Prawo i Sprawiedliwość, które z ochotą przywłaszcza sobie archetypy polskich bohaterów, w rzeczywistości okazuje się zaskakująco krucha. Dopuszcza jeden system wartości, od którego najmniejsze odstępstwo okazuje się powodem do zbiorowych lamentów i budowania kolejnych baszt w oblężonej twierdzy konserwatystów.

W środę [29 lipca] kilku anarchistów umieściło tęczowe flagi i swój manifest na pomnikach warszawskiej Syrenki, Józefa Piłsudskiego i Chrystusa przed kościołem Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Do sieci trafiły zdjęcia z akcji, a Twitter momentalnie rozgrzał się do czerwoności. Z prawej strony posypały się oskarżenia o wandalizm, agresję, a nawet antypolskość i profanację. Premier poświęcił temu wydarzeniu specjalne wpisy w mediach społecznościowych, w których stwierdził, że „sprofanowano narodowe symbole” i „pewne granice zostały przekroczone”. Z kolei, kardynał Kazimierz Nycz stwierdził, że akcja wywołała „ból ludzi wierzących”.

Prawa strona odpowiada

To moralne wzburzenie pokazuje, że obozowi Zjednoczonej Prawicy i jego sympatykom wcale nie zależy na deklarowanych ideach. Premier nie opublikował przecież żadnego oświadczenia, gdy na Marszu Równości w Lublinie próbowano podłożyć bombę lub kiedy ubrani w patriotyczną odzież mężczyźni w Białymstoku bili i rzucali kamieniami w uczestników marszu. Nie słyszeliśmy również ze strony Mateusza Morawieckiego, żeby jakiekolwiek granice zostały przekroczone, gdy prezydent Andrzej Duda stwierdził niedawno, że LGBT to nie ludzie, ale neobolszewicka ideologia. Próżno również szukać słów premiera o naruszeniu „narodowych wartości”, kiedy symbole związane z tak zwanymi żołnierzami wyklętymi i Polską Walczącą od lat są częścią pseudopatriotycznego festynu, którego efektem są ortalionowy dres i bielizna z powstańczą kotwicą.

Nie byliśmy także informowani o bólu ludzi wierzących, kiedy z kościelnych ambon padały słowa o „zarazie LGBT”, a dziennikarze donosili o kolejnych przykładach molestowania seksualnego dzieci w Kościele katolickim. O cierpieniu katolików i profanacji kardynał Nycz nie wspomniał też, kiedy pod Jasną Górą i w kościołach gromadziły się zastępy falangistów.

O drugim ślubie Jacka Kurskiego w sanktuarium w Łagiewnikach, na którym obecna była wierchuszka partii rządzącej, wspominam już tylko z powodu swojego lewackiego zacietrzewienia. Unieważnienie dwóch wieloletnich małżeństw, z których zarówno Kurski, jak i jego obecna żona, mają dorosłe dzieci, nie umywa się bowiem do kawałka kolorowego materiału na figurze postaci, która całe życie nauczała, że należy miłować bliźniego.

Zawsze zły czas, zawsze złe miejsce

Jednak krytyka środowej akcji nadeszła również ze strony części środowisk opozycyjnych. Negatywnie o happeningu wypowiedzieli się między innymi polityczka Katarzyna Lubnauer oraz dziennikarz Tomasz Lis.

Naczelny „Newsweeka” podkreślił, że „walki o swe prawa lepiej nie zaczynać od manifestacji braku szacunku dla uczuć i odczuć innych”. Można pytać, czy podobnie ostrożny i zdystansowany wpis zostanie opublikowany, gdy na kolumnie Zygmunta ponownie zawiśnie baner z napisem „konstytucja”.

