Szanowni Państwo!
Walka o język polski trwa. Do tego stopnia, że do niedawna praktycznie nieznane słowo „feminatyw” poważnie liczyło się w konkursie na polskie słowo 2019 roku!
Chociaż ostatecznie przegrało z „klimatem”, to porażka ujmy „feminatywom” nie przynosi. Bo o ile o klimacie (z różnym nasileniem) rozmawialiśmy przez cały rok, to publiczna debata wokół „żeńskich końcówek” wybuchła z nową siłą niedawno, z powodu jednego, niewinnego, zdawałoby się, tweeta Magdaleny Biejat.
Nowo wybrana posłanka partii Razem – wówczas jeszcze niezaprzysiężona – zaanonsowała, że będzie „gościnią” programu „Minęła 20” emitowanego przez TVP Info. Pod niewinnym wydawałoby się wpisem wylał się kubeł hejtu. Do grona oburzonych „feministycznym gwałtem na języku” tego samego dnia dołączył poseł PiS-u Dominik Tarczyński: „Końcówkę wsadź sobie w mózg albo w brudne buty, może pomoże. Nie pokonacie normalności, dewianci. To szaleństwo powstrzymamy i wasze chore ideologie z radością poniżę. Dla dobra naszych dzieci!”, napisał wulgarnie w odpowiedzi.
Cóż, pozostaje żałować, że protestów nie wywołuje psucie języka polskiego ordynarnymi wypowiedziami.
Oczywiście sprawa zrobiła się polityczna. Miesiąc później do kwestii używania tak zwanych feminatywów odniosła się także posłanka Małgorzata Gosiewska z PiS-u. Było to już po upublicznieniu listu grupy posłanek elektek, w którym domagały się używania słowa „posłanka” w oficjalnych sejmowych dokumentach. Zdaniem Gosiewskiej, wprowadzenie takiego słownictwa byłoby „psuciem języka polskiego” i „ośmieszaniem funkcji”, którą sprawują kobiety. „Posłanka – z czym nam się kojarzy, patrząc na język polski? Nie kojarzy się dobrze, nie jest to poważne określenie funkcji, którą wypełniamy. Posłanka to chyba jakaś kanapa”, kpiła na antenie radiowej Trójki.
W tym samym mniej więcej czasie tygodnik „Do Rzeczy” sprawie żeńskich końcówek poświęcił swój główny materiał. Na okładce umieścił fotografie Biejat, Wandy Nowickiej i Sylwii Spurek, zaś pod nimi duży nagłówek: „Gwałt na języku polskim. Jak feministki próbują zepsuć polszczyznę”. W środku w sążnistym artykule Łukasz Warzecha zarzucił lewicy, że próbuje sztucznie kształtować język polski i z ulgą konstatował, że takie zabiegi są płonne. Język formuje się bowiem organicznie i na nic się zda majstrowanie przy nim feministek. Dyskusja w mediach tradycyjnych i społecznościowych trwała wówczas w najlepsze.
Mamy więc po prawej stronie dwa na dobrą sprawę wykluczające się argumenty. Z jednej strony, słyszymy, że starania o wprowadzenie żeńskich form rozmaitych rzeczowników – zwłaszcza odnoszących się do zawodów i pełnionych funkcji – to błahostka ośmieszająca język, a stosujące takie formy osoby, które najwyraźniej nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko wywoływać jałowe spory.
Z drugiej strony, słyszymy, że to spór de facto nie o język, ale o kształt całego społeczeństwa, o model rodziny czy nawet szeroko rozumianą „normalność”, którą nie tylko lewica, ale także liberałowie próbują podważyć, narzucając ludziom nowe normy.
