POLECA AGNIESZKA DOBERSCHUETZ:
„Bystrzak” Marie-Aude Murail
Barnabé Maluri sam siebie nazywa „Gupkiem”. Nie, to nie literówka. Tak właśnie mówi o sobie dwudziestodwuletni chłopak o umyśle trzylatka, przez bliskich nazywany Bystrzakiem. Bo mimo trudności w kontaktach społecznych i komunikowaniu się oraz braku podstawowych umiejętności szkolnych, Barnabé okazuje się niezwykle spostrzegawczy i wyczulony na niuanse relacji międzyludzkich. Nader trafnie i bezpośrednio potrafi nazywać swoje emocje i odczucia wobec innych osób, co oczywiście – niczym małe dziecko – zazwyczaj czyni bez żadnych zahamowani ani dyplomatycznych („dorosłych”) uprzejmości. Przez co niejednokrotnie przysparza swoim towarzyszom nie lada kłopotów i wstydu, choć zdarza się, że, paradoksalnie, pomaga łagodzić pełne napięcia sytuacje. Jego bliscy to wcale nie rodzice – mama nie żyje, a ojciec niespecjalnie ma czas, by się zajmować wymagającym synem. Ponieważ pobyt w ośrodku specjalistycznym bardzo źle działa na Bystrzaka, opiekuje się nim z własnej inicjatywy młodszy brat – Kléber. W tym niełatwym zadaniu siedemnastolatkowi pomagają (początkowo sceptyczni) współlokatorzy studenckiej komuny i osoby w zasadzie obce, które z czasem zjednuje nieodparty dziecięcy urok młodego mężczyzny. Piękna to historia o trudnych sprawach – niepełnosprawności, odpowiedzialności, uprzedzeniach, ale też o dojrzewaniu, przyjaźni, miłości (tej braterskiej i tej damsko-męskiej). Autorka stosunkowo nieoczywistą dla książek młodzieżowych tematykę obudowała wątkami wzruszającymi, smutnymi i zabawnymi w dawkach dobranych tak doskonale, że czyta się „Bystrzaka” jednym tchem, z trudem rozstając się na koniec z bohaterami. To książka, od której ciepło robi się na sercu. W sam raz na święta.
Książka:
Marie-Aude Murail, „Bystrzak”, tłum. Bożena Sęk, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2018.
„Zobacz, jak oni kłamią” Sue Wallman
Miejsce zamieszkania Mae – nastolatki, która wychowuje się w miejscu pracy ojca, cenionego psychiatry – opuszczamy za to z prawdziwą ulgą, gdy kończymy lekturę. Pozornie perfekcyjne, wręcz sielankowe warunki ośrodka Hummingbird Creek z czasem zaczynają nasuwać orwellowskie skojarzenia. Dzieci personelu wydają się mieć niewiele więcej swobody i wolności niż młodociani pacjenci szpitala psychitrycznego. W pięknie położonym, prestiżowym ośrodku chodzą do szkoły, mieszkają, uprawiają sporty, zawiązują przyjaźnie. Są bezpieczni, dobrze żywieni, zadbani, ich stan zdrowia jest nieustannie monitorowany, a każdy dzień doskonale zaplanowany. Dzieci dostają witaminy i są strzeżone przed złym wpływem świata zewnętrznego. Żyją niczym członkowie odizolowanej sekty. W praktyce oznacza to, że dostępne im lektury i podręczniki są cenzurowane, nie ma dostępu do internetu, zegarki monitorujące funkcje życiowe okazują się ich śledzić, a wszechobecne kamery i podawane „witaminy” niekoniecznie mają służyć zapewnieniu dzieciom bezpieczeństwa. Błyskotliwa i niepokorna Mae, w konsekwencji dramatycznego ciągu wydarzeń, krok po kroku odkrywa szokujące tajemnice dotyczące jej rodziny i błędów młodości rodziców. To książka zdecydowanie dla starszych nastolatków. Zakończenie, choć pozytywne, trudno nazwać happy endem.
Książka:
Sue Wallman, „Zobacz, jak oni kłamią”, tłum. Patryk Dobrowolski, wyd. Zielona Sowa, Warszawa 2018.
„Zobaczyli za dużo” Allana Gibbonsa
Tym bardziej nie polecam młodszym dzieciom kryminału Allana Gibbonsa. Ceri i John – para znajomych ze szkoły przypadkiem znajduje się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Jako świadkowie zbrodni narażeni są na śmiertelne niebezpieczeństwo. W ucieczce przed nim pomaga nastolatkom kilka (pozornie) zaufanych osób. Przede wszystkim trudno im zaufać sobie nawzajem – niemal się nie znają, a każde z nich ukrywa mroczne tajemnice dotyczące przeszłości swoich rodzin. Jak na kryminał przystało, wątki komplikują się w miarę rozwoju akcji, pojawia się coraz więcej pytań i podejrzeń. Trudno czegokolwiek się domyślić i przewidzieć kolejne zwroty akcji. Książka od samego początku trzyma w napięciu, by wreszcie szczęśliwie się zakończyć. Choć nie do końca podobało mi się nagromadzenie sensacyjnych epizodów, to jednak nie potrafiłam oderwać się od lektury. Moja piętnastoletnia córka określiła książkę „przyzwoitym kryminałem”, skupiając się głównie na wątku zbrodni, ucieczki dwojga świadków i relacji między nimi. Może zapowiadana ekranizacja powieści wyraźniej podkreśli zagmatwania w rodzinach obojga nastolatków – według mnie to bardzo ważny wątek, bez którego treść byłaby znacznie spłycona. Jako osoba dorosła czuję lekką irytację zbyt optymistycznym w moim odczuciu zakończeniem; jako mama nastolatki – polecam poczytny kryminał.
Książka:
Allan Gibbons, „Zobaczyli za dużo”, tłum. Barbara Górecka, wyd. Zielona Sowa, Warszawa 2018.
POLECA ANNA KASZUBA-DĘBSKA:
„Czarna książka” Rity Kaczmarskiej
Z dzieciństwa pamiętam wierszyko-wyliczanki, którymi straszyłyśmy się z koleżankami na koloniach – o czarnym domu, w którym był czarny, czarny pokój, a w tym czarnym, czarnym pokoju stała czarna, czarna skrzynia, a w tej czarnej, czarnej skrzyni leżało czarne, czarne pudło, a w tym czarnym, czarnym pudle…
Właśnie o tym jest autorska „Czarna książka” Rity Kaczmarskiej. Pomysł na tekst zaczerpnięty ze znanej niemal wszystkim dzieciom straszącej wyliczanki, ilustrują ciekawe, rozmyte, ciemne grafiki, z których wyczytać można elementy wnętrza czy umeblowania czarnego domu. Kolejne czarne otwarcia tej książki, dzięki budowaniu poprzez tekst oraz ilustracje mrocznego nastroju, prowadzą młodego Czytelnika przez senną scenerię i przybliżają go do finału, który w kontrze do całości opowieści okazuje się być zabawną, radosną niespodzianką.
Na szczególną uwagę zasługują tu ciekawe rozwiązania graficzne, w tym nietypowe, wręcz filmowo-horrorowe ujęcia: lekko oświetlone schody, migoczące cienie, monumentalne drzwi ujęte z żabiej perspektywy czy zbliżenie na ogromną klamkę wypełniającą cały kadr. To wszystko spójnie buduje filmową narrację, będąc jednocześnie zwyczajną książką do czytania i oglądania.
Kto się nie boi, może czytać i podziwiać grafiki Rity Kaczmarskiej. To ciekawa i wysmakowana artystycznie wizja utrzymana konsekwentnie w klimacie grozy i tajemnicy, z ciekawym finałem.
Książka:
Rita Kaczmarska, „Czarna książka”, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2018.
„Sonia w krainie Sonostworów” Katarzyny Huzar-Czub
Seria trzech książek dla dzieci o kolejnych tytułach „Glissando”, „Ostinato” i „Alikwoty” to ciekawa propozycja wydawnicza przybliżająca najmłodszym czytelnikom zjawiska dźwiękowe w muzyce i otaczającej nas sonosferze. Tematyka na rynku książek dla dzieci rzadko spotykana, tym bardziej intrygująca.
Bohaterką wszystkich trzech wierszowanych książek autorstwa Katarzyny Huzar-Czub i pomysłu Anny Pęchorzewskiej-Hadrych, jest dziewczynka o imieniu Sonia, która odnajduje wokół siebie Krainę Sonostworów pełną cudacznych istot o dziwacznych imionach, takich jak Glissando, Ostinato czy Alikwoty, które przede wszystkim uwielbiają dźwięczeć i wydobywać z siebie najróżniejsze głosy. Sonię intrygują nowo poznani bohaterowie, zaprzyjaźnia się z nimi i sama zaczyna rozumieć muzyczno-dźwiękowe zagadki.
Przyznam, że tematyka tych książek dla większości czytelników, którzy nie posiadają wykształcenia muzycznego, może być zupełnie obca i tym bardziej zasługuje na uwagę. Nie każdy przecież wie, że „glissando” to płynne przejście od jednego dźwięku do drugiego po kolei poprzez wszystkie możliwe do zagrania na instrumencie dźwięki leżące między nimi. „Ostinato” z kolei to termin muzyczny oznaczający wielokrotne powtarzanie struktury melodycznej lub rytmicznej, a „alikwot” to w akustyce część składowa dźwięku muzycznego. O tym wszystkim w przystępny sposób opowiada właśnie ta seria.
Warto zadbać o edukację muzyczną dzieci, nawet jeśli pewne terminy wydają się początkowo trudne do zrozumienia. Przygody Soni, graficznie wykreowanej przez Gosię Herbę, na pewno przybliżą i oswoją z nimi młodego czytelnika.
