Plan na piątek: medioznawcza konferencja na Uniwersytecie Jagiellońskim, następnie seminarium magisterskie w warszawskiej ASP, potem wykład z historii filozofii w Akademii Teatralnej, potem szybko wrócić na dyżur w ASP. Pomiędzy kolejnymi wydarzeniami co najwyżej kwadrans przerwy. Wszystko odbywa się bez konieczności/możliwości wychodzenia z domu, przy tym samym biurku, zza którego od marca prowadzę właściwie wszystkie rozmowy, egzaminuję, piszę, komentuję w radiu i w telewizji. Wszystko w dresach. Za ścianą moja córka uczestniczy w lekcjach. Na zdalny WF musiałam jej kupić prawdziwą piłkę.

Nie narzekamy. Przecież istnieje kilka dużo gorszych scenariuszy. Na przykład taki, w którym mimo wzrostu liczby zachorowań, rząd nie decyduje się zamknąć szkół ani uczelni wyższych. Albo taki, w którym nie mamy w domu wystarczającej liczby komputerów ani szerokopasmowego internetu. A co by było, gdybym miała taką pracę, która wymagałaby ode mnie codziennego wychodzenia z domu i bezpośredniego kontaktu z ludźmi? Co by się stało, gdybym zachorowała?

Więc grzecznie siedzimy w domu. Czasem tylko zgrzytamy zębami z frustracji i tęsknoty, dzwonimy do przyjaciół, zoomujemy, meetsujemy, facetime’ujemy. Ale z tym jest trochę tak jak z żuciem gumy, kiedy człowiek jest głodny, okazuje się, że to tylko szkodliwa namiastka jedzenia, bo chociaż sprzyja wydzielaniu się soków żołądkowych, tak naprawdę nie ma czego trawić.

Najgorsze jest to, że zdalne nauczanie spadło na nas nagle. W Polsce nikomu nie przyszło wcześniej do głowy, że można byłoby zacząć je rozwijać. A przecież istnieją ogromne grupy osób, dla których mogłoby ono być pożyteczne. To dziwne, że nikt wcześniej nie wpadł na pomysł, że na przykład dziecku leżącemu w szpitalu można zapewnić lekcje online.

W tym samym trybie mogłyby już od dawna funkcjonować konsultacje, wywiadówki, dyżury. Możliwość zdalnej partycypacji w procesie nauczania nie była jednak brana pod uwagę, dzieciom (zresztą w wielu wypadkach słusznie) ograniczano dostęp do sieci, a pokrytych patyną programów kształcenia nikt nie próbował modernizować pod kątem metodyki nauczania. Co najwyżej, czyniono je bardziej „patriotycznymi”. Poza tym, kształcenie online wiązało się z kosztami: sprzętu, łączy, platform, szkoleń dla wszystkich pedagogów, niezależnie od szczebla edukacyjnej drabiny.

Zoomujemy, meetsujemy, facetime’ujemy. Ale z tym jest trochę tak jak z żuciem gumy, kiedy człowiek jest głodny, okazuje się, że to tylko szkodliwa namiastka jedzenia, bo chociaż sprzyja wydzielaniu soków żołądkowych, tak naprawdę nie ma czego trawić. | Katarzyna Kasia

Być może gdyby wcześniej potraktowano nowe technologie jak dobrodziejstwo i ważne osiągnięcie ludzkości, to podczas pierwszego lockdownu nie znaleźlibyśmy się w tak trudnym położeniu. W sumie jednak trudno się dziwić: Oświecenie i wiara w rozum nie należą do najbardziej popularnych w Polsce paradygmatów, bo u nas covidosceptycy pewnie stąpają po płaskiej Ziemi, chroniąc się aluminiowymi beretami przed szkodliwym promieniowaniem 5G. Tymczasem zamknięto nas w domach i nagle trzeba było sobie radzić.

Pierwsze tygodnie zajęła spychologia: rząd przerzucił odpowiedzialność za organizację zdalnego nauczania na samorządy, samorządy na szkoły, szkoły na nauczycieli, nauczyciele w panice pocztą pantoflową zaczęli przekazywać sobie informacje o możliwych i – co ważne – darmowych rozwiązaniach. Na uczelniach wyższych było właściwie tak samo, może tylko nieco dłuższa była spychologiczna drabina. Opisuję te dwa procesy równolegle, ponieważ równolegle ich doświadczałam: raz jako prodziekanka do spraw studenckich, która pewnego dnia otrzymała informację o tym, że ma zorganizować zdalne nauczanie na swoim wydziale i regularnie dostarczać rektoratowi raportów o jego przebiegu, a raz jako mama siódmoklasistki.