Z powyższych opinii zdecydowanie bliższa prawdzie jest ta druga. Język bez wątpienia kształtuje wrażliwość społeczną i społeczne normy. Słowa, których używamy, wpływają na nasz sposób widzenia świata, na to, co budzi nasz sprzeciw, co wypada, a co jest niedopuszczalne. A zatem mogą zmieniać rzeczywistość, w jakiej żyjemy. Nie ma co do tego wątpliwości językoznawca profesor Mirosław Bańko. W rozmowie z Jakubem Bodzionym Bańko cytuje badania, „z których wynikło, że kiedy uczennica czyta zadanie z podręcznika, gdzie jest napisane: «Przedyskutuj tę kwestię z kolegą», to pyta nauczyciela czy może przedyskutować z koleżanką, ponieważ wydaje się jej, że to słowo «kolega» odnosi się tylko do chłopców. Ale także dorosłe osoby, widząc ogłoszenie: «Wydawnictwo przyjmie redaktora», sądzą, że raczej chodzi o mężczyznę”.
Spór jest zatem poważny i można go powiązać z walką o adekwatną reprezentację rozmaitych grup społecznych w produktach kultury, na przykład filmach czy książkach. Jeśli w telewizji lub kinie kierowniczych stanowisk nigdy nie zajmuje kobieta, widz może odnieść wrażenie, że tak po prostu jest i być musi. Język wymuszający stosowanie męskich form dla określenia tych zawodów jeszcze to przekonanie wzmocni.
Co do argumentu mówiącego, że język jest tworem organicznym, kształtowanym oddolnie i szeroko rozumiane „elity” nie mają prawa niczego narzucać jego użytkownikom, to twierdzenie co najmniej dziwne, bo przecież całe lata poświęcamy w szkołach na wbijanie dzieciom do głowy norm językowych. Czy prawica uzna, że uczenie Polaków różnicy między „liczbą” a „ilością”, „włączaniem” a „włanczaniem”, „instrukcją” a „instrukcjom” to także ideologiczny terror?
Z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że język jest także kształtowany oddolnie i zmienia się na przestrzeni lat. „Coś, co dziś wydaje się kuriozum, może przecież jutro łatwo stać się obowiązującą normą”, pisze w swoim artykule Piotr Kieżun z redakcji „Kultury Liberalnej”. I podaje konkretne przykłady słów, na które dziś nie zwracamy najmniejszej uwagi, a które kiedyś budziły ogromne emocje. W książce „Dziwolągi i barbaryzmy językowe” wydanej w 1888 roku jej autor, Józef Bliziński, obrał sobie za cel krytyki między innymi: „elitę”, „niuansować” czy „ingerencję”. Współczesny czytelnik na oburzenie autora zareaguje co najwyżej rozbawieniem.
Jeśli jednak język jest również kształtowany oddolnie, to moc traci prawicowy argument, jakoby zwolennicy stosowania feminatywów kaleczyli polszczyznę. Nie mogą tego zrobić, bo jako pełnoprawni jej użytkownicy po prostu ją kształtują. A że dla niektórych uszu żeńskie formy pewnych słów brzmią śmiesznie?
Co więcej – jak zwraca uwagę profesor Bańko – „im niższy jest status zawodu, tym nazwy z sufiksem feminatywnym są dla nas bardziej naturalne. Kobieta, która chce dorównać mężczyźnie na polu zawodowym, powinna używać męskiej nazwy. Kelnerka jest w porządku, ale prezydentka to dziwactwo. Tak chyba być nie powinno”.
Ano nie powinno. I kropka. W całym tym sporze warto jednak pamiętać jeszcze o jednym – celem jest zmiana niesprawiedliwych norm społecznych, a nie tropienie winnych „językowych zbrodni”.
Ta uwaga dotyczy zresztą wszystkich uczestników sporu.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Feminatywy pochodzące z oryginalnych wydań książek: „Wierna służba. Wspomnienia uczestniczek walk o niepodległość,1910 – 1915” oraz „Służba ojczyźnie. Wspomnienia uczestniczek walk o niepodległość, 1915-1918” pod red. Aleksandry Piłsudskiej