Niewiele dziś pamiętam z lektur mojego dzieciństwa. Nie potrafię sobie przypomnieć wielu tytułów, nie jestem w stanie odtworzyć większości fabuł, za to z łatwością przypominam sobie książkowe ilustracje. Co ciekawe, choć jako dziecko miałam dużo nowych wydawnictw dla dzieci z lat 90., najbardziej utkwiły mi w pamięci obrazki z książek po moich rodzicach. Na przykład z „Konika Garbuska” Jerszowa, po którego sięgałyśmy z siostrą wyłącznie dla ilustracji (niestety starałyśmy się przy okazji ulepszyć je kredkami świecowymi). Nigdy nawet nie podjęłyśmy próby, żeby go przeczytać. Podobnie było z książką „Przez różową szybkę” Ewy Szelburg-Zarembiny. „Baśnie” Andersena i „Klechdy domowe” zebrane przez Hannę Kostyrko miały więcej szczęścia, bo z niewiadomych względów zachęciły nas do lektury.
Po latach dowiedziałam się, że pierwsze trzy książki zilustrował Jan Szancer, a czwartą – Zbigniew Rychlicki. Dziś powszechnie wiadomo, że byli oni jednymi z największych ilustratorów polskich XX wieku (no, „powszechnie” może w odniesieniu do Szancera). Ich biografie są jednak mało znane. Czemu zawdzięczamy to, że zaczęli ilustrować książki dla dzieci? Jakimi zasadami kierowali się przy tworzeniu grafik? Jak wyglądało ich życie codzienne? W jakim środowisku się obracali?
W książce „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów” Barbara Gawryluk stara się odpowiedzieć na te i inne pytania o Szancera, Rychlickiego i innych artystów polskich tworzących ilustracje dziecięce w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Książka Gawryluk została pięknie wydana przez Marginesy. Nie dajmy się jednak zwieść kolorowej, żółto-czerwonej okładce, która przypomina okładki książek dla dzieci. Skrywa się pod nią tom przeznaczony przede wszystkim dla rodziców. Tylko oni w pełni docenią eseistyczne, bogate w fakty teksty autorki i miniaturowe przykłady najpiękniejszych prac (najczęściej okładek) wybranych artystów. Dużo litego tekstu i trochę obrazków nieskładających się w żadną historię to przecież trochę za mało, by przyciągnąć i zatrzymać na dłużej uwagę dziecka.
Mistrzowie
Na książkę Barbary Gawryluk składają się eseje o dwudziestu czterech ilustratorkach i ilustratorach. W każdym z nich autorka przytacza najważniejsze fakty o dzieciństwie i drodze zawodowej danego grafika. Zagląda też za kulisy warsztatu opisywanej osoby. Przy okazji Gawryluk stara się przybliżyć czytelnikom codzienność artystów oraz ich rodzin.
Wielką zaletą książki jest to, że autorka czerpała informacje przede wszystkim z rozmów z samymi ilustratorami lub ich najbliższymi, a w swoich esejach często przytacza w całości wypowiedzi swoich rozmówców. Opisując życiorysy czy cechy charakterystyczne twórczości poszczególnych osób, Gawryluk posiłkowała się dodatkowo artykułami prasowymi, literaturą naukową dotyczącą sztuki ilustracji i innymi wiarygodnymi, przywołanymi w książce źródłami. Dzięki żmudnej pracy w archiwach autorce udało się zdemaskować wiele fałszywych przekonań, utrwalonych w opinii publicznej.
W tekstach autorka nie pozwala sobie na emocjonalne czy sentymentalne wyznania, o które tak łatwo, gdy powraca się myślami do dzieciństwa. Gawryluk zależy przede wszystkim na tym, by dopuścić do głosu artystów, pokazać ich dzieła i przypomnieć życiorysy, nieraz dość tragiczne. Dzięki temu czytelnik otrzymuje przekrojowe, nieprzegadane i bogate w anegdoty eseje biograficzne o wybranych przez autorkę artystach.
Kim są ci ostatni? Na temat wyboru ilustratorów Gawryluk mówi właściwie tylko tyle, że są w książce „postaci wiele razy opisane w artykułach prasowych, publikacjach o sztuce ilustracji, wielkie nazwiska. Mistrzowie. Ale są też tacy artyści, o których trudno czegokolwiek się dowiedzieć, zapomniani, rzadko wznawiani, należący już tylko do przeszłości” [s. 9].