Zresztą, problemy były bardzo podobne. Na samym początku jako wykładowczyni zachwyciłam się efektywnością – odkryłam, że w ciągu wykładu, spokojnie nagrywanego w domu (tak, przy tym samym biurku), mogę przekazać moim studentkom o wiele więcej. Nic mnie nie rozpraszało, nie traciłam czasu na witanie spóźnialskich, nie popadałam w dygresje, nie musiałam odpowiadać na pytania, nie opowiadałam absurdalnych dowcipów, nie musiałam nikogo budzić ani prowadzić rozmów organizacyjnych. Po prostu 100 procent czystej, niczym nieskażonej wiedzy.

Już zaczynałam się rozpędzać, kiedy do drzwi pokoju zapukała moja załamana córka z informacją, że nauczyciele chyba oszaleli, bo zadają tyle, ile nie zadawali nigdy wcześniej. Muszę przyznać, że dało mi to do myślenia i postanowiłam, że nie będę przytłaczać moich studentów nadmiarem materiału tylko dlatego, że mogę.

Fot: Cottonbro, źródło: Pexels

Niedługo potem jeden z kolegów z pracy przesłał mi znakomity tekst (szukaliśmy intensywnie wskazówek, przecież poruszaliśmy się kompletnie po omacku) o tym, że jeśli już musimy nauczać zdalnie, to przynajmniej róbmy to źle. Tak: źle. Pamiętajmy o sytuacji naszych uczniów. Bo nie tylko my pracujemy w niecodziennych warunkach, oni też. Nie tylko nam jeszcze trudniej oddzielić przestrzeń zawodową od prywatnej, nie tylko nam za ścianą może płakać dziecko, nie tylko my pomagamy rodzicom czy babciom, nie tylko nasz internet się zawiesza, nie tylko nasi sąsiedzi akurat przebudowują kuchnię. Dajmy sobie trochę luzu, pozwólmy na niedoskonałość, nie rozliczajmy, nie sprawdzajmy, nie zwiększajmy puli dodatkowych możliwych frustracji. Przecież i tak jest nam trudno.

Zapoznanie się z technologią przebiegło nam w miarę sprawnie, szkoły podjęły decyzje dotyczące platform, mnie zepsuła się kamerka w komputerze. Powoli zapadały decyzje dotyczące RODO, prywatności, prawa do publikowania wizerunku, nagrywania zajęć, tego, jak mają wyglądać egzaminy i czy da się je w ogóle przeprowadzić. Przełożyliśmy obrony, sesję, autoprezentacje. W moim komputerze mikrofon odmówił współpracy.

Okazało się, że nie tylko ja mam problemy ze sprzętem, wielu osobom nie działał internet. Studenci „wypadali” z zajęć, w klasie mojej córki również kilkoro dzieci przestało brać udział w lekcjach. Nauczając z telefonu, uparcie pytałam, czy istnieje jakakolwiek możliwość dofinansowania sprzętu lub łącz internetowych przez uczelnię albo ministerstwo. Niestety, nie było takiej opcji.

Rząd przerzucił odpowiedzialność za organizację zdalnego nauczania na samorządy, samorządy na szkoły, szkoły na nauczycieli, nauczyciele w panice zaczęli przekazywać sobie informacje o możliwych i – co ważne – darmowych rozwiązaniach. | Katarzyna Kasia

Kolejnym poważnym problemem była narastająca w nas wszystkich depresja. Wynikała ona z kilku powodów. Po pierwsze z tego, że się nie spotykaliśmy i nie dochodziło do wymiany energii, fundamentalnie ważnej w procesie nauczania. Nie było prawdziwych rozmów, normalnego kontaktu, codziennego zaangażowania w proces, który przecież nie polega wyłącznie na przekazywaniu wiedzy, ale ma o wiele więcej treści i sensu.

Po drugie, w szkołach artystycznych zajęcia praktyczne odgrywają najważniejszą rolę. Trudno nauczyć się malarstwa, grafiki warsztatowej, rysunku albo rzeźbienia przez internet. Podejrzewam, że jeszcze gorzej sytuacja wygląda na studiach medycznych.