To nie pierwszy raz kiedy osoby kojarzone z opozycją przeciwko PiS-owi krytykują aktywistów LGBT za formę protestu. W dzień katolickiego święta Bożego Ciała część opozycyjnych publicystów i polityków alarmistycznie ostrzegała przed rzekomą prowokacją ze strony środowisk nieheteronormatywnych, które postanowiły… zatańczyć przed pałacem prezydenckim. Wydaje się, że jedyną radą, jaką część opozycji ma dla LGBT to: „poczekajcie, bo teraz nie czas ani miejsce”. Niestety, zbyt mocno przypomina to podejście sympatyków obozu Zjednoczonej Prawicy, które można wypowiedzieć w formie maksymy: „niech sobie będą, tylko żeby się z tym za bardzo nie afiszowali”.

Walka o prawa LGBT trwa od lat i jej w znacznej mierze łagodna forma nie sprawia, że ideologiczne zacietrzewienie prawicy łagodnieje. Bart Staszewski, aktywista, który zorganizował happening z tabliczkami „Stref Wolnych od LGBT”, spotkał się z działaniami policji i prokuratury. Pokojowe marsze równości wielokrotnie spotykały się z werbalną i fizyczną agresją, a każda próba wprowadzenia edukacji seksualnej sprawia, że rządowe media uruchamiają homofobiczną nagonkę pod hasłem demoralizowania dzieci i nauce masturbacji w szkołach.

Naprawdę trudno pomyśleć o metodach, za pomocą których społeczność LGBT miałaby walczyć o swoje prawa, aby nie naruszać delikatnych uczuć osób o bardziej konserwatywnych przekonaniach. Najdobitniej pokazała to ostatnia kampania prezydencka, w której PiS oparło swój wyborczy przekaz na słowach dyskryminujących mniejszości. Całość zaczęła się od słów posła Jacka Żalka, który na antenie TVN stwierdził, że „LGBT to nie ludzie, to ideologia”. W tę narrację szybko weszły prorządowe media na czele z TVP i braćmi Karnowskimi oraz prezydent Andrzej Duda. Po raz kolejny okazało się to skuteczne, więc można się spodziewać, że PiS będzie w kryzysowych momentach w przyszłości odwoływało się do podobnych instynktów wyborców.

Nie ma żadnej symetrii między akcją kilku anonimowych aktywistów a wypowiedziami kościelnych hierarchów, dziennikarzy czy polityków, których słowa codziennie docierają do milionów osób. Działania anarchistów są reakcją sprzeciwu na realną dyskryminację. Staram się zrozumieć osoby o odmiennej wrażliwości, które potępiają zarówno hejt wobec LGBT, jak i happeningi związane z pomnikami. Ale podobnie jak w przypadku reakcji polskiej prawicy na protesty rasowe w Stanach Zjednoczonych, tutaj również nastąpiło zupełne odwrócenie priorytetów. Część prominentnych polskich komentatorów, obserwując wydarzenia w USA, była zdecydowanie bardziej przejęta pomazaniem pomnika Tadeusza Kościuszki niż śmiercią George’a Floyda. Teraz oburzenie wywołuje kolorowa flaga, przez co zapomina się, że w naszym kraju regularnie dochodzi do samobójstw osób ze społeczności LGBT, zaszczutych przez dyskryminację. Co więcej, protesty w Polsce są wyjątkowo łagodne i symboliczne. Nie można wandalizmem nazwać udekorowania pomnika flagą i naklejania kartki z postulatami.

W internecie popularne jest pojęcie „śnieżynki” [ang. snowflakes], którym politycy tacy jak Donald Trump czy Nigel Farage określali swoich przeciwników. Miało ono oznaczać, że owe „śnieżynki” mają wyolbrzymione poczucie wyjątkowości, nie potrafią sobie poradzić z przeciwnymi opiniami i są osobami nadmiernie emocjonalnymi. Pierwotnie to określenie było używane wobec ludzi o liberalnych lub lewicowych poglądach, ale reakcje polskiej prawicy na każde odchylenie od „normalności” pokazują, że pasuje ono również do nich. Jeśli więc prawicowe śnieżynki nie chcą zgrywać fałszywie oburzonych, czas, by zajęły się dyskryminacją i agresją wobec żywych ludzi, a nie wobec pomników.

 

Fot. Spacerowiczka, Facebook.com