Rzeczywiście – książkę otwiera tekst o nieznanej mi Marii Orłowskiej-Gabryś, która w latach 50. podbiła serca małych czytelników nowoczesnymi, bardzo oryginalnymi ilustracjami do „Byczka Fernanda” Munro Leafa. Tytułu tej książki niestety nie kojarzę. Szybko się jednak okazuje, że to Orłowska-Gabryś zilustrowała znaną mi pozycję „Bajarka opowiada”. Odżywają wspomnienia. Podobne miłe niespodzianki przeżywam, czytając o kolejnych postaciach: Ewie Salamon, Krystynie Michałowskej, Adamie Kilianie… Zgodnie z cytowaną zapowiedzią, Gawryluk przybliża w książce również postacie mistrzów, których dzieła, mimo upływu lat, są równie popularne jak kiedyś: wspomnianego Jana Marcina Szancera, Józefa Wilkonia, Janusza Stannego czy Bohdana Butenki.
Sztuka przez duże „S”
Poza czystą faktografią najciekawsze były dla mnie spostrzeżenia o tym, jakie artyści mieli kiedyś podejście do tworzenia ilustracji dla młodego czytelnika. Przede wszystkim większość ilustratorów, o których pisze Gawryluk, tworzyła ze świadomością tego, że ich rysunki są dla dziecka pierwszą okazją do zetknięcia się ze sztuką, która ma wyjątkową rolę w kształtowaniu młodych charakterów i gustów estetycznych, dlatego tak ważne jest, by wartość artystyczna ilustracji była jak najwyższa. Ilustratorzy mieli przy tym silne poczucie „odpowiedzialności za kreowane światy”, jak nazywał Stanny odpowiedzialność artysty za to, jak będą interpretowane jego wyobrażenia.
Zadziwiające jest przy tym, jak wielu artystów uważało dzieci za najsurowszych i najbardziej spostrzegawczych krytyków i jak poważnie traktowali oni swoich młodych odbiorców. Punktem wyjścia do stworzenia ilustracji były dlatego zawsze dokładne studia przedmiotu czy postaci faktycznie istniejących, które miały zostać odtworzone w formie rysunkowej. Przed pracą ilustratorzy często wertowali encyklopedie, dokładnie analizując choćby anatomię wybranego zwierzęcia. Potem spędzali długie godziny nad tym, żeby stworzyć postać wystarczająco realistyczną i rysunkową zarazem, która przy tym będzie w stanie chwycić dziecko za serce i zawładnąć jego wyobraźnią. Często w fazie tworzenia artyści nie pokazywali swoich prac nawet własnym dzieciom i dopiero na etapie końcowym dzielili się z nimi swoimi wyobrażeniami. Nie ulegali jednak namowom pierwszych młodych odbiorców, żeby zmienić to i owo. Tak było choćby w przypadku Misia Uszatka, który denerwował syna Zbigniewa Rychlickiego, zafascynowanego wtedy filmami Disneya, tym, że „jest kukiełką, a nie rysowaną postacią” [s. 299]. Miś zdawał mu się też zbyt przemądrzały, za spokojny i za poważny. Strach pomyśleć, co by było, gdyby Rychlicki posłuchał rad swojego dziecka.
Być może tak poważne podejście ilustratorów do własnej pracy zawdzięczamy temu, że wielu z nich – przynajmniej na początku drogi zawodowej – traktowało pracę ilustratora jako coś gorszego, niższego w hierarchii niż praca na przykład artysty malarza czy rzeźbiarza. Starali się więc udowodnić sobie (i przy okazji innym), że „ilustracja to nie jest inwentaryzacja tekstu” [s. 96], że to nie jest tylko sztuka użytkowa. Patrząc dziś na ich dzieła, nikt nie powinien mieć co do tego wątpliwości.