Po trzecie, nikt nie umiał nam powiedzieć, co będzie dalej. Kolejne decyzje rządu przekładały się na decyzje ministerstwa, które z kolei przekazywało je w formie rozporządzeń rektorom i dyrektorom szkół. Wszystko działo się i dzieje w trybie doraźnym, brakuje długofalowego planowania, które w edukacji ma zasadnicze znaczenie. Podczas gdy ja nie umiałam odpowiedzieć na pytania o terminy obron i egzaminów, nauczyciele mojej córki byli bezradni wobec pytań dzieci o to, jak ma wyglądać zakończenie roku. Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy nadeszły wakacje.

Niestety, dwa letnie miesiące zostały całkowicie zmarnowane jeśli chodzi o edukację. Wobec równie radosnych, co nieprawdziwych enuncjacji premiera Morawieckiego, że „nie trzeba się bać tego wirusa” oraz nachalnej przedwyborczej propagandy sukcesu, nikt nie zajął się przygotowaniem szkół do kontynuacji nauczania zdalnego. Na uczelniach sytuacja wyglądała nieco lepiej, ponieważ jako placówki dysponujące jeszcze pewną dozą autonomii mogły wcześniej podjąć decyzje o tym, w jakich formach chcą prowadzić zajęcia w roku akademickim 2020/2021. Za decyzjami poszły przygotowania i szkolenia z obsługi platform. Szkoły podstawowe i średnie zostały natomiast od 1 września otwarte mimo złych doświadczeń innych krajów, które zapłaciły za taką decyzję raptownym wzrostem liczby zachorowań. Dodam, że polskie dzieci posłano do szkół dramatycznie przepełnionych w wyniku niedawnej deformy edukacji, przeprowadzonej przez Annę Zalewską.

Jeszcze 9 października minister zdrowia Adam Niedzielski mówił o tym, że szkoły nie zostaną zamknięte, ale 11 dni później rząd podjął ostateczną decyzję w tej sprawie. Aktualnie zamknięcie przedłużono de facto do 14 stycznia 2021 i nikt nie ma bladego pojęcia, co będzie dalej.

W zdalnym nauczaniu alla polacca to nie zdalność jest najgorsza. Zły jest system, w którym edukacja nie jest traktowana priorytetowo. |Katarzyna Kasia

W ramach dbałości o szkolnictwo wykonano jednak dwa istotne ruchy: po pierwsze, połączono Ministerstwo Edukacji Narodowej z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego, po drugie zaś – na ich czele postawiono jednego z najbardziej kontrowersyjnych (a konkurencja jest spora!) polityków Zjednoczonej Prawicy, Przemysława Czarnka.

Zgodnie z polityką gaszenia wyłącznie samodzielnie wznieconych pożarów, pan minister za największe zagrożenie dla polskiej szkoły i akademii uznał „ideologię LGBT” oraz neomarksizm, a za panaceum dzieła Jana Pawła II. Nauczycielom szkół podstawowych i średnich przyznano 500-złotowe bony na sprzęt komputerowy. Wykładowcy uczelni wyższych wsparcia nie otrzymali, ale my najprawdopodobniej jesteśmy „z domu bogaci”. W trakcie roku szkolnego zaczęto panicznie grzebać w podstawie programowej oraz w zakresie matur i egzaminów ósmoklasisty.

Nadal trudno dopatrzeć się w tym jakiegokolwiek sensu bądź pomysłu, a tymczasem szkoły prywatne pokazały, że chociaż uboższe, nauczanie zdalne może jednak stanowić godny ekwiwalent tradycyjnego. W konsekwencji dochodzi do dalszego odpływania dzieci i młodzieży z systemu publicznej oświaty, w ramach mechanizmu znakomicie opisanego przez Łukasza Pawłowskiego w „Drugiej fali prywatyzacji”.

W zdalnym nauczaniu alla polacca to nie zdalność jest najgorsza. Zły jest system, w którym edukacja nie jest traktowana priorytetowo. Można powiedzieć, że kolejne lockdowny obnażyły prawdę o niewydolności i skostniałości naszego szkolnictwa. Fakt, że uczelnie wyższe poradziły sobie nieco lepiej, zawdzięczamy wyłącznie ich autonomii i temu, że decyzje są podejmowane przez osoby znające się na metodyce nauczania.

Jednak na wszystkich poziomach razi brak środków i brak troski o uczniów, studentów, nauczycieli, wykładowców, pracowników administracji. Obawiam się, że dofinansowanie tłumaczenia KUL-owskiej Encyklopedii Filozofii czy wzbogacenie kanonu lektur o pisma naszego świętego papieża niewiele tu pomoże.