0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Pamiętnik pewnego złudzenia....

Pamiętnik pewnego złudzenia. Recenzja książki „Psychē” Paula S. MacDonalda

Paweł Majewski

Od starożytności narasta w Europie przeświadczenie, że tkwi w nas jakiś tajemniczy element nazywany potem duchem, duszą lub umysłem. MacDonald opisuje pasjonującą historię tego pojęcia. I tak jak neuronauka, pokazuje, że dusza jest być może bardziej realna od materii.

Zdarzyło się kiedyś w Polskim Radiu, że autor biografii poświęconych dwóm wielkim polskim poetom dwudziestowiecznym zaprosił do prowadzonej przez siebie audycji kilka osób, aby podyskutować o fenomenie Witolda Gombrowicza. Zaczęli od tego, że puścili w eter historyczne nagranie Wolnej Europy, w którym twórca „Ferdydurke” czyta początek swojego dziennika. Gombrowicz nie odznaczał się dźwięcznością głosu. Mówił do mikrofonu skrzekliwie i pozersko, grasejując i przesadnie akcentując niemal każdą sylabę tonem zmanierowanym do granic przegięcia. Jego głos brzmi w tym unikatowym nagraniu zdecydowanie nieprzyjemnie, nie jest to głos osoby, z którą inni ludzie chcieliby się impulsywnie zaprzyjaźniać. Po emisji dało się w odbiorniku słyszeć stłumione salwy śmiechu, po czym obecni w studio rozmówcy, zanim przeszli do rzeczy, wyrzekli kilka fraz w rodzaju „no tak…, no cóż…, on tak miał”.

Czyżby więc spodziewali się, że wielki twórca literatury będzie do nich mówił z archiwalnego nagrania głębokim jak studnia, dźwięcznym, aktorsko postawionym bas-barytonem? Skąd, u licha, wzięło im się to dziecinne oczekiwanie? Czy osoba oznaczona w zbiorowej wyobraźni intelektualnej jako „wybitny twórca” musi odznaczać się – wedle prawideł tejże wyobraźni – kompletem cech korzystnie wyróżniających ją na tle ludzkiej przeciętności pod każdym względem? Sądzilibyśmy, że tak naiwne nastawienie należy już dziś do przeszłości, kiedy dzieci i młodzież uczono z czytanek o herosach kultury, że owi bohaterowie są równie idealni, jak herosi z dawnych mitów. Ale przecież zdaje się, że obaliliśmy wszystkie mity, że nie do końca wierzymy w te, które obecnie reinstalujemy w przestrzeni naszej zbiorowej wyobraźni.

A jednak nie. Jednak wciąż tkwi w wielu ludziach potrzeba wyróżnienia się na tle reszty stworzenia. I kiedy nie przybiera ona już postaci kultu herosów umysłu, wraca do formy bardziej uogólnionej – dowodzenia, że w człowieku jako takim tkwi jakaś cecha odróżniająca go pozytywnie dla niego samego od wszystkich innych bytów, które znajdują się w jego polu poznawczym. Nieszczęśliwe „ja” pragnie usilnie nadać samo sobie pewność istnienia, zwłaszcza że od samego początku swoich dziejów cichcem podejrzewa samo siebie o nieistnienie, o bycie samotworzącą się fikcją. Znaczna część dziejów myśli (przynajmniej w zachodnim kręgu kulturowym, kultury azjatyckie nie przypisywały bowiem temu zagadnieniu wielkiego znaczenia) polega na uruchamianiu najrozmaitszych form napięcia między poczuciem wartości „ja” a poczuciem jej braku. Opcja unieważnienia samej tej opozycji uruchamiana była niestety najrzadziej.

Do wynoszenia „ja” ludzkiego ponad inne byty służył szereg pojęć, którym w dziejach kultury Zachodu rychło nadano wzniosłe konotacje – najistotniejsze z nich to w wersji polskiej „dusza”, „duch” i „umysł”. Przez wiele stuleci działały one jak zaklęcia – ich wypowiedzenie lub napisanie sprawiało, że atmosfera momentalnie się uwznioślała i nawet średnio rozgarnięci odbiorcy pojmowali, że tu się mówi/pisze o czymś ważnym. Ileż miernot wypływało na szczyt fali intelektualnego powodzenia – obojętnie, czy płynęły w XV wieku, czy w XVIII – imając się tych magicznych słów. „Dusza”. „Duch”. „Umysł”. Dzięki tym słowom czuliśmy się, jakby to powiedzieć – lepiej. Przynajmniej trochę lepiej. Warto też może zauważyć, że o ile wiele milionów istnień ludzkich przeszło gwałtownie i boleśnie w niebyt z powodu istnienia pojęć „wiary” i „narodu”, o tyle w imię „umysłu” czy „duszy” mordowaliśmy się względnie rzadko, a może nawet wcale. Już choćby dlatego można te pojęcia lubić nawet wtedy, kiedy nie wiadomo, co one znaczą. A tego nie wie na pewno nikt.

