Karolina Wigura: Jak wierzący katolik czyta typologię ateizmów przygotowaną przez Johna Graya?

Tomasz Terlikowski: To książka odważna intelektualnie, chociaż Gray w pewnych miejscach ułatwia sobie sprawę.

W jakich?

Choćby wtedy, kiedy interpretuje Szestowa. Ten autor jest mi bliski, z jego myśli pisałem magisterium i doktorat. Gray zalicza go do ateizmu. Apofatycznego, ale jednak ateizmu. Moim zdaniem nie jest to zgodne z prawdą, przynajmniej od momentu publikacji przez niego książki „Sola fide”. Nie byłoby oczywiście zgodne z prawdą uznanie go po prostu za teistę, ani chrześcijańskiego, bo nigdy się nie ochrzcił, ani żydowskiego, bo do końca życia pozostał niepraktykującym Żydem. Przypisanie go do ateizmu uważam jednak za zbytnie uproszczenie.

Podobnie jest z Dostojewskim. Znam oczywiście interpretację, zgodnie z którą Iwan Karamazow, bohater „Braci Karamazow”, jest w istocie jego autoportretem. Ale nie wydaje mi się ona prawdziwa. Szczególnie jeśli spojrzymy na życie pisarza. Był to człowiek z ogromnymi problemami, nałogiem hazardowym, różnymi zwrotami, ale też głęboko zaangażowany religijnie. Przez całe życie czytał Ewangelię, sięgnął po nią tuż przed śmiercią.

Gray popada też w sprzeczności, gdy analizuje słabości chrześcijaństwa. Najpierw wskazuje, że chrześcijaństwo jest efektem szoku, jakim miała być śmierć Jezusa, i tego, że znaleziono pusty grób, a chwilę później pisze, że równie dobrze Jezus mógł mieć żonę, rozwieść się i przeprowadzić.

Zgadzam się, że stwierdzenia Graya bywają autorytatywne. Moją uwagę także zwracają pewne uproszczenia, choćby w rekonstrukcji poglądów bliskiego mi Barucha Spinozy. Jednak rozbieżności interpretacyjne to rzecz cząstkowa. Ciekawi mnie, jak czytasz Graya jako kompletną propozycję intelektualną. Ty jesteś wierzącym katolikiem, ja z kolei określiłabym swój światopogląd jako spinozjański materializm, czyli materializm uduchowiony – który swoją drogą Gray zalicza do typów ateizmu. Zastanawiam się, czy rozumiesz to, co pisze Gray, inaczej niż ja, w związku z tym, że inaczej interpretujesz świat.

Bardzo doceniam w jego książce odwagę pokazania, że zachodni ateizm jest w gruncie rzeczy ateizmem postchrześcijańskim. Tego rodzaju nurty w krajach o tradycji buddyjskiej czy konfucjańskiej po prostu są nie do pomyślenia. Bardzo ciekawie pokazuje też Gray, jak niektóre z typów ateizmu czy humanizmu przejmują wątki, struktury mitologiczne i chrześcijańskie.

Ważnym elementem jest również ostatnie zdanie książki: „Wiara i niewiara to zaledwie postawy przybierane przez umysł w obliczu niewyobrażalnej rzeczywistości. Świat pozbawiony Boga jest równie tajemniczy jak ten przepełniony boskością, a różnica między nimi wcale nie musi być tak wielka, jak nam się wydaje”. Tu właśnie ujawnia się odwaga Graya w uświadomieniu sobie, że ludzki umysł potrzebuje do przetrwania, do istnienia, do funkcjonowania jakiegoś poczucia sensu.

To poczucie może mu dawać jakaś struktura transcendentna, jakieś wyjaśnienie, które uznaje za całościowe, albo jakiś cel, który sobie stawia. Gray otwarcie mówi, że pełny ateizm musi pogodzić się z tym, że takiej całościowej struktury nie ma. Jedno z najciekawszych dla mnie pytań po lekturze tej książki brzmi: czy sam Gray jest ateistą.

A sądzisz, że jest?

On pewnie powiedziałby, że tak. Ale to wynika z definicji ateizmu, którą przyjmuje [według Graya ateistą jest każdy, kto nie potrzebuje koncepcji boskiego umysłu stojącego za stworzeniem świata – przyp. red.]. Gdy czytam go w całości, wydaje mi się, że najbliższy jest mu apofatyzm. I to taki szeroki, dotyczący rzeczywistości, a nie tylko Boga. On ma głębokie przekonanie, że mimo wielu odkryć nasz umysł staje bezsilny wobec rzeczywistości, która nas otacza. Zgoda na tę bezsilność jest głównym elementem jego myślenia.

