Kompleksy polskich naukowców

O co chodzi z publikacjami naukowymi w obcych językach? Na to pytanie nie ma jednej wyczerpującej i satysfakcjonującej wszystkich odpowiedzi. Są jednak odpowiedzi z gruntu fałszywe i jednej z nich udzielił ostatnio minister nauki Przemysław Czarnek.

W wystąpieniu transmitowanym w całości przez Telewizję Trwam i dostępnym na YouTubie, Czarnek kilka razy wspomniał o „kompleksach” polskich naukowców jako o zasadniczej przyczynie wyboru innych języków publikacji niż polski. Zdaniem ministra, ponieważ nauka powinna służyć przede wszystkim narodowi/społeczeństwu polskiemu, normalną praktyką powinno stać się ogłaszanie wyników badań w pierwszej kolejności w języku ojczystym, a dopiero następnie przedstawianie ich zagranicznym badaczom w formach i językach dla nich dostępnych. Właściwie brzmi to całkiem logicznie, nic więc dziwnego, że sporo inteligentnych, ale niezorientowanych w materii osób może to kupić. Pogląd taki opiera się jednak na nieporozumieniu, które warto sprostować.

Działalność naukowa i działalność popularyzatorska

Zacznę od osobistego wyznania. Miałem kiedyś znajomego, któremu bardzo chciałem dorównać w tym, że był nie tylko bardzo sympatyczny i inteligentny, ale i robił coś pożytecznego. Był kierowcą autobusu. Woził ludzi do pracy, do szkoły i wszędzie indziej. Rozmaite okoliczności sprawiły, że przede mną otworzyła się możliwość pracy naukowej, czyli utrzymywania się z realizacji własnej pasji. Oczywiście nie miałem wątpliwości, że należy z tej okazji skorzystać, jednocześnie traktując to jako poważne zobowiązanie. Moja praca jest finansowana ze środków publicznych. To wystarczający powód, żeby uznać, że to, co robimy my, naukowcy, powinno służyć temu społeczeństwu, które nas utrzymuje. Myślę, że jest to aksjomat, nad którym nie ma potrzeby się rozwodzić. Zakładam, że wszyscy naukowcy i wszyscy podatnicy są skłonni zgodzić się co do tego. Czy jednak wynika stąd, że wszystkie teksty naukowe przeznaczone są dla wszystkich podatników? Albo inaczej, czy typowy tekst naukowy przeznaczony jest do czytania przez przeciętnego podatnika?

Tu warto wprowadzić proste rozgraniczenie pomiędzy pracami naukowymi i innymi tekstami pisanymi przez badaczy. Ujmując rzecz najprościej, kiedy rozmawiam z kolegami naukowcami, rozmawiam z nimi inaczej niż z ludźmi spoza tego kręgu. Moim wielkim marzeniem jest dotarcie z tymi treściami do możliwie najszerszego kręgu odbiorców. Bardzo chciałbym, na przykład, nakręcić kiedyś film dokumentalny, który pozwoli mi podzielić się moimi badaniami z ludźmi, którzy na co dzień nie mają czasu na zajmowanie się moją dziedziną. Ta forma działalności, polegająca na rozpowszechnianiu wiedzy w formie filmów dokumentalnych, blogów, vlogów, artykułów w prasie codziennej, komiksów, wystaw, prelekcji, książek popularnonaukowych etc., stanowi niesłychanie ważny aspekt pracy wielu badaczy, który koniecznie powinniśmy docenić i wspierać na poziomie instytucjonalnym.

Jest to jednak zupełnie co innego niż praca badawcza i publikacje o charakterze naukowym. Te bowiem skierowane są do bardzo specyficznego grona odbiorców. Do naukowców. Co więcej, do naukowców zajmujących się badaniami nad określonym zagadnieniem. Dlaczego? To wynika z charakteru nauki.

Nauka to debata w gronie specjalistów

Nauka, i to zarówno w dziedzinach przyrodniczych, jak i w humanistycznych, nie polega na przepisywaniu, streszczaniu czy kompilowaniu dzieł innych uczonych, lecz na stawianiu i rozwiązywaniu problemów. Jeśli odkrywamy, że istniejący stan wiedzy na jakiś temat nie jest satysfakcjonujący, oznacza to, że warto przeprowadzić badania w tym zakresie. Jeśli dojdziemy do czegoś rzeczywiście nowego, wówczas komunikujemy to naszym kolegom, badaczom. Najczęściej robimy to, pisząc krótszy lub dłuższy tekst. To właśnie artykuł lub książka naukowa. Jeśli na jakiś temat nie mamy niczego nowego do powiedzenia, nie piszemy o tym tekstu naukowego. Możemy za to napisać coś, co dotrze do szerszego grona odbiorców, w tym także do studentów i pasjonatów.