Peerel, czyli ilustratorskie eldorado
Z „Ilustratorek…” dowiadujemy się też, jak wyglądał w Polsce powojennej rynek książki. Rzuca się w oczy przede wszystkim to, że wydawnictwa nie były wówczas nastawione na zysk. „Nie było tak, że dyrektor handlowy mówił: «Panie, to nie pójdzie». Ja w ogóle nie pamiętam uwag ze strony działu handlowego, bo pewnie nie o to chodziło, żeby zarabiać” [s. 329] – przytacza autorka zachowaną wypowiedź Stannego. Krystyna Michałowska wyznaje z kolei Barbarze Gawryluk: „Faktem jest, że wtedy pracowało się zupełnie inaczej. […] Autorzy nam ufali, wierzyli w nasze wybory. […] Wydawało się dużo książek. Ilustratorzy mieli pracę. Teksty dopasowywano do ilustratorów. Na przykład szef wiedział, że rysowałam smoki i że lubię ten temat. Kiedy więc pojawiły się baśnie chińskie, wybór padł na mnie” [s. 155].
Nawet cenzura nie stała na przeszkodzie temu, by artyści mogli tworzyć oryginalne w skali europejskiej, nieraz bardzo odważne ilustracje dziecięce. „W tamtych czasach panowała wszechobecna cenzura – wspominał kiedyś Wilkoń. – I te nasze ilustracje do książek, do czasopism dziecięcych przechodziły również przez cenzurę. Na każdej ilustracji mam stempel i podpis cenzora. Niezależnie od tego, czy tam był kwiatek czy małe zwierzątko” [s. 360].
Niestety problemem był zawsze poziom wydania. „Ilustratorzy w tamtych czasach, ale i później, narzekali na fatalną jakość druku, na źle dobrane kolory, efekt ich pracy najczęściej odbiegał od tego, co powstawało w pracowniach” – pisze Gawryluk [s. 78]. Dlatego tak ważne było dla wielu z nich, by zachować oryginały ilustracji, na których było widać kunszt ich wykonania.
Wspomniany problem z jakością wydań pogłębił się jeszcze w latach 80., w czasach kryzysu, który niósł za sobą także spadek popytu na książki dziecięce. To zdaniem wielu artystów położyło kres rozwojowi polskiej szkoły ilustracji. Niektórych ratowały wtedy zagraniczne kontrakty, inni poświęcali się projektowaniu pocztówek, kart świątecznych czy kart do gry, co podobno było za czasów PRL zajęciem stosunkowo opłacalnym. Lata 90. ilustratorzy wspominają już tylko jako czas wysypu słabych jakościowo, kiczowatych i artystycznie bezwartościowych książek dla dzieci. Na łamach książki Wilkoń, pytany o ten okres, przyznaje: „Wydawało nam się, że wyedukowaliśmy społeczeństwo, że uwrażliwiliśmy ludzi na sztukę, a jak po stanie wojennym wydawcy robili przedruki, dziadowskie, taki chłam, to się okazało, że wszystko się sprzedaje, bo się świeciło, było bardzo kolorowe. Geniusz Disneya polegał przecież na czym innym, jego ilustracje w filmie, w ruchu mają sens. Zatrzymane stają się chłamem. Potem wreszcie wydawaniem książek dla dzieci zajęli się ludzie znający się na sztuce, […] widzę duży postęp, kryzys już za nami” [s. 362].
Prawdziwa sztuka się nie starzeje
Stan polskiej ilustracji dziecięcej to jedno, a zapomniani artyści – drugie. Niewiele starych, pięknie zilustrowanych przez bohaterów książki Gawryluk tytułów, które na to zasługują, doczekało się wznowień. O niewielu artystach się dziś pamięta. Co gorsza jednak, nie wszystkim udało się przetrwać trudne czasy bez szwanku. Na przykład Bożena Truchanowska na łamach książki ze smutkiem opowiada Barbarze Gawryluk o tym, jak ze względu na brak zleceń musiała wyprzedać wszystkie swoje obrazy: „Kiedy przeszłam na emeryturę, trudno było z niej wyżyć. A zbiegło się to z kryzysem wydawniczym, skończyło się zapotrzebowanie na moje prace, umilkły telefony od wydawców” [s. 167]. Dziś mieszka w pracowni, którą dostała kiedyś w przydziale od miasta, i z trudem opłaca comiesięczne rachunki.
Być może dzięki inicjatywie Barbary Gawryluk wydawcy przypomną sobie o niektórych artystach, a ich ilustracje doczekają się wznowień. W końcu prawdziwa sztuka się nie starzeje.
Książka:
Barbara Gawryluk, „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów”, wyd. Marginesy, Warszawa 2019.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.