[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2021/01/05/hiperliberalizm-to-idea-samobojcza/” txt1=”Hiperliberalizm to idea samobójcza” txt2=”Z Johnem Gray’em rozmawia Tomasz Sawczuk”]

Dla mnie najważniejszą tezą tej książki jest to, że wszelkie światopoglądy są wadliwe, niepełne lub niespójne. Ostatnie zdanie, które cytujesz, jest wypowiedzeniem stanowiska filozoficznego. Tutaj się zgadzam. Tyle że ja zrozumiałam je nie jako wyraz bezsilności, lecz realizmu. Wszelkie konstrukcje intelektualne – pisze Gray – dotyczące tego, jaki jest sens świata, są w gruncie rzeczy siebie warte. Jest tak, ponieważ jesteśmy tylko ludźmi i nie jesteśmy w stanie zgodzić się na świat, który nie miałby sensu. Zatem nadajemy mu sens w bardzo różny sposób. To jest bardzo istotne założenie filozoficzne, bo wynika z niego, w moim pojęciu, program zdecydowanej tolerancji, zdecydowanego pluralizmu. Skoro nikt z nas nie jest w stanie sformułować światopoglądu, który byłby lepszy niż inne, to jedynym, co nam pozostaje, jest przyjąć, że przeciwnik ma dobre intencje. Gdy to przyjmiemy, będzie nam łatwiej współistnieć.

Problem jednak w tym, co Gray pisze o chrześcijaństwie. Słusznie, moim zdaniem, diagnozuje on, że najistotniejszym elementem krytyki chrześcijaństwa jako światopoglądu jest pytanie o jego historyczność. Podważenie historyczności chrześcijaństwa oznacza jego koniec. Ale Gray bardzo łatwo tego podważenia dokonuje. Moim zdaniem słabo pod względem metodologicznym.

W największym skrócie, on oczywiście ma rację, że albo Chrystus umarł i zmartwychwstał – i wtedy chrześcijaństwo jest wyjątkowym światopoglądem, niosącym ze sobą wyjątkową prawdę, albo chrześcijaństwo jest tylko jednym z wielu światopoglądów, tak samo nadającym światu sens jak wszystkie inne. Tu jest bardzo silne „albo-albo”, takie Kierkegaardowskie. Przed tym pytaniem nie ma ucieczki, ono jest kluczowe dla chrześcijanina. Jednak Gray zbyt łatwo przezwycięża tę alternatywę. Robi to łatwym publicystycznym ruchem, kilkoma historycznymi argumentami obala prawdziwość historyczną chrześcijaństwa i przechodzi dalej.

Zatrzymajmy się na chwilę. Czyli mówisz, że chrześcijaństwo jest wyjątkowym światopoglądem tylko i wyłącznie ze względu na podaną przez nie historię Jezusa. Gdyby okazało się, że Jezus nie zmartwychwstał, chrześcijaństwo byłoby warte tyle, co inne światopoglądy?

Tak, dokładnie. Żeby jeszcze to doprecyzować – albo Jezus Chrystus był Bogiem i człowiekiem jednocześnie, umarł i zmartwychwstał, albo był oszustem lub też człowiekiem pomylonym. Sednem problemu jest stosunek do tej jednej osoby, do Jezusa. Święty Paweł cytowany przez Graya mówi: jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest nasza wiara.

Nawet mimo tego, że chrześcijaństwo jest niezwykle zróżnicowane?

Tak. Oczywiście, że chrześcijaństwo jest rzeczywistością tak bogatą i różnorodną, że znajdziemy w niej naprawdę różne światopoglądy. Na przykład chrześcijaństwo zachodnie ukształtowało przekonanie o wypaczeniu, które przyniósł grzech pierworodny i o napięciu między łaską a wolnością. To rozważania, które przynosi Augustyn w polemice z Pelagiuszem. Ich logiczną konsekwencją jest dyskusja o predestynacji, Luter i Kalwin.

Zupełnie inaczej jest z chrześcijaństwem wschodnim. Ono poszło w zupełnie innym kierunku. Zgłębianie nauk platońskich – bo przecież Augustyn był neoplatonikiem – racjonalne zgłębianie natury Boga, które później podejmuje św. Tomasz z Akwinu, zostanie odrzucone choćby przez Grzegorza Palamasa. On powie: Bóg jest niepoznawalny. Nigdy żaden stworzony umysł nie może poznać istoty Boga.