Komunikacja naukowa bardziej niż monolog ex cathedra przypomina burzę mózgów. Kto ma coś do powiedzenia na jakiś temat, dorzuca swój głos do głosów kolegów, polemizuje z nimi i otwiera się na ich krytykę. Dzięki temu udaje się wypracować modele rzeczywistości na tyle złożone, że żaden człowiek w pojedynkę ani żaden kilkuosobowy zespół nie byłby w stanie tego zrobić. Uczestniczenie w tej dyskusji wymaga jednak bycia słyszalnym. Ponieważ zasadniczo komunikujemy nasze odkrycia w formie artykułów i książek, jest kwestią zasadniczą, żeby teksty powstawały w językach zrozumiałych dla uczestników debaty i żeby były publikowane w czasopismach i wydawnictwach o odpowiednim zasięgu.

W praktyce oznacza to dwie rzeczy. Jeśli przedmiotem dyskusji naukowej jest architektura zamków Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zagadnienia gwar wsi podwarszawskich albo poezji Leśmiana, jest rzeczą naturalną, że swoje wypowiedzi kierować będziemy do specyficznego kręgu badaczy. W zasadzie można założyć, że zdecydowana większość z nich posługuje się językiem polskim i czyta polskie czasopisma naukowe. Zdrowy rozsądek pozwala zatem na wybór polskiego języka i polskiego wydawcy.

Sytuacja badań nad zagadnieniami bardziej uniwersalnymi jest analogiczna. W naukach ścisłych, przyrodniczych, a także w znacznej części nauk społecznych i humanistycznych (na przykład w psychologii, archeologii, logice, językoznawstwie ogólnym czy teologii katolickiej) również chodzi o to, żeby nasze publikacje dotarły do wąskiego grona specjalistów. Tyle tylko, że ci specjaliści rozsiani są po całym świecie. Gdybym publikował wyłącznie po polsku, sam bym sobie odmówił prawa głosu w debacie dotyczącej interesujących mnie kwestii, w których, jak sądzę, mam coś ważnego do dodania.

Peer review, czyli jak powstają teksty naukowe

Powyższe uwagi to wierzchołek góry lodowej. Proces komunikacji za pośrednictwem publikacji naukowych zaczyna się jeszcze przed ich wydaniem, a to dzięki procesowi recenzyjnemu. Oczywiście o recenzjach wszyscy w Polsce słyszeli, ale zdumiewająco mało osób wie, do czego mogą one służyć.

W światowej nauce głównego nurtu rozpowszechniony jest model double-blind peer review. W praktyce wygląda to następująco. Autor artykułu usuwa z niego wszystko to, co może świadczyć o jego tożsamości i wysyła go do redakcji czasopisma. Redaktor przegląda artykuł. Jeśli stwierdzi, że spełnia podstawowe kryteria (na przykład nie został wygenerowany automatycznie i że dotyczy zagadnienia naukowego, którym czasopismo się zajmuje), wysyła go do recenzentów (najczęściej dwóch), o których wie, że specjalizują się w danym polu badawczym. Ci, bez ujawniania przed autorem swojej tożsamości, sporządzają raporty, niekiedy bardzo wnikliwe. Czasami postulują odrzucenie artykułu.

Zdarzyło się to i mnie. I jestem za to bardzo wdzięczny. Dzięki temu, że recenzenci wychwycili istotny błąd w moim rozumowaniu, nie opublikowałem pewnego tekstu, którego teraz musiałbym się wstydzić. Recenzje pozytywne, także te naprawdę entuzjastyczne, niemal zawsze zawierają uwagi krytyczne. To przecież jasne, że nikt nie jest nieomylny. Nawet najwybitniejsi badacze czasem popełniają śmieszne błędy. Nawet bardzo dobry artykuł może stać się dużo lepszy. Recenzent współtworzy go razem z autorem, zwracając mu uwagę na braki w bibliografii, na skróty myślowe, na niepotrzebne wtręty itp. Dopiero kiedy autor zastosuje się do uwag recenzentów, artykuł wraca do redaktora, który ze swojej strony może zasugerować dalsze poprawki. W ten sposób, dzięki zbiorowemu wysiłkowi całej grupy osób, które najczęściej nie znają się nawzajem, powstaje zupełnie nowa jakość. Rzecz jasna, same badania są dziełem autora artykułu. Jeśli odnosi on wrażenie, że recenzenci lub redaktor pozwalają sobie na zbyt wiele, zawsze może się wycofać ze współpracy.

