Nazajutrz po śmierci Henryka Wujca natrafiłem na facebookowy status znajomego, z którym skądinąd dzielą mnie potężne ideowe różnice. Wpis podkreślał, że zmarłego zgodnie żegnają różne strony politycznych sporów. Oczywiście, chciałoby się dodać, jedne portale uczyniły ze śmieci Wujca główny temat, inne zepchnęły ją gdzieś pośród wielość pomniejszych informacji. Z internetowego wielogłosu na pewno można jednak wywnioskować, że oto umarł ktoś, kto cieszył się wielkim szacunkiem i sympatią. Nie chcę w tym miejscu rekonstruować jego biografii, a jedynie skupić się na kilku składających się na nią doświadczeniach, które wydają się szczególnie godne upamiętnienia – i przemyślenia.
W przeciwieństwie do wielu najbardziej znanych aktywistów opozycji przedsierpniowej Wujec nie pochodził z inteligencji – ani tej o rodowodzie komunistycznym, jak Adam Michnik, socjalistycznym, jak Jacek Kuroń albo Zofia Romaszewska, czy o zgoła innym odcieniu ideowym, jak Antoni Macierewicz. Jako chłopski syn z Lubelszczyzny, który ukończył studia na czołowej polskiej uczelni (dyplom z fizyki na UW), doświadczył awansu, który w takiej skali społecznej umożliwiła Polska Rzeczpospolita Ludowa. Wujec należał także do tych, którzy w kręgi korowskie wnosili wrażliwość i tradycję katolicką – tę najlepszą, otwartą na świat i postępową, symbolizowaną przez warszawski Klub Inteligencji Katolickiej. W KOR katolicy spotkali się zaś z harcerzami oraz marksistami, czy też szerzej – po prostu zdeklarowanymi lewicowcami. Z dzisiejszej perspektywy łatwo można dostrzec wady apolitycznej filozofii opozycji lat 70. z jej rozmazywaniem podziałów takich jak lewica–prawica. Jednak to ów wewnętrzny pluralizm, poszanowanie dla różnic, akceptacja, że do wspólnego celu można przychodzić z różnych stron, była jedną z największych, aktualnych do dziś oraz inspirujących przymiotów korowskiego doświadczenia.
Latem 1976 roku w sprawozdaniu współautorstwa Wujca, opracowanym na podstawie rozmów z represjonowanymi uczestnikami wydarzeń w Ursusie, dla których pomoc koordynował, pojawił się pierwszy opis milicyjnych „ścieżek zdrowia”. Być może z racji swoich ludowych korzeni, Wujec był też jednym z tych, którym na sądowych korytarzach najlepiej szło przełamywanie dystansu między pragnącymi nieść wsparcie warszawskimi inteligentami a przerażonymi rodzinami aresztowanych robotników.
Budowanie mostów stało się z czasem dominującym wzorcem jego opozycyjnego zaangażowania. Wujec został jednym z głównych organizatorów KOR-owskiego pisma „Robotnik”, które nawiązywało tytułem do organu prasowego przedwojennej Polskiej Partii Socjalistycznej. „Chcieliśmy stanowić pomost pomiędzy inteligencją i robotnikami, ale jeszcze bardziej zależało nam na tym, żeby stanowić pomost między samymi robotnikami”, wspominał [1]. Chodziło nie tylko o to, by tworzyć pismo poruszające istotne tematy (takie jak łamanie praw pracowniczych) językiem zrozumiałym dla nie-inteligencji, lecz także o to, by wciągnąć jej przedstawicieli jako aktywnych współpracowników i współtwórców, by zbudować wokół tytułu prawdziwy ruch. Było to więc praktyczne zastosowanie KOR-owskich idei samoorganizacji społecznej oraz upodmiotowienia. Wujec angażował się też we wspieranie opozycyjnych organizacji chłopskich na przykład w podlubelskim Milejowie. A kilka lat później, już w okresie legalnej „Solidarności”, brał udział w tworzeniu Wszechnicy Robotniczej, która zimą 1981 roku wykiełkowała z inicjatywy szkoleń dla robotników. Symbolem tego międzyklasowego sojuszu może być to, że właśnie na imieninach Wujca Jacek Kuroń poznał Lecha Wałęsę.
Wujec nie był głosem ani najbardziej widoczną z twarzy KOR-u czy „Solidarności”. Nie pisał ważnych artykułów ideowych, nie formułował programów, nie brylował przed zagranicznymi reporterami. Działał na odcinkach, gdzie romantyczna przygoda nieustannie stykała się ze żmudną, frustrującą orką: przy tworzeniu sieci kolporterów „bibuły” oraz lokalnych współpracowników pisma. W tym wszystkim dał się zapamiętać jako tytan pracy. Takich jak on można uznać za mięśnie ruchu. Już samo to godne byłoby najwyższego szacunku i najwdzięczniejszej pamięci. Ale przecież serce – to również mięsień.
Historia Henryka Wujca to również historia odwagi. Ktoś może powiedzieć, że nie jest to odwaga porównywalna z doświadczeniem czasów okupacji. To prawda, wspomnienia PRL-owskich opozycjonistów pełne są wręcz komediowych i sowizdrzalskich motywów związanych z ich potyczkami z esbeckim gangiem Olsena. A jednak była to odwaga. Odwaga dołączenia do nielicznej, nonkonformistycznej mniejszości przez podpis pod listem w proteście przeciwko zmianom w konstytucji. Odwaga, by pomóc ludziom prześladowanym i poniewieranym przez policję i propagandę. Odwaga, by nie wycofać się z tej całej imprezy po tym, jak nasłana bojówka wytrząsała twoją głowę o schody.
Żyjemy w czasach, kiedy na piedestał bohaterów naszej pamięci historycznej coraz bezczelniej wciska się „Burego” albo Brygadę Świętokrzyską. Dla KOR-u miejsca brak – choć w takim towarzystwie może to i lepiej. Rzecz jasna, uczestnicząc aktywnie w życiu publicznym po 1989 roku, sami bohaterowie ostatnich dekad PRL niekiedy radośnie obtłukiwali własne pomniczki i rozmieniali legendy na drobne – albo zatapiali się w kombatanckim besserwisserstwie. Jednak o Wujcu niczego takiego powiedzieć nie można. Przez kilkadziesiąt lat zasłużył się on polskiemu społeczeństwu z nawiązką. Za kilka dni epitafia w duchu „kochajmy się!” się skończą. Dalej to już nasza odpowiedzialność za pamięć o grupie dzielnych ludzi sprzed 45 lat – i krytyczną, i wdzięczną.
Przypis:
[1] A. Friszke, A. Paczkowski, „Niepokorni. Rozmowy o Komitecie Obrony Robotników”, Warszawa 2008, s. 286–287.
Ilustracja: Henryk Wujec podczas konferencji „Archiwa przełomu 1989 – 1991” w Senacie RP. Aut. Michał Józefaciuk. Udostępniono na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Poland [https://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl/deed.en]