Ale cały ten zestaw rozmaitych światopoglądów, mających jeden wspólny korzeń, choć ostro się spierających, zależy od tego jednego pytania: czy Chrystus zmartwychwstał. Jeśli nie, to chrześcijaństwo jest jedną z setek różnych interpretacji świata. Ani lepszą, ani gorszą. Wtedy możemy się wyłącznie zastanawiać, czy ona nadaje sens temu, jak widzimy świat, w sposób racjonalny czy nie. Albo w czym jest lepsza lub gorsza od innych systemów myślowych. Uważam natomiast, że Gray za łatwo tę sprawę rozstrzyga. Za łatwo wykazuje słabości chrześcijaństwa. Tę dyskusję należy poprowadzić głębiej.

Ciekawe jest to, co mówisz, ponieważ dla mnie ta książka znacznie bardziej niż o słabości chrześcijaństwa jest o słabości niektórych odmian ateizmu…

Zgadzam się co do tego, że on dużo ostrzej atakuje ateizm, być może traktując go jako światopogląd bliższy sobie. Tezę Graya można rozumieć tak: ponieważ wszyscy stoimy wobec tajemnicy rzeczywistości, musimy przyznać, że każdy system jej wyjaśnienia ma swoje słabości i silne elementy, ale każdy jest ostatecznie tylko ludzkim dziełem, próbą zrozumienia czegoś, co jest dla nas niepojmowalne. Z tego rzeczywiście możemy wyprowadzić wniosek, że nasze poglądy są relatywne. Z tego może też rodzić się polityczne wezwanie do tolerancji.

Jako wierzący chrześcijanin jednak przypisujesz swojemu poglądowi prawdziwość, wyjątkowość. Innym nie – lub tylko względnie. Dla Graya jest to nie do przyjęcia.

Rzeczywiście, z perspektywy Graya głównym zarzutem wobec chrześcijan jest to, że my przypisujemy sobie posiadanie prawdy. Nie ma tu na myśli tylko fundamentalistów, bo fundamentalizm religijny to nie jest zjawisko tylko chrześcijańskie – i Gray to wyraźnie mówi. [Podkreśla, że fundamentalistami w tym sensie byli także m.in. naziści, komuniści itd. – przyp. red.]

Wyjaśnię w ten sposób: lekarstwem, także wewnątrz chrześcijaństwa, na ten argument, jest teza Soboru Watykańskiego II, że nie tyle Kościół katolicki posiada prawdę, ile prawda trwa w Kościele. Czyli Kościół, a już na pewno ludzie Kościoła nie są właścicielami prawdy i jej dysponentami. Ona ujawnia się i trwa w Kościele, nawet jeśli ludzie Kościoła pozostają jej niewierni albo nie są jej świadomi.

To przekonanie jest jednym z najtrudniejszych do przyjęcia przez osoby niewierzące. Osoba reprezentująca na przykład światopogląd naukowy – też jeden z rodzajów ateizmu według Graya – powie, że możemy co najwyżej próbować poznać prawdę. Stwierdzenie, iż jakaś instytucja już ją ma i to w dodatku niezależnie od potknięć jej członków, zakrawa na pychę.

Jeśli mówimy o poziomie jednostek oraz instytucji, to nie ma sporu. Stwierdzenie, że Prawda trwa w Kościele, nie oznacza, że Kościół ją w całości zna, czy tym bardziej, że ludzie Kościoła są Jej dysponentami, a jedynie, że Kościół jako instytucja, ale rozumiana w całej jej historyczności, jest miejscem, w którym Prawda – a to ostatecznie oznacza dla chrześcijan Chrystusa – się objawia, ujawnia. Jej poznanie, uchwycenie jest trudem, wyzwaniem. Historia myśli pokazuje nam, że chrześcijanie, a nawet mocniej – niekiedy niemal cała instytucja mogła się mylić, mogła błądzić, mogła błędnie interpretować prawdę. Ludzie mogli robić straszne rzeczy, przekonani, że tak nakazuje im Bóg albo Kościół. W niczym to jednak nie zmienia faktu, że w tej ludzkiej instytucji jest też element Boski, że On się w niej przejawia. Od razu zastrzegam, że w Kościele istnieją kręgi przynależności i że może być też tak, że pewne prawdy ujawniają się lepiej, dokładniej, pełniej poza Jego widzialnymi granicami.

Chciałam jednak zapytać cię o inną sprawę. Zastanówmy się przez moment, jak o Jezusie myśli osoba niereprezentująca światopoglądu chrześcijańskiego. W gruncie rzeczy myśli podobnie jak o Sokratesie. Wiemy o nim tylko to, co przeczytaliśmy u innych. To może być prawda albo nie. Ten element, o którym cały czas rozmawiamy, wiara w to, że Jezus zmartwychwstał, broni się tylko od wewnątrz tego światopoglądu. Tego nie da się udowodnić, a zatem nie da się uzasadnić wiarygodności tego światopoglądu inaczej, niż wkraczając do niego w całości. Albo wierzysz i wtedy wszystko jest uzasadnione, prawdziwe i przekonujące, albo nie wierzysz i wtedy to jest naprawdę tylko jeden z wielu światopoglądów. Tak właśnie myśli Gray: patrząc z zewnątrz na chrześcijaństwo, nie da się nabrać przekonania o jego wyjątkowości, do tego potrzebna jest wiara. A zatem musimy założyć, że wszystkie światopoglądy są tyle samo warte…

Istnieje całe bogactwo argumentów przemawiających za tym, że rozmaite narracje przedstawione w czterech Ewangeliach, Dziejach Apostolskich i Listach Pawłowych są ze sobą spójne, nawet jeśli w wielu miejscach pozostają odmienne. Współczesna biblistyka rozdziela rozmaite nurty narracyjne wewnątrz samych Ewangelii, mając świadomość, że były pisane i redagowane przez konkretne osoby, wreszcie, że autorzy Ewangelii zbierali czasem w jedną całość nauczanie rozproszone w różnych miejscach.

Ale jeśli dochodzimy do tego kluczowego miejsca, czyli do pustego grobu, to zatrzymujemy się nad historycznością chrześcijaństwa. W zasadzie nie ma wielkiego sporu o to, że był taki żydowski nauczyciel, który wędrował i nauczał, jak wielu innych w tym czasie w Izraelu. Wydaje się też, że nie ma już większego sporu o to, że został on skazany na śmierć przez władzę rzymską. A także, że został ukrzyżowany. Większość historyków, wierzących czy nie, z tym się zgadza.

Kluczem jest pytanie o to, co wydarzyło się później, czyli o zmartwychwstanie. Najstarsze źródła mówią: odkryto pusty grób. To już oczywiście nie jest pytanie historyczne, nawet w tradycji żydowskiej nie kwestionuje się tego, że w niedzielny poranek odkryto, iż grób jest pusty, różna jest tylko interpretacja tego, dlaczego tak było. Chrześcijanie wierzą, że Jezus zmartwychwstał. Ewangelie zresztą uczciwie przedstawiają drugą interpretację: ciało zostało wykradzione.

Mamy tu cały zestaw intelektualnych wyjaśnień, zarówno za tym, że zostało wykradzione, jak i za tym, że psychologicznie jest mało wiarygodne, aby ci sami ludzie, którzy je wykradli, potem tak bardzo uwierzyli w zmartwychwstanie, że oddawaliby za tę wiarę życie.

Oczywiście. Choć ponieważ brak nam dowodów, wszystkie wyjaśnienia są ostatecznie arbitralne.

O dowodach można opowiadać jeszcze długo. Wyjaśniać, dlaczego wierzę, mimo świadomości, że narracje są częściowo późniejsze, że część z nich to wspomnienia, a jako ludzie mamy tendencję do modelowania czy redagowania wspomnień. Zatem tak, znając argumenty zarówno za jedną, jak i za drugą hipotezą, dochodzimy znowu do Kierkegaardowskiego „albo-albo”. Albo decydujesz się po całej intelektualnej analizie, po wszystkich dowodach na jeden wybór, albo na drugi. Mnie bardziej wiarygodny, spójny intelektualnie, pełny wydaje się ten, że Chrystus rzeczywiście zmartwychwstał.

Ale masz świadomość, że to jest arbitralne. Że nie masz żadnej pewności, podobnie jak i ja. To jest wielkie pytanie: z jakiego powodu każde z nas „zapisuje się” do jakiegoś światopoglądu. Ty masz inny i ja mam inny. Ja, z punktu widzenia mojego światopoglądu, widzę w historii zmartwychwstania największą słabość chrześcijaństwa. Michel Onfray pisze w swoim „Traktacie ateologicznym”, że ludzie robią wszystko, aby siebie samych przekonać, że świat nie wygląda tak, jak wygląda naprawdę. Przekonują, że istnieje życie po śmierci, że jest zmartwychwstanie, chociaż świat przez cały czas, wszystkim co się dzieje, pokazuje, że nie tego ma.