Siedemsetstronicowa monografia Paula S. MacDonalda „Psychē. Dzieje pojęcia. Dociekania o duszy, umyśle i duchu od Homera do Hume’a” [The History of the Concept of Mind, vol. 1, Speculations about Soul, Mind & Spirit from Homer to Hume, 2003] jest skrupulatnym akademickim studium z historii idei. Autor omawia w nim rozwój klastera pojęć określających te szczególne atrybuty naszego istnienia, co do których sądziliśmy od zarania dziejów, że czynią nas w jakiś sposób wybitniejszymi ponad inne formy materii. Studium zaiste poważne, skoro autor po przeszło sześciuset stronach wywodu zdołał doprowadzić wątek zaledwie do czasów wczesnego Oświecenia. Zatrzymał się na myśli Leibniza i Hume’a, roztropnie nie wchodząc na obszar filozofii kantowskiej i pokantowskiej, na którym jego temat byłby się jeszcze o wiele bardziej skomplikował, a moce przerobowe czytelników byłyby raczej osłabły.

Tak więc otrzymujemy w tej księdze drobiazgowe analizy starotestamentowego „ruach”, preskoratejskiego „nous”, platońskiej i arystotelejskiej „psyche” i kilku pokrewnych historycznie terminów – i tylko one zajmują w niej sto pięćdziesiąt stron. Potem autor przechodzi do Nowego Testamentu, do późnego antyku i średniowiecza, skupiając się zwłaszcza na myśli Augustyna, na arabskich arystotelikach oraz, w kolejnych rozdziałach, na myślicielach późnośredniowiecznych i wczesnorenesansowych. Obszerny rozdział poświęcony jest ewolucji słów dotyczących „duszy” i „umysłu” w dawnej literaturze angielskiej. Finalne partie, jak już wspomniano, dotyczą początków filozofii nowożytnej: Kartezjusza, Spinozy, Leibniza i brytyjskiego empiryzmu, czyli form myślenia zwiastujących nadchodzenie nowoczesności z jej widzeniem ludzkich władz mentalnych odchodzącym stopniowo coraz dalej od prostych binarnych opozycji. Decyzja autora, aby przerwać wywód na tym etapie, podyktowana została zapewne nie tylko troską o wytrzymałość czytelnika i bilans roczny wydawcy. Rzecz bowiem w tym, że MacDonalda interesują tylko te odmiany myślenia Zachodu, w których „dusza” i „umysł” są bytami ontologicznie samodzielnymi.

Tylko w najstarszych warstwach dziejowych naszego uniwersum pojęciowego, w Starym Testamencie i w archaicznych eposach homerowych, nie obserwujemy podziału istoty ludzkiej na res extensa i res cogitans. Od czasów presokratyków narasta w Europie przeświadczenie, że tkwi w nas jakiś tajemniczy element wzbogacający materię naszych ciał o nieuchwytny, lecz w tej niepochwytności kluczowy pierwiastek. Sokrates, a zwłaszcza Platon nadali temu przeświadczeniu wyraz tak mocny i tak przekonujący, że zachodni krąg kulturowy uznał go za daną obiektywną, a nadejście chrześcijaństwa wzmocniło wydatnie monopol tego stanowiska. Dlatego myśliciele wszystkich epok borykali się z mind–body problem, nie widząc możliwości jego zniesienia i opowiadając się albo za duchem, albo za materią. Filozofia kantowska i pokantowska bardzo powoli podważała ten układ pojęciowy. Ale dopiero w XXI wieku osiągnięcia neuronauki i dziedzin pokrewnych – niemające nic wspólnego z humanistyką – zaczynają nam uświadamiać, że nasze życie duchowe (również: intelektualne, umysłowe, afektywne) nie zależy ani od materii, ani od nie-materii, lecz jest jakością niezależną od tego podziału.

Wracamy więc powoli do najdalszej przeszłości naszego myślenia – do metaforycznych idei „duszy” jako „oddechu”, „ducha” jako „tchnienia”. Intuicje ludzi żyjących ponad trzy tysiące lat temu, oparte na pierwszych intelektualnych obserwacjach świata fenomenów, okazują się trafne na tle najnowocześniejszej nauki. W tym sensie monografia MacDonalda jest pamiętnikiem pewnego złudzenia – być może najważniejszego w dotychczasowej historii ludzkości.

Czynienie uwag krytycznych do przekładu Ireneusza Kani byłoby bezczelnością. Składa się on w spójną całość z wysmakowaną szatą edytorską tej książki, której skład, druk i oprawa – jak wynika z informacji w kolofonie – wymagały współpracy aż pięciu firm. Nawet decyzję, aby w jej polskim tytule na pierwszym miejscu znalazło się pojęcie, które w tytule oryginalnym w ogóle nie występuje, można uznać za dobrze uzasadnioną. Jedyny szczegół, który może dziwić, to nieuwzględnienie przez Tłumacza istnienia polskiego przekładu „Die Entdeckung des Geistes” Brunona Snella. Cytat z tej pracy u MacDonalda [s. 37] przełożony jest z jej przekładu angielskiego, a jego porównanie z przekładem Agny Onysymow z niemieckiego oryginału [Bruno Snell, „Odkrycie ducha”, Fundacja Aletheia, Warszawa 2009, s. 27] jest pouczające, pokazuje bowiem, jak poważne mogą być różnice pojęciowe zachodzące przy tłumaczeniu tekstów, które dotyczą materii tak nieuchwytnej, jak ludzka dusza.

 

Książka:

Paul S. MacDonald, „Psychē. Dzieje pojęcia. Dociekania o duszy, umyśle i duchu od Homera do Hume’a”, przeł. Ireneusz Kania, wstępem opatrzył Andrzej Serafin, Biblioteka Kwartalnika Kronos, Warszawa 2019.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 540

(19/2019)
14 maja 2019

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj