Przystępowałem do lektury „Piania kogutów…” trochę najeżony. Nie byłem entuzjastą poprzedniej książki Tochmana o Azji – reportażu „Eli, Eli” z filipińskich slumsów, bo uważałem, że antykatolickie resentymenty zwiodły Tochmana: że dał się ponieść swoim biesom – obawiałem się więc, że podobny wypaczony obraz zaprezentuje i tym razem. Pierwszy z trzech rozdziałów nowego reportażu o Kambodży nie rozwiał w pełni moich obaw, czy – nazwijmy to wprost – nie przełamał lekkiego uprzedzenia. Owszem, jak poprzednio, ujęła mnie znakomita polszczyzna autora. Doceniłem foucaultowskie podejście, by patrzeć na społeczeństwo przez pryzmat chorych umysłowo. Tochman po to pokazuje nam ludzi z absolutnego marginesu, a takim są przywiązani łańcuchami na kambodżańskich wsiach psychicznie chorzy, by powiedzieć coś o całym społeczeństwie. Przyznałem też rację, że ludobójstwo to towar eksportowy Kambodży, osobliwa atrakcja turystyczna. I że kluczowy obieg wymiany myśli, przynajmniej tej krytycznej, odbywa się tutaj po angielsku, ewentualnie po francusku, nie zaś khmersku (przypomniało mi się, jak jeden z głównych zbrodniarzy czerwonokhmerskich, Khieu Samphan, odsiadując dożywocie, napisał historię Kambodży po francusku).

Jednak początek książki mnie nie porwał. Miałem poczucie, że dobór tematów – bieda, praca dzieci, umysłowo chorzy, kalecy, żebracy, HIV – jest jak z podręcznika stereotypów o Azji. To swoista wersja ukrytego orientalizmu: niby to jesteśmy już równościowi i partnerscy, kolonializmem się brzydzimy (a jak jesteśmy z byłych krajów kolonialnych, to nawet się trochę wstydzimy), ale jak piszemy o Azji, to dziwnym trafem akurat zauważamy te elementy, które mimowolnie potwierdzają naszą wyższość i przewagę cywilizacyjną. Ta postawa bywa spotykana u zachodnich działaczy na rzecz praw człowieka, członków organizacji pozarządowych, wolontariuszy czy innych osób zawodowo zajmujących się naprawianiem świata. Po lekturze całości nie jestem jednak przekonany, czy takiego oświeconego orientalizmu można się u Tochmana doszukiwać.

W cieniu baksbat

Od drugiego rozdziału książka bowiem nabiera wigoru, od kolejnego, w którym autor opisuje historię czerwonokhmerskiego fotografa, kronikarza zbrodni, staje się znakomita, a od opowieści Nhep Sary (uczennicy Pol Pota z liceum, która całą rodzinę straciła w czasie ludobójstwa) – wręcz porywająca. Ponieważ zaś po przeszywającej historii Nhep Sary już nic więcej dodać się nie da, Tochman przechodzi do opisu społecznych skutków ludobójstwa. I to są najlepsze fragmenty książki – głębokie i przenikliwe.

Tochman jest świetny tam, gdzie – za khmerskimi badaczami – przedstawia baksbat, „syndrom złamanej odwagi”, khmerski odpowiednik nieprzepracowanej, kolektywnej traumy. Głęboko zakorzeniony, acz skryty, społeczny strach skutkujący przemocą i załamaniem relacji międzyludzkich (świetna obserwacja o nieobecności dotyku!), sprawiający, że „rosną kolejne pokolenia ślepych na ludzką krzywdę, głuchych na cierpienie innych. Masy ludzi nieczułych” [s. 171].

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/12/11/lech-nijakowski-lemkin-konwencja-ludobojstwo-mocarstwa/” txt1=”Przeczytaj także tekst Lecha M. Nijakowskiego o rozliczaniu ludobójstw” txt2=”” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/05/Nijakowski_IKONKA_baner-550×366.jpg”]

Choć Tochman nie mówi tego wprost, to domyślić się można, iż przyczyną baksbat jest nieprzepracowanie czerwonokhmerskiej traumy. Obecny reżim Hun Sena składa się z byłych Czerwonych Khmerów, którzy opanowawszy najważniejszą umiejętność w życiu każdego polityka – wyczucie momentu, kiedy zdradzić – w porę uciekli z Kambodży, by następnie wrócić na wietnamskich bagnetach i wystąpić przeciwko ludobójczemu reżimowi. Dzięki temu z oprawców przemienili się w wyzwolicieli. Pozostają jednak współsprawcami zbrodni przeciw ludzkości, nie chcą więc żadnych rozliczeń. To dlatego khmersko-oenzetowski Trybunał ds. Zbadania Zbrodni Czerwonych Khmerów, finansowany przez ONZ, ale kontrolowany przez rząd w Phnom Penh, wydał wyrok tylko na kilku najwyższych rangą zbrodniarzy – i raczej wielu więcej już nie skaże.

Przede wszystkim jednak trauma nie została przepracowana przez samo społeczeństwo. Tochman świetnie pokazuje niejednoznaczność relacji kat–ofiara. W Kambodży każdy mógł być – albo po prostu był – jednym i drugim. Natura czerwonokhmerskich zbrodni: ich masowość, powszechne sterroryzowanie społeczeństwa (często kto nie zabijał, sam ginął) oraz deterytorializacja (ludzi przepędzono z jednego krańca kraju na drugi, a gdy wracali do domów, nie wiedzieli, co robili sąsiedzi). Dlatego Khmerzy masowo wybrali strategię zapomnienia o przeszłości. Ale ona wraca, niczym kmouch, głodny, mściwy duch z ludowego imaginarium.