To jest kwestia wiary. Ona jest pewnością rzeczy niewidzialnych, jak to ujmują stare katechizmy. Chrześcijanie wierzą, że ludzie mogą być zbawieni bez osobistej wiary w Boga, a jedynie dzięki wierności sumieniu, ale jednocześnie uznają, że jedynym Zbawicielem jest Jezus. Niezależnie jednak od tej koncepcji zawsze dochodzimy do momentu, w którym podkreślamy, że pierwsza jest łaska i wiara. Tak czytam Leszka Kołakowskiego. On całą tę drogę odbył. Szczególnie późne jego eseje, które rozumiem jako apologię historyczności Jezusa, tego, jak Jezusa przedstawiają Ewangelie. Kołakowski doprowadził swoje rozumowanie do tego miejsca, w bardzo mocnych tezach, bardzo precyzyjnym myśleniu i obrazowaniu. I zatrzymał się. Nie poszedł, przynajmniej nie w tekstach pisanych, o krok dalej.

Ogromna większość ludzi potrzebuje dokonania wyboru. Albo inaczej: ogromna większość ludzi nie wybiera, tylko jest wychowana do czegoś, ale ci, którzy prowadzą to rozumowanie, potrzebują wybrać. Możemy dokonać tego wyboru świadomie, opowiadając się po jednej ze stron, albo on dokonuje się w nas, w takim znaczeniu, że wydarzenia, sytuacje, nasze biografie, dokonują go za nas. Nie jesteśmy jednak w stanie w zdecydowanej większości trwać w „albo-albo” przez cały czas.

To ciekawe, bo Gray tego właśnie – odwagi bycia niepewnym – od nas wymaga. Wyraźnie krytykuje żarliwość poglądów – jakichkolwiek. Żarliwy liberalizm jest według niego równie zły jak polityczne religie totalitaryzmu. Fundamentalizm jest fatalny zarówno, gdy dotyczy chrześcijaństwa, jak i jakobinizmu. Gray – podobnie jak Kołakowski – żąda sceptycyzmu w każdym światopoglądzie. Świadomości, że mogę się mylić, albo że mogłabym być na miejscu „tego drugiego”. To bardzo bliska mi pozycja intelektualna.

Jako chrześcijanin wierzę, że w tym wszystkim jest jeszcze przestrzeń łaski bożej i wiary, która jest kluczowa. Mam świadomość, że przyjęcie chrześcijaństwa wymaga wiary. To nie jest proces wyłącznie intelektualny. Jan Paweł II mówi w „Fides et ratio”, że ku Bogu wznosimy się na dwóch skrzydłach: wiary i rozumu.

Święty Tomasz powie: do tezy o istnieniu filozoficznego absolutu możemy dojść intelektualnie. Ale już do tezy o stworzeniu świata, czyli jednej z podstawowych prawd o chrześcijaństwie i o Bogu, nie jesteśmy w stanie tak dojść. Ona musi być przyjęta z objawienia. Ostatecznie, co z resztą Gray pokazuje w książce, akt wiary jest wspólny ludziom wierzącym i niewierzącym. Tylko że wyznajemy wiarę w co innego – w postęp, w człowieka, w historię, w rewolucje, w stopniowe ulepszanie człowieczeństwa, albo w Pana Boga, albo jeszcze w coś innego, w wyzwolenie, w nirwanę, w satori. I oczywiście, niezależnie, jak to nazwiemy, to między rozumowaniem, które przecież dokonuje się wewnątrz jakiegoś języka, tradycji myślowej, formuły intelektualnej, a tym, w co wierzymy, i tym, jak żyjemy, zawsze będzie napięcie.

[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2021/01/05/jak-byc-ateista-fragment-ksiazki-siedem-typow-ateizmu/” txt1=”Jak być ateistą” txt2=”Fragment książki Johna Graya „Siedem typów ateizmu””]

Interpretowałabym Graya inaczej. Światopogląd sceptyczny to nie taki, który zamiast w Boga wierzy w postęp. To raczej światopogląd, który ostrożnie wybiera sposoby, dzięki którym trochę lepiej można znieść to, co Kołakowski nazywał „horrorem metafizycznym”. Nigdy nie powiedziałabym, że wierzę w postęp, tym bardziej w postęp moralny. Bliska jest mi jednak ostrożna nadzieja, że w następujących po sobie epokach ludzie żyją ogólnie na nieco lepszym poziomie, żyją dłużej, zdrowiej, zadają mniej cierpienia itd. To co innego niż wiara. Teraz chciałabym jednak zapytać cię, jak nasze filozoficzne rozważania przekładają się na miejsce, w którym znajdujemy się jako społeczeństwo. Tutaj, w Polsce.