Książka:
Katarzyna Huzar-Czub, „Sonia w krainie Sonostworów”: „Glissando” / „Ostinato” / „Alikwoty”, il. Gosia Herba, wyd. Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Warszawa 2018.
„Mały książę” Antoine’a de Saint-Exupery’ego i Pawła Pawlaka
Aż trudno mi uwierzyć, że ta znana wszystkim fantastyczno-filozoficzna opowieść Antoine’a de Saint-Exupery’ego ma już ponad siedemdziesiąt lat! Niewiarygodne, a jednak książka ta wciąż ukazuje się na rynkach całego świata, a liczba sprzedanych egzemplarzy liczona jest już w milionach. Od najmłodszych lat i ja należę do tej grupy odbiorców, którzy się nią fascynują i często do niej powracają. Mój egzemplarz, już nieco sfatygowany, to tradycyjne wydanie z oryginalnymi rysunkami samego autora, które zresztą bardzo lubię i do których, jak większość miłośników tej książki jestem bardzo przywiązana. Wydawało mi się, że tekst „Małego Księcia” wraz z ilustracjami Saint-Exupery’ego to nierozerwalny twór. Aż tu nagle nakładem wydawnictwa Znak Emotikon ukazuje się „Mały Książę” w zupełnie nowej i innej odsłonie, w tłumaczeniu Henryka Woźniakowskiego z ilustracjami Pawła Pawlaka.
Trzymam więc w ręku nowego „Małego Księcia”, który graficznie i edytorsko spełnia oczekiwania ładnej, eleganckiej i dobrze zaprojektowanej książki. Zaskakuje mnie format, dwukrotnie większy od pierwowzoru, ale za to podkreślający moc ilustracji, których motywem przewodnim są abstrakcyjne, koliste wzory planet. Zaskakuje mnie postać Małego Księcia, tak różnego od oryginalnego, może mniej romantycznego, może bardziej nieobecnego, trochę zagubionego. Z każdym kolejnym zaskakującym otwarciem zagłębiam się w tej opowieści, choć przecież niemal na pamięć znam jej fabułę. I choć wiem, jak graficznie wyglądała ta historia w pierwotnej wersji.
Stary, ponad siedemdziesięcioletni „Mały Książę” zyskał nową odsłonę, a nowy „Mały Książę” przyciąga uwagę i zachęca do poznawania tej historii jeszcze raz. Albo zupełnie od nowa.
Książka:
Antoine de Saint-Exupery, „Mały książę”, il. Paweł Pawlak, wyd. Znak Emotikon, Kraków 2018.
POLECA ANNA OLMIŃSKA:
„Szare uszko” Mieczysława Piotrowskiego
„Szare uszko” to opowieść obrazkowa Mieczysława Piotrowskiego, autora polskiej szkoły ilustracji, o dzielnym Zajączku Szare Uszko. Czytamy w niej o tym, jak szarak, uciekając w popłochu (przed niemal wszystkim: przerażającym hukiem, myśliwymi, innymi strasznymi stworzeniami…), z zielonej łączki trafia do miasta. Łut szczęścia sprawia, że Zajączek najpierw dostaje się do zoo, a potem do szkoły, w której zwierzęta uczą się latać. To oczywiście nie koniec jego przygód. Dokładne opisywanie perypetii bohatera byłoby jednak nieuczciwe wobec przyszłych czytelników, bo zepsułoby im przyjemność lektury tego komiksu, który z każdą stroną wciąga coraz bardziej.
Wciąga nie tylko dlatego, że Piotrowski doskonale wiedział, jak trzymać czytelnika w napięciu i sprawić, by ten cały czas zastanawiał się, czy Zajączkowi uda się uciec przed niebezpieczeństwem. Umiał to zrobić równie dobrze przy pomocy zmyślnej fabuły czy galopującej akcji, jak i ilustracji (proste rysunki, wykonane jakby ręką dziecka, są niesłychanie dynamiczne). „Szare uszko” intryguje również, zwłaszcza dorosłych, wyczuwalnym drugim dnem. Jego istnienie Zajączek dyskretnie obwieszcza już na samym początku, mówiąc: „Musicie być domyślni”. Jakąś podpowiedzią, jak zinterpretować opowieść, jest już sam rok pierwszego wydania komiksu – 1963.
W świetnym posłowiu autorstwa Jarosława Borowca znajdziemy rozwikłanie zagadki drugiego dna, które sam Piotrowski zapisał w swoich archiwalnych notatkach. Z całego serca polecam jednak, by przed zajrzeniem na koniec książki spróbować z dzieckiem zinterpretować komiks po swojemu. A nuż wspólnymi siłami uda nam się trafić w autorski klucz?
Książka:
Mieczysław Piotrowski, „Szare uszko”, wyd. Wolno, Lusowo 2018.
„Mama Gęś” Małgorzaty Strzałkowskiej
Hen, z dalekich stron do dzieci
Mama Gęś na skrzydłach leci,
By snuć dziwne historyjki,
Znane w świecie od stuleci…
– czytamy na pierwszych stronach „Mamy Gęsi”, zbioru kilkudziesięciu anonimowych wierszy bardzo popularnych w krajach anglojęzycznych. Choć istnieją już od wielu lat, nie są zbyt dobrze znane polskiemu czytelnikowi. Co prawda – wbrew temu, co wynika z oficjalnej notki na stronie wydawnictwa Bajka – na naszym rynku pojawiły się do tej pory przynajmniej dwa ich tłumaczenia (pióra Danuty Wawiłow i Pauliny Zaborek), ale nie udało im się przebić. Może tym razem Mamie Gęsi się poszczęści.
Wiele przemawia za tym, że tak będzie. Nie tylko za sprawą wspaniałej oprawy graficznej książki autorstwa Adama Pękalskiego, ale także dzięki temu, że ich tłumaczka, Małgorzata Strzałkowska, postanowiła je przełożyć w najszerszym tego słowa znaczeniu – a więc nie tylko przetłumaczyć z jednego języka na drugi, ale też przybliżyć współczesnym czytelnikom sens wierszy powstałych w zupełnie innych realiach.
Dlatego też do co bardziej tajemniczych wierszy Strzałkowska dodała kilka zdań anegdotycznego, okraszonego humorem wyjaśnienia o prawdopodobnych okolicznościach ich powstania. Dowiadujemy się więc na przykład, że wierszyk o krzywym człowieku (zaczynający się słowami: „Krzywą uliczką, krzywą ścieżyną / szedł krzywy człowiek z dość krzywą miną”) opowiada najpewniej o Lavenham, gdzie wznoszono wspaniałe domy oparte na konstrukcji wykonanej ze zbyt miękkiego drewna, które z czasem wysychało, kurczyło się i w efekcie… domy się wyginały. Albo że główny bohater tego wiersza: „Ciekawiło bardzo Wacka, / któż mieszka w środku placka, / więc zapukał puk! puk! puk! / i do placka włożył kciuk. // Ciach! kciuk włożył – i znienacka / wielką śliwkę wyjął z placka! […]” to prawdopodobnie Jack Horner, którego jeden z opatów, chcący przekupić panującego wówczas króla Henryka VIII, wysłał do władcy z plackiem świątecznym wypełnionym… aktami własności kilkunastu majątków. Jack Horner miał „wyłowić” dla siebie z placka jeden z takich aktów. Informację o tym, dlaczego w wierszu pojawia się akurat metafora śliwki, również znajdziemy w opisywanej książce.
Zgrabnie zrymowanych, pełnych angielskiego humoru wierszy oraz inspirujących ciekawostek jest w „Mamie Gęsi” na tyle dużo, że za każdym razem, kiedy sięgniemy po tę pozycję, z pewnością odkryjemy w niej coś nowego. To zdecydowanie jedna z tych książek, które bawiąc, uczą. Nic dziwnego, że Grzegorz Leszczyński, specjalista od literatury dziecięcej, nazwał ją „boskim nektarem dla czytelniczej wyobraźni”.
Książka:
Małgorzata Strzałkowska, „Mama Gęś”, il. Adam Pękalski, wyd. Bajka, Warszawa 2018.
„Kropka z Błędem” Anny Taraski
„Kropka z Błędem” to bardzo udany debiut Anny Taraski, absolwentki polonistyki, redaktorki i tłumaczki niemieckojęzycznej literatury dziecięcej. Bohaterami tej bogato ilustrowanej, przeuroczej książki są przede wszystkim znaki interpunkcyjne i muzyczne oraz litery. Mieszkają one w zeszytach i książkach (niektóre w internecie), gdzie wiodą zwykłe życie: chodzą do szkoły i pracy, zajadają zupy atramentowe i ciasteczka pigmentowe, a poza tym, jak to zwykle bywa – marzą. Myślniki – o tym, by zamiast ukośnikiem, jak radzi mama („Dobry zawód, łatwo potem dostać pracę w księgowości”), zostać laseczką półnuty; kropki – by zostać kropką nad „i”.
Poza rodzinami mają również przyjaciół. Takimi przyjaciółmi są chociażby tytułowe postacie: poukładana Kropka i włochaty, przymilny Błąd. Pewnego dnia ten ostatni znika. Zrozpaczona Kropka natychmiast wyrusza na jego poszukiwania. Bardzo szybko okazuje się, że musi wyjść ze swojego rodzinnego zeszytu w trzy linie. Wędruje przez różne nieznane zeszyty (wzorowej uczennicy Ewy i niezbyt porządnego ucznia Pawła), trzyliniowe i pięcioliniowe, w końcu dociera do starej, nieużywanej książki do matematyki i notatnika pani Anny, poetki. Na swojej drodze spotyka między innymi Cudzysłów, jego mamę, pana Iksa, pana Bemola… Przy okazji tej wędrówki dowiadujemy się czegoś o każdym z napotkanych znaków. O Cudzysłowie – że jest jak straż, bo pilnuje cytatów i tytułów; o Wektorze – że to starszy kolega z zeszytu do matematyki, który bardzo szybko biega i czasem na czyjeś zlecenie doręcza różne przesyłki; o Kluczu Wiolinowym – że mieszka w zeszycie do nut i zawsze upiera się, że musi iść pierwszy.
Innymi słowy „Kropka z Błędem” to książka, dzięki której dzieci w sposób bezbolesny i naturalny zaznajomią się z podstawowymi zasadami polskiej ortografii. Dzieło Anny Taraski nie ma bowiem nic wspólnego z nudnym podręcznikiem.
Książka:
Anna Taraska, „Kropka z Błędem”, il. Daria Solak, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2018.
POLECA KRZYSZTOF RYBAK:
„Krasnoludki. Fakty, mity i głupoty” Macieja Szymanowicza
Wielkoformatowa książka Macieja Szymanowicza wzbudza śmiech już od pierwszej strony i podtrzymuje go aż do końca. Po podobnym w rozmiarach projekcie dla Naszej Księgarni („Rok w Krainie Czarów”, 2017) Szymanowicz ponownie puszcza wodze fantazji i zaprasza czytelników – a właściwie widzów, tekstu jest bowiem niewiele – w podróż po świecie krasnali. Choć okładka przekonuje, że autor wszystko „zmyślił”, w środku znajdziemy nie tylko „fakty”, ale też „mity i głupoty”, a „krasnoludki nie istnieją, a na dodatek są niewidzialne”, to nie mogę odmówić tej publikacji miana książki non-fiction. Dbałość o szczegóły anatomiczne tych istot i skatalogowanie różnych ich gatunków, prezentacja codziennych aktywności, specyficznych zabaw i rozwiązań cywilizacyjnych sprawiają, że nie sposób nie odnieść wrażenia, że Szymanowicz – niczym Guliwer – trafił do Krainy Liliputów i widział to wszystko na własne oczy.
Pełne uroku postaci, szczegółowo przedstawione sceny i krajobrazy, bogata paleta intensywnych kolorów (z których wybija się czerwień stożkowych czapeczek krasnoludków) to uczta dla oka, zarówno mniejszego, jak i większego. Odkrywanie kolejnych sympatycznych postaci w ich naturalnym środowisku (na kartach bajek, w lodówce, doniczkach czy szufladach) sprawia wiele przyjemności. Duża dawka humoru to wielka zaleta książki Szymanowicza, zdecydowanie godnej polecenia na szaro-bure zimowe wieczory!
Książka:
Maciej Szymanowicz, „Krasnoludki. Fakty, mity i głupoty”, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
„Ale miasta!” Joanny Łozińskiej i Maćka Blaźniaka
Choć atlasów świata prezentujących bliskie i dalekie zakątki globu mamy już bardzo wiele, nowa książka Joanny Łozińskiej i Maćka Blaźniaka zdaje się wybijać spośród nich. Książka wciąga zarówno w warstwie graficznej, na którą składają się zgeometryzowane kształty oraz intensywne, ale nienachalne kolory (zdecydowanie przełamujące ekstrawaganckie standardy estetyczne Wytwórni), jak i tekstowej. Na kolejnych stronach poznajemy miasta świata, zarówno te wielkie i znane (Hongkong, Londyn, Paryż, Berlin), jak i mniejsze i tajemnicze (Dżarasz, Kulusuk, Bodie, Kolmanskop, Tonle Sap). Nie zabrakło też wybranych polskich grodów: Gdańska, Gdyni, Sopotu, Cieszyna i Podkowy Leśnej.
Choć „Ale miasta!” mogą wydawać się po prostu atrakcyjnym albumem ukazującym różnorodność urbanistyczną i kulturową miast świata, niosą również wiele cennych spostrzeżeń natury moralnej. Postępująca urbanizacja Hongkongu, Londynu i Paryża silnie wpływa na komfort życia mieszkańców; poruszające sylwetki miast „murem podzielnych” (jak głosi jeden z rozdziałów), czyli Berlina, Nikozji i Cieszyna ukazują brutalność wojny i politycznych decyzji boleśnie dotykających zwykłych ludzi, żyjących w cieniu muru granicznego – pojawia się także odniesienie do amerykańskich gett dla czarnoskórych i „dzielnic żydowskich” czasów II wojny światowej. Podobnie niełatwe historie dotkniętego wojną Aleppo czy skażonej czarnobylskim wybuchem Prypeci, które można znaleźć w książce Łozińskiej i Blaźniaka, sprowokują czytelników do myślenia o miastach nie tylko w kategoriach architektonicznych i urbanistycznych, ale też – co najważniejsze – ogólnoludzkich.
Książka:
Joanna Łozińska, Maciek Blaźniak „Ale miasta!”, wyd. Wytwórnia, Warszawa 2018.
„Nić Ariadny” Jana Bajtlika
Efekt wielomiesięcznego researchu powala na kolana! Jan Bajtlik przygotował świetny artystyczny projekt łączący konwencje książki non-fiction z formą rysowanych labiryntów, pobudzając nie tylko wyobraźnię odbiorców, ale też zachęcając do wysiłku intelektualnego. Kolejne rozkładówki prezentują wybrane sceny z mitologii i historii starożytnej Grecji, jak choćby dwanaście prac Heraklesa, kreteński labirynt, okręt Argo, wojnę trojańską, podróże Odyseusza, mit o królu Edypie, igrzyska olimpijskie czy ateński akropol. Na złaknionych wiedzy czekają zamieszczone w drugiej części książki szczegółowe objaśnienia na najwyższym poziomie, zarówno historycznym (Bajtlik korzystał z konsultacji prof. Marka Węcowskiego z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego), jak i językowym, pojawiają się tam bowiem współczesne znaczenia takich terminów, jak puszka Pandory, syreni śpiew, syzyfowa praca czy deus ex machina.
„Nić Ariadny” zwyczajnie zachwyca! Kunszt artystyczny i ciężką pracę autora widać od razu, nie jest zatem zaskoczeniem, że Bajtlik został nominowany do nagrody „Książka roku” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej [1]. Dbałość o detale (często „skopiowane” z antycznych dzieł sztuki), rozmach rozkładówek, szeroki wachlarz tematów, do tego drobno utkane labirynty – wszystko to czyni z „Nici Ariadny” świetną lekturę w przyjemny sposób wprowadzającą w tajniki antycznego świata, wciąż obecnego we współczesnej kulturze i sztuce.
Przypis:
[1] Pełna lista nominacji TUTAJ. Wyniki poznamy podczas uroczystej gali, która odbędzie się 12 grudnia 2018 roku w Multimedialnej Bibliotece dla Dzieci i Młodzieży nr XXI w Warszawie.
Książka:
Jan Bajtlik, „Nić Ariadny. Mity i labirynty”, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2018.
POLECA KAROLINA STĘPIEŃ:
„Bjorn. Sześć opowieści z lasu” Delphine Perret
Bjorn jest niedźwiedziem i mieszka w lesie. Trochę czyta, prowadzi skromną korespondencję i spotyka się ze znajomymi. Czasem zdarzy mu się nawet zorganizować niewielką imprezę, ale ogólnie raczej nie robi za wiele. Niewiele dzieje się też na stronach opowiadającej o nim historii, którą napisała i zilustrowała Delphine Perret, a wydawnictwo Wytwórnia wypuściło na polski rynek w tłumaczeniu Pawła Łapińskiego.
Autorka jest Francuzką, ale książkę wyróżnia skandynawski design. Jednokolorowe strony, dużo światła między krótkimi zdaniami a wtórującymi im stylem czarno-białymi ilustracjami – dominuje minimalizm. To właśnie w prostocie tkwi urok i poetyckość tej opowieści. Sam Bjorn jest bardzo minimalistycznym niedźwiedziem, który zarazem potrafi zachwycić się otaczającymi go przedmiotami. Nie lubi zagracać niepotrzebnie gawry, ale uwielbia swój błyszczący widelec (na marginesie, to wspaniałe, że Paweł Łapiński pozwolił gawrze być „gawrą”, a nie chociażby „jaskinią”). Cieszy się otaczającą go przyrodą bez potrzeby posiadania i nabywania, ale ma też dużo frajdy, pożyczając od biwakowiczów ubrania i gadżety.
Ta prostota w szczególny sposób dynamizuje każdą z opowieści – oraz ich cykliczność. Żaden z rozdziałów nie opowiada zamkniętej historii, z zawiązaniem akcji, punktem kulminacyjnym i jasną puentą. Mogłoby się wydawać, że czytelnik zostawiany jest więc z niczym – ale, po pierwsze, właśnie to „nic”, będące elementem zwyczajnej codzienności, książka Perret gloryfikuje. Po drugie, jeśli na poszczególne „opowieści z lasu” spojrzymy w sposób nieliniowy, dostrzeżemy, że zamiast się kończyć, zaczynają się od nowa. I od nowa. Tak powstaje pętla niedźwiedziej teraźniejszości, nierozpamiętującej przeszłości i niezaniepokojonej przyszłością.
Wyobrażam sobie, że gdybym znów była sobą z dzieciństwa, domagałabym się czytania mi „Bjorna” na głos na okrągło, powtarzania każdej z sześciu historii raz za razem. A najczęściej tej o kanapie.
Książka:
Delphine Perret, „Bjorn. Sześć opowieści z lasu”, tłum. Paweł Łapiński, wyd. Wytwórnia, Warszawa 2018.
„Pomelo rośnie” Ramony Bădescu i Benjamina Chauda
„Pomelo rośnie”. A wraz z nim format książki. Niewielkie rozmiary poprzednich części opowieści o różowym słoniku w najnowszym wydaniu zmieniają się wraz ze zmianami zachodzącymi w głównym bohaterze. Pomelo nie mieści się już pod swoim dmuchawcem. Dostrzega to z zaskoczeniem, które na kolejnych stronach rozwija się w pełen wachlarz uczuć i emocji towarzyszących dorastaniu.