Research (prawie) totalny

Zbiorowy portret społeczeństwa khmerskiego wyłaniający się z reportażu Tochmana, choć bardzo przygnębiający, jest niezwykle zniuansowany. Krytyka zachowania i postaw Khmerów została przeprowadzona w taktowny, empatyczny, niebezpośredni sposób. Z dużym wyczuciem Tochman portretuje ludzi, którzy nie zawsze wzbudzają sympatię. Nie serwuje łatwych, prostych i autorytatywnych ocen, potrafi być krytyczny, nie będąc jednocześnie aroganckim, a to wielka umiejętność.

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2017/09/05/piotr-kiezun-recenzja-kampucza-patrick-deville” txt1=”Przeczytaj także recenzję „Kampuczy” Patricke’a Deville’a” txt2=”” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/05/Kampucza_IKONKA-550×366.jpg”]

W osobistym posłowiu autor dzieli się trudnościami, jakie napotkał przy pisaniu książki. Przyznaje, że Azja była dla niego wyzwaniem, wydawała się nieogarniona, nie do pojęcia – „Coraz więcej widział, coraz mniej rozumiał” [s. 206]. A jednak nie poddał się. Mieszkał w Kambodży, a nie tylko przyjeżdżał, słuchał miejscowych (imponująca lista jego podziękowań obejmuje doktorów, tłumaczy i przewodników, jego „odźwiernych”, otwierających drzwi do hermetycznego świata khmerskiej kultury), swoje przeczytał (od Adama Jelonka po Zbigniewa Domarańczyka), ze specjalistami książkę skonsultował. Dzięki temu wszystkiemu napisał dobrą, mądrą książkę.

Do tej beczki miodu wypada jednak dodać trochę dziegciu. Wśród wypisanych przez Tochmana lektur brak jednej bije po oczach: „Bambusowej klepsydry” Wiesława Górnickiego. To reportaż pisany zaraz po obaleniu reżimu Czerwonych Khmerów – Górnicki przybył do Kambodży wkrótce po zdobyciu (większości) kraju przez Wietnamczyków. Dzięki temu, że pochodził z zaprzyjaźnionego, socjalistycznego kraju, miał dostęp do wielu miejsc, co też świetnie wykorzystał. Jego reportaż jest poruszający i przenikliwy. Górnicki miał zarówno dar obserwacji, jak również uogólnienia i syntezy. Ilekroć jestem w Kambodży i patrzę na półki księgarń uginające się od lepszych i gorszych źródeł oraz opracowań o Czerwonych Khmerach, to żałuję, że nikt nie przetłumaczył „Bambusowej klepsydry” na angielski. Tak jak Górnicki znakomicie opisuje ludobójstwo zaraz po jego zakończeniu, tak teraz Tochman kreśli jego długofalowe skutki. Ich książki doskonale się uzupełniają, a jednak u Tochmana nie ma słowa o Górnickim. Dlaczego?

Jeśli Tochman o „Bambusowej klepsydrze” nie wiedział (w co trudno mi uwierzyć), to źle: byłaby to rysa na jego umiejętności researchu. A jeśli wiedział i nie napisał – to jeszcze gorzej (przykładowo o Terzanim wspomniał, z krytycznym komentarzem). Rozumiem, że Górnicki z jego służbą na rzecz ekipy Jaruzelskiego może się nie najlepiej kojarzyć, szczególnie ludziom dobrze pamietającym lata 80. Przyjmuję też, że kogoś mogą odrzucać ideologiczne fragmenty jego książki (doktrynerski bełkot serwowany w kilku miejscach przez Górnickiego jest w rzeczy samej niestrawny). Lecz mimo to „Bambusowa klepsydra” pozostaje na tyle wartościową pozycją, że nie należy jej przemilczać. Inaczej kończyć się to będzie tak jak w eksperymencie Mariusza Szczygła. Reporter pytał kilkudziesięciu ludzi wychodzących z jego kawiarni, czy znają 1) Kapuścińskiego i 2) Giełżyńskiego (celem eksperymentu było udowodnienie, że literacki, acz nie zawsze trzymający się faktów, styl Kapuścińskiego zapewnił mu pamięć, podczas gdy rzetelność Giełżyńskiego nic mu nie dała, bo został zapomniany; ja jednak wyniki eksperymentu odczytuję ze smutkiem jako dowód na to, jak mało znamy własne dziedzictwo intelektualne). Dlatego warto, by książki już nierozpoznawalnych, a rzetelnych reporterów, jak Giełżyński czy Górnicki, nie zostały całkowicie zapomniane. Dlatego szkoda, że u Tochmana nie ma słowa o „Bambusowej klepsydrze”.

To jednak szczegół niewpływający na ogólnie bardzo wysoką ocenę tej książki. „Pianie kogutów…” to bardzo dobry, mądry i rozumiejący reportaż, który powinien przeczytać każdy, kogo interesują ciemne strony ludzkiej natury. Książka jest mocnym głosem, który wzbogaca nasze spojrzenie na tematykę ludobójstw i innych masowych zbrodni. Tak jak po poprzedniej książce Tochmana („Eli, Eli”) byłem wobec jego pisarstwa zdystansowany, tak teraz z chęcią sięgnę po inne części jego tryptyku o życiu społeczeństw po ludobójstwach – o Bośni i Rwandzie.

Książka:

Wojciech Tochman, „Pianie kogutów, płacz psów”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.