Wiarą jest jednak to, że masz nadzieję, ja zresztą też, że nie dokona się jakiś gigantyczny regres, a przecież historia uczy, na co zresztą wskazuje Gray, że z takimi sytuacjami mieliśmy już do czynienia. Ale zostawmy ten temat. Dzisiaj żyjemy w społeczeństwie realnie aksjologicznie, religijnie, metafizycznie podzielonym, wyznajemy różne systemy aksjologiczne, polityczne, religijne i cywilizacyjne. I jak z tym żyć?

Znów wrócę do ostatniego zdania Greya, bo ono jest mi naprawdę bliskie. Z jednej strony, jako chrześcijanin, nie mam żadnych wątpliwości, że wydarzenie Jezusa Chrystusa jest wydarzeniem prawdziwym i centralnym, ale jednocześnie mam świadomość, że jako byt skończony, ograniczony, święty Tomasz powiedziałby – przygodny – nie mogę Pana Boga pojąć całościowo w jakiś cudowny sposób. Wszystko, co o Nim mówię, jak Go rozumiem, jak Go postrzegam, jest tak samo prawdziwe, jak i nieprawdziwe.

Co to znaczy?

Doskonale pokazuje to Pseudo-Dionizy Areopagita. Kiedy na przykład mówię, że Bóg jest dobry, co mam na myśli? Rzutuję dobroć, którą znam ze swojego otoczenia, to, jak ją rozumiem kulturowo, na Kogoś, kto jest absolutnie poza mną. A co to znaczy, gdy mówię, że Bóg jest osobą? To znaczy, że to, jak ja jestem osobą, rzutuję na byt, który jest nieskończenie większy niż ja. Co to znaczy, gdy mówię, że Bóg jest piękny albo prawdziwy? Dokładnie to samo. Choćby dlatego, że jestem bytem czasowym, funkcjonuję, istnieję, myślę, działam w czasie. Klasyczna teologia chrześcijańska powie: Bóg jest bytem poza czasem, wszystko w nim jest dzisiaj, wszystko już się wydarzyło, i wszystko się dzieje. Czyli mam świadomość, że mój język, mój rozum, moje postrzeganie, moje słowa, nie są w stanie ogarnąć tajemnicy, jaką jest Bóg i świat w związku z tym. Nie są w stanie ogarnąć. To jest apofatyzm chrześcijański. Piękna i bogata tradycja wewnątrz chrześcijaństwa, której korzenie sięgają Pseudo-Dionizego Areopagity, a która płynie poprzez Grzegorza Palamasa czy Mistrza Eckharta. Oczywiście w chrześcijaństwie uzupełnia ją teologia katafatyczna, pozytywna, ale one obie muszą być w napięciu.

Czy twoja katafatyczna teologia może dyskutować z innymi teologiami?

Ponad 50 lat temu chrześcijaństwo rozpoczęło dialog z buddyzmem zen. Na poziomie życia monastycznego, benedyktyni prowadzą dyskusje z mnichami buddyjskimi. Dzieje się to w ramach organizacji stworzonej po to, by taki dialog umożliwiać. Z perspektywy twardych, metafizycznych założeń, na pierwszy rzut oka, to jest dialog niemożliwy.

Z jednej strony mamy wyznawców osoby, jaką jest Jezus Chrystus, i wydarzeń osadzonych w twardych historycznych danych. Z drugiej strony mamy mnichów, którzy ostatecznie nie wyznają żadnego boga czy boskiego umysłu. Satori to doświadczenie nicości wszystkiego i odkrycie prawdy o świecie, która jest bardzo różna od prawdy, jaką proponuje chrześcijaństwo. Ta debata mnichów uświadamia nam, że na pewnym poziomie mistycznym obce sobie metafizycznie systemy są bardzo blisko w sensie duchowości. Można powiedzieć, że podobne skutki są efektem podobnych technik – medytacji, ciszy, zatrzymania. To na ich poziomie buddyzm i chrześcijaństwo w wydaniu monastycznym stają się podobne. W obu tych systemach istnieje świadomość ograniczeń ludzkiej percepcji i tego, że umysł, rozum i język mogą wprowadzać nas w błąd.

Gray sugeruje możliwość podobnej postawy ze strony samoświadomego, apofatycznego ateisty. Taki człowiek zachowuje szacunek dla krytycznej metody nauki i tego, że ostatecznie wobec wszechmocy wszechświata jesteśmy tylko trzciną. Zrozumienie tego, jak działa wszechświat, leży poza naszymi możliwościami niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, czy też nie. Ogrom świata jest przytłaczający zarówno w kategoriach mikro- i makrokosmosu, ale też w sensie rozumienia samego siebie. Myśliciele rosyjscy za główny wniosek z lektury Dostojewskiego uważają świadomość tego, że człowiek jest potężną tajemnicą w wymiarze psychologicznym, egzystencjalnym i biologicznym. To jest jedyna przestrzeń, w której możemy się spotkać, ale nie wiem, czy to jest przestrzeń prawdopodobna politycznie.