Słonik zastanawia się więc, czy żeby urosnąć na zewnątrz, najpierw trzeba urosnąć w środku. I czy jak dorośnie, „będzie musiał także robić rzeczy, na które wcale nie ma ochoty” (to może odpowiem: tak). Niecierpliwi się na myśl o nowościach, które go czekają, i boi się, że to, co zostawia za sobą, z czasem może utracić.
Na szczególną uwagę zasługuje zakończenie utworu – na kolejnych stronach Pomelo rośnie coraz bardziej i bardziej, w pewnym momencie aż rozsadzając rozkładówkę, by na ostatniej stronie pojawić się w rogu w miniaturowej postaci – słonik wychodzi naprzeciw wielkiej przygodzie. Ta gra proporcjami poruszy szczególnie rodziców, których dorastające Pomela – z ich perspektywy wciąż przecież małe – opuszczają dmuchawiec, by stawić czoła dżungli możliwości i wyzwań czekających dorosłych.
Jak w poprzednich częściach, Ramona Bădescu i Benjamin Chaud słowem i obrazem z niebywałą wrażliwością odmalowują przed czytelnikiem sceny zabawne i urocze, których filozoficzna głębia zdumiewa mnie za każdym razem. I mam wrażenie, że byłoby wspaniale, gdybyśmy wszyscy – śniąc, marząc, zastanawiając się i dorastając – doświadczali Pomelowej prozy życia w sposób tak poetycki.
Książka:
Ramona Bădescu i Benjamin Chaud, „Pomelo rośnie”, tłum. Katarzyna Skalska, wyd. Zakamarki, Poznań 2018.
„Dziewczynki latają wysoko” Raquel Díaz Reguera
Nakładem Wydawnictwa Debit ukazała się książka hiszpańskiej autorki Raquel Díaz Reguery w tłumaczeniu Tomasza Pindla. „Dziewczynki latają wysoko” to opowieść o marzeniach, które dodają skrzydeł i o tym, jak łatwo te skrzydła utracić.
Ikara skrzydeł pozbawiły pycha i lekkomyślność. Amelii, Emmie i Martynie skrzydła chcą podciąć Pan Nie-Uda-Ci-Się, Pan Lustereczko, Pani-Utka, Pani Uroda-Zewnętrzna i Pan-Nierówność. Wszyscy oni wrzucają dziewczynkom do butów i kieszeni kamyczki, które odbierają im lekkość, przez co nie mogą poderwać się do lotu. I choć jedna chce zostać pilotką, druga pisarką, a trzecia skrzypaczką, szybko zmieniają plany i dostosowują się do społecznych oczekiwań. Spotkanie z niewiele młodszą Emilką pokazuje im, że dzięki odzyskanej pewności siebie bardzo łatwo znów latać wysoko.
Choć przekaz opowieści niektórym może wydawać się zbyt przejaskrawiony, nie ma wątpliwości, jak jest istotny. Historia trzech bohaterek, jak podkreśla narratorka na jednej z pierwszych stron, równie dobrze mogłaby być historią „wszystkich dziewczynek na całej planecie”. Prawo do walki ze stereotypami i o realizację własnych marzeń Díaz Reguera przedstawia w sposób czytelny, operując obrazową metaforyką. „Dziewczynki latają wysoko” to bez wątpienia świetny pretekst do rozmowy na ważne tematy. Nie tylko z dziewczynkami.
Książka:
Raquel Díaz Reguera, „Dziewczynki latają wysoko”, tłum. Tomasz Pindel, wyd. Debit, Katowice 2018.
POLECA PAULINA ZABOREK
„Gdzie jest pan Amos?” Philipa C. Steada
Pan Amos (w oryginalnej wersji znamy też jego nazwisko – McGee) pracuje jako dozorca w zoo. Poczciwy staruszek wiedzie bardzo usystematyzowane życie, podobnie jak Osvaldo z książki Thomasa Baasa. Dobrze mu z tym. Wstaje wczesnym rankiem, zmienia piżamę na wyprasowany uniform, zjada owsiankę. Potem jedzie do pracy. Zawsze z tego samego przystanku, tym samym autobusem linii numer 5. Punktualnie o szóstej pan Amos przekracza bramę ogrodu zoologicznego i zabiera się do codziennych obowiązków. Które są dość nietypowe. W przeciwieństwie bowiem do Praktycznego Pana Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, pan Amos, choć równie systematyczny i poukładany, nie zajmuje się rzeczami pragmatycznymi. Grywa za to w szachy ze słoniem, ściga się z żółwiem i czyta bajki sowie, bo ta boi się ciemności. Niezwykłe są pokłady cierpliwości i czułości starego dozorcy. Co się jednak stanie, gdy to on sam będzie potrzebował troskliwej opieki?