System double-blind peer review dobrze funkcjonuje także w niektórych polskich czasopismach naukowych. W wielu dziedzinach korzysta się z usług zagranicznych recenzentów, co oczywiście nie wynika z tego, że Polacy są gorsi, głupsi czy bardziej zakompleksieni. Po prostu bardzo często brakuje specjalistów, zajmujących się jakimś obszarem badawczym. Czasami jest również i tak, że wszyscy specjaliści pracują w jednym zespole. To oznacza, że mój kolega z pokoju miałby udawać, że nie wie, kto napisał artykuł, który recenzuje.

Wyjście poza nasz zaścianek pozwala nie tylko na uwolnienie się od towarzyskich uwarunkowań, lecz także, co znacznie ważniejsze, zwiększa szanse na przełamanie niepotrzebnych schematów myślowych. Dlatego jest rzeczą wskazaną posłać artykuł tam, gdzie nas nie znają.

Jak powstają teksty naukowe

Co niepokojące, bardzo wiele polskich periodyków nie wprowadziło normy double-blind peer review. To oznacza, że proces recenzyjny czasami bywa całkowitą fikcją. Doświadczyłem niestety i tego, publikując, zdawać by się mogło, w przyzwoitym polskim czasopiśmie „naukowym”. O istnieniu recenzenta dowiedziałem się, dopiero czytając jego nazwisko w stopce redakcyjnej. Recenzji nigdy nie widziałem. Zważywszy na to, że ta sama osoba miała zrecenzować wszystkie artykuły w tomie, których tematyka była naprawdę różnorodna, nic nie wskazuje na to, żeby na którykolwiek z nich miała cokolwiek do powiedzenia poza „OK, przyjąć”. Mój tekst ukazał się w formie, w jakiej go wysłałem do redakcji, z różnymi drobnymi zmianami, wprowadzonymi bez mojej wiedzy przez redaktora. Powstał z tego potworek, którego bardzo się wstydzę. Niekompetencja redakcji sprawiła, że wysiłek, jaki włożyłem w badania, został zmarnowany. To także zmarnowane środki finansowe.

Niestety, jeśli spojrzeć na dorobek naukowy wielu polskich badaczy, w tym także doktorów habilitowanych i profesorów, rektorów, dziekanów, redaktorów czasopism „naukowych”, członków różnych dostojnych gremiów, okazuje się, że bardzo wielu z nich nigdy nie opublikowało żadnego tekstu w systemie double-blind peer review. Część z nich pewnie próbowała, ale dostała negatywne recenzje. Część może nawet nie próbowała. Niewykluczone, że wielu z nich w ogóle nie wie, o czym mowa, ale, ponieważ nie wypada przyznawać się do ignorancji, na wszelki wypadek wyraża krytykę.

Zupełnie niepotrzebnie. Należy docenić badaczy spraw uniwersalnych za ich wkład w naukę światową. Należy docenić badaczy kwestii o znaczeniu lokalnym, regionalnym, narodowym. Trzeba wspierać działalność dydaktyczną i popularyzatorską. I koniecznie należy dokonać rozgraniczeń pomiędzy tymi obszarami. Zacieranie granic pomiędzy różnymi formami aktywności pracowników uczelni oraz innych instytucji badawczych, prowadzić mogą wyłącznie do wspierania bylejakości. Powstaje przerażająco dużo prac zbyt wtórnych, żeby je uznać za naukowe, zbyt nudnych, żeby je czytała szersza publiczność i zawiłych na tyle, że można nimi skutecznie zniechęcić studentów do zgłębiania zagadnienia.

Dziękuję Iwonie Krawczyk, Wojciechowi Sowie i Tomaszowi Sawczukowi za ich uwagi dotyczące niniejszego tekstu.

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: profil Ministerstwa Edukacji Narodowej na Facebooku