No właśnie. Jak to się przejawia lokalnie, na naszym polskim politycznym podwórku? Nasza rozmowa jest filozoficzna. Rozmawiamy ze sobą z szacunkiem, choć myślimy inaczej. Ale filozofia to nie polityka. Robiąc podsumowanie ostatniego roku, zdałam sobie sprawę, że w kwestiach światopoglądowych zostają mi tylko ambiwalencje. Ujmę to obrazowo, choć nie przysporzy mi to popularności. Nie chciałabym żyć ani w świecie zbudowanym przez Kaję Godek, ani przez Martę Lempart. Niestety tak wygląda dziś polska polityka. W związku z tym zastanawiam się, czy wołanie Graya, mądrego i sceptycznego filozofa, ma szanse przełożyć się na praktykę?

Ja też nie chciałbym żyć w świecie zorganizowanym ani przez Kaję Godek, ani przez Martę Lempart. W tej sprawie możemy się zgodzić. A jak to przekłada się na politykę? Niestety, nie przekłada się i to nie tylko w Polsce. Doszliśmy do momentu, o którym pisał kiedyś Edmund Husserl. Uważał on, że istotą kryzysu świata przed II wojną światową było to, że Europa straciła swój racjonalny wymiar. Zanikł element tradycji filozoficznej, który niezależnie od zmian i wypaczeń europejskiej myśli był jej wspólnym i najsilniejszym nurtem. Kryzys zaufania do rozumu, filozofii i do krytycznego myślenia – tak Husserl diagnozował główne elementy kryzysu poprzedzającego wojnę.

My żyjemy w podobnym świecie?

Żyjemy w świecie, w którym ten problem urósł po tysiąckroć. Po pierwsze, to świat baniek internetowych i selekcjonowanych wiadomości. Każdy z nas ma swój świat i to nie o wymiarze intelektualnym, ale raczej plemiennym. Po drugie, to świat, w którym zanikły autorytety. Autorytetem nie jest już ani krytycznie rozwijana metoda naukowa, ani religia, ani filozofia. W naszym kraju to jest szczególnie widoczne. Nawet śmierć nie łączy nas w żalu i poczuciu straty. To zaskakujące. Jedynym takim momentem, jaki pamiętam z ostatniego czasu, była śmierć Marcina Króla. Ludzie z bardzo różnych stron obecnych sporów publicystycznych mówili o nim wspólnie jako o nauczycielu i człowieku, który ich wychował.

Czyli jednak się zdarza.

Zdarza się, ale coraz rzadziej. Straciliśmy również wspólnotę języka. Język służy dzisiaj walce i sporowi, a nie próbie wzajemnego zrozumienia. Wreszcie, co jest najbardziej niebezpieczne, straciliśmy umiejętność pogodzenia się ze świadomością, że w wielu sporach każda ze stron ma dobre intencje. Różnice zaczynamy waloryzować aksjologicznie. Czym innym jest uważać, że ktoś myli się w jakiejś kwestii lub że źle ją rozumie, a czym innym twierdzić, że jest złym człowiekiem. W naszym świecie, każdy, kto się myli, od razu jest oceniany w kategoriach moralnych, nie tyle się myli, co kłamie, a więc jest zły. Rozmowa przestaje być możliwa. Chciałbym mieć nadzieję, jaką wyraża Gray, że możemy ten proces zatrzymać i skanalizować go dobrymi rozwiązaniami politycznymi i filozoficznymi. Nie wydaje mi się jednak niestety, żeby to było na tym etapie możliwe. Politycy weszli w dokładnie ten sam kanał. Znaczna większość intelektualistów i liderów debaty publicznej również dała się w niego wpisać.

Można ci jednak zarzucić fatalizm. George Orwell nazywał to stanowisko katastroficznym gradualizmem – czyli przekonaniem, że historia postępuje wyłącznie dzięki okropnościom – ale krytykował je za brak realizmu i bierność.