O wyjątkowości książki decydują przede wszystkim ilustracje Erin E. Stead. Ujmująco delikatne, wykonane w technice drzeworytu i kredki subtelnie operują kolorem i mimo swego minimalizmu dostarczają czytelnikowi wielu informacji na temat głównego bohatera i jego zwierzęcych przyjaciół. Nagrodzony w 2011 medalem Caldecotta picturebook to budująca opowieść o przyjaźni i jej składowych: wzajemnej odpowiedzialności, szacunku i troskliwości.
Książka:
Philip C. Stead, „Gdzie jest pan Amos?”, tłum. Maria Grabska-Ryńska, il. Erin E. Stead, wyd. Debit, Katowice 2018.
„Król kot” Marty Altés
Rodzina to mikrokosmos, w którym życie toczy się według wewnętrznie ustalanych reguł. Każdy ma swoje obowiązki, czas wolny oraz miejsce w tej najmniejszej grupie społecznej. Rodzina ma także własny dobowy rytm, którym kierują się jej członkowie w codziennych działaniach. Kiedy ten rytm ulega zakłóceniu, w harmonię wkrada się niepokój i chaos. Powody zakłóceń mogą być różne, ale z pewnością jednym z największych jest pojawienie się nowego członka rodziny.
Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w picturebooku Marty Altés. Oto bowiem do domowego królestwa, którym włada niepodzielnie kot, przybywa… pies. I cała rzeczywistość wywraca się do góry nogami! Pies nie umie korzystać z kuwety! Niepytany zabiera nakręcaną myszkę! A kiedy kot łaskawie chce się z nim pobawić, okazuje się, że pies nie wie, jak gonić kłębek włóczki! Nie potrzeba wiele czasu, by kot wpadł w zwątpienie i zaczął snuć smutne myśli o członkach swej rodziny: „Czyżby przestali mnie kochać?”.
W metaforze kociego życia odczytujemy opowieść o dziecku, które musi się skonfrontować z przybyłym na świat rodzeństwem – absorbującym na początku znaczną część uwagi rodziców, do tej pory w całości przynależnej starszakowi. Jak bardzo burzliwe emocje towarzyszą temu procesowi łatwo zaobserwować na kocim pyszczku: zaskoczenie, oburzenie, gniew, lęk, smutek… Ilustracje Marty Altés są rozbrajające i bardzo wymowne – wywołują uśmiech i rozładowują atmosferę, pomagając dziecku w przepracowaniu tego trudnego tematu.
Książka:
Marta Altés, „Król kot”, tłum. Marta Bręgiel-Pant, wyd. Tako, Toruń 2018.
„Słońce, księżyc, gwiazda” Kurta Vonneguta i Ivana Chermayeffa
Wydawnictwo Mamania przygotowało na Boże Narodzenie nie lada gratkę literacką, mianowicie książkę Kurta Vonneguta, którą można określić mianem picturebooka. Na okładce polskiego wydania widnieją widełki szacujące wiek odbiorcy na 4–104 lata – i rzeczywiście, książka z pewnością nie jest skierowana wyłącznie do dzieci. To artystyczny eksperyment formalny, w którym prowokacyjne spojrzenie Vonneguta spotyka się z talentem graficznym wybitnego projektanta Ivana Chermayeffa. Jest to opowieść o narodzeniu Jezusa, choć to imię nigdzie w książce nie pada. Zamiast tego użyto określenia „istota, która stworzyła świat” (w oryginale the Creator). Przybywa ona na Ziemię jako ludzki chłopiec i, choć do tej pory nie potrzebowała oczu, by widzieć, teraz będzie postrzegać w „niedoskonały sposób, / dwojgiem ludzkich oczu, / czyli dwiema gumowatymi kamerkami”. Temu stwierdzeniu towarzyszy grafika przedstawiająca budowę gałki ocznej wraz z opisem anatomicznym. Jest to jedyna ilustracja figuratywna w książce – pozostałe grafiki to geometryczne wariacje na temat tytułowej gwiazdy, księżyca i słońca. Co ciekawe, ilustracje powstały jako pierwsze, a Vonnegut osnuł wokół nich historię narodzenia. Oglądamy ją z niecodziennej perspektywy, bo oczami nowo narodzonego Jezusa. Siłą rzeczy jest więc to perspektywa ułomna, niedoskonała – Boży Syn jest tu zaledwie maleńkim tobołkiem owiniętym w powijaki. Tak jak u Karpińskiego: pojawia się „Pan Niebiosów obnażony” w swej ludzkiej słabości i majestat miesza się z niemocą w grudniową noc. Książka Vonneguta i Chermayeffa potrafiła uchwycić wyjątkowość i symbolikę tej chwili.
Książka:
Kurt Vonnegut, „Słońce, księżyc, gwiazda”, il. Ivan Chermayeff, tłum. Rafał Lisowski, wyd. Mamania, Warszawa 2018.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.