Może odpowiem tak: jestem też przekonany, że żyjemy w momencie, w którym zaczyna pojawiać się nowa rzeczywistość. W wielu książkach wydawanych przez „Kulturę Liberalną” piszecie o tym, że demokracja liberalna przeżywa głęboki kryzys. Wydaje się, że w tej formie, w jakiej znamy ją od zakończenia II wojny światowej, rzeczywiście nie ma ona szansy przetrwać i że będzie się zmieniać. W większości przypadków politykę kształtuje tak naprawdę kryzys i konflikt. To jest bardzo smutne, ale demokracja liberalna ukształtowana została w odpowiedzi na II wojnę światową, czyli katastrofę. Nawet klasyczny liberalizm, idee tolerancji i oświecenia ukształtowały się pod wpływem straszliwych wojen religijnych i rzezi wojny stuletniej.

Czy uważasz, że czeka nas wojna?

Nie sugeruję, że w najbliższym czasie jest nieunikniona. Na pewno czeka nas jednak bardzo trudny kryzys i wydaje się, że w związku z tym na naszych oczach ukształtuje się jakaś nowa forma systemu politycznego. Przez długi czas byłem wielbicielem kategorii, jaką jest „nowe średniowiecze”, ukutej przez Mikołaja Bierdiajewa. W tej chwili moje stanowisko się zmieniło. Christianitas już nie wróci, nie ma takiej możliwości. Nie stworzymy już w Europie jedności światopoglądowej, to jest po prostu niemożliwe.

W związku z tym, co oznaczałoby „nowe średniowiecze”? Proces rozdrobnienia feudalnego, nie tylko na poziomie władzy, ale także światopoglądu. Nie chcę żyć w świecie, w którym każdy z nas zostanie zamknięty w swoim wirtualnym państewku, księstewku lub mieście, a jedynym momentem spotkania będą wojny podjazdowe.

Tym, co nas jeszcze podtrzymuje, jest prawo i tradycja demokracji liberalnej. Pytanie, jak długo wytrzymają one napór nowych populizmów, rozsadzającą siłę mediów społecznościowych. Z perspektywy Graya, wiek i dojrzałość sprawią, że z większym spokojem możemy patrzeć w przyszłość, ponieważ w mniejszym stopniu będzie ona nas dotyczyć. Chciałbym, żeby ten spokój filozoficzny, bliski Grayowi, świętemu Augustynowi, który patrzył, jak upada jego otoczenie, czy świętemu Benedyktowi, który patrzył, jak upada Imperium Rzymskie, był bliski także i mnie, aczkolwiek nie jest to takie proste.

Interesujące jest to, że ty, konserwatysta, uznajesz liberalną demokrację za źródło stabilności. Czyli coś, co jest zsekularyzowane, jest źródłem stabilności według kogoś, kto stawia fundament swojego światopoglądu na porządku sacrum.

Demokracja liberalna jest w tej chwili istotnym elementem naszego status quo, które rozpada się na naszych oczach. Amerykańska demokracja, tak często stawiana za wzór, zmienia się na naszych oczach. Jak na razie nie mamy innego status quo, a to, które mamy, chroniło nas długo. Czy tak będzie również obecnie? Raczej nie w formie, jaką znamy, ale na razie nic innego, lepszego, bardziej otwartego na wolność człowieka i na różnorodność aksjologiczną świata nie znaleźliśmy.

Ale wróćmy do filozofii. Jeśli uświadomimy sobie wszystkie braki naszego ludzkiego myślenia, to rzeczywiście możemy mieć poczucie, że przyjęcie apofatyzmu jest jedynym sposobem, aby rzeczywiście móc współistnieć. W przeciwnym razie jesteśmy skazani na ustawienie się niby zwarte armie przeciwko sobie. Te armie zakładają, że tylko one posiadają prawdę – katolicką, komunistyczną, liberalną. Jeśli jeszcze do tego dołożymy szybko zmieniający się kontekst kulturowy Europy, czyli pojawienie się muzułmanów mniej lub bardziej religijnych, ale niekiedy w którymś pokoleniu przekształcających swoją religijność w formę fundamentalistyczną, to mamy świetny materiał na wojnę wszystkich ze wszystkimi.

Dorzućmy jeszcze do tego gigantyczną wędrówkę ludów, która się dokonuje na naszych oczach w związku z globalnym ociepleniem, wojnami o wodę, z suszą. Ona będzie trwała i nic nie wskazuje na to, żeby miała się zakończyć. Będzie więc tylko trudniej i nie chodzi tylko o wykorzystanie do wojen religii, bo także inne światopoglądy często bywają narzędziem do załatwiania obcych sobie problemów. Chyba że nauczymy się myślenia apofatycznego. Wtedy będziemy mogli współistnieć i współdziałać.

 

Ilustracja do ikony wpisu: Max Skowider.