Chyba nigdy nie słyszałam o kapeli Against Me! albo słyszałam, ale nie pamiętam, bo muzycznie są podobni do wielu innych, którzy są podobni do nich. Muzyka i zespół są ważne, ale nie o nie w tej książce chodzi. Szczerze mówiąc, jego występy pewnie przeszłyby bez większego echa, jak w przypadku wielu innych podobnych zespołów, gdyby nie ta historia. Historia założyciela i frontmana Against Me!, Toma Gabela, który stał się Laurą Jane Grace.

Jej wspomnienia spisane z pomocą pisarza i dziennikarza muzycznego Dana Ozziego składają się na książkę pt. „Trans” wydaną przez Wydawnictwo Czarne w świetnej Serii Amerykańskiej. To na pierwszy rzut kolejna dobra biografia punkrockowa. Okładka donosi, że czterdziesta druga wśród stu najlepszych książek muzycznych wszech czasów według „Billboardu”. Dobrze się ją czyta, a powieść brzmi trochę jak z dawnych lat, bo zazwyczaj tego typu historie pochodzą z lat 60., 70. albo 80., tu zaś mamy opowieść o końcu XX wieku i pierwszych dwóch dekadach wieku XXI, o czym co jakiś czas przypomina nam wzmianka o telefonie komórkowym czy internecie. Narracja jest klasyczna. Przygoda z punkiem zaczyna się w szkole średniej. Najpierw są bunt i narkotyki, muzyczne inspiracje, pierwsze kapele, przyjaźnie ze szkolnych korytarzy, na których nagle dostrzega się bratnią duszę, co to ma irokeza i tak jak my poszarpane spodnie, potem – pierwsze koncerty w jakichś podrapanych salkach i mini klubach. Jest punk!

I to punk jest w dużej mierze tematem książki. Punk to niezależność totalna, to działanie na zasadzie DIY (do it yourself) i w kontrze do systemu oraz tego, co się z tym systemem wiąże. Wszystko ma być czystym buntem. Against Me! chcieli jednak pójść dalej. I poszli. Podpisali umowę z dużą wytwórnią płytową Sire Records należącą do Warner Bros. i z tego powodu narobili sobie mnóstwo wrogów. Na każdym koncercie ktoś pokazywał im fucka, w internecie ich hejtowano, zdarzały się bójki w barach. Ludzie uznali, że zdradzili punkowe idee.

Oni też to czuli. To nie były lata 60. czy 70., kiedy wytwórnie dopiero zaczynały, a kolejni muzycy dawali się wrabiać w niekorzystne kontrakty. Rock czy punk rock przerobiły biznesową lekcję. Laura Jane Grace cały czas miała świadomość, że kolejni przedstawiciele dużych wytwórni starają się ich sformatować pod potrzeby rynku, rozpoznawała ich taktykę i tanie zagrania, ale świadomie godziła się na to całe show, bo wiedziała, że inaczej Against Me! zostanie w tyle, a chciała, by parł naprzód. Wiedziała, że bez wielkiej wytwórni kapela nie ma szans na sławę i karierę, na rekordy sprzedażowe, na wielkie stadiony, ogromne hale, trasy po całym świecie i supportowanie gigantów, takich jak choćby Foo Fighters. O graniu z tym ostatnim zespołem napisała: „Patrzyłam na ten świat z nowym uznaniem, wbrew temu, co zaszczepiła we mnie punkowa scena DIY. Na tym polega kłamstwo punka. Jasne, możesz zagrać dwudziestominutowy set przez ledwo słyszalne nagłośnienie, dzieciaki w piwnicy będą szaleć, a ty powiesz sobie, że kroczysz szlachetną ścieżką, ale czy potrafisz zrobić to, co Dave Grohl i jego zespół? Czy potrafisz utrzymywać uwagę tysięcy ludzie prawie trzy godziny? A może po prostu łatwiej zdyskredytować takiego rock and rolla, nazywać go zbyt komercyjnym i pozbawionym wartości artystycznej?”. Coś w tym jest.

Być nią, czyli po prostu sobą

„Trans” jest jednak przede wszystkim książką o tym, co w tytule. Laura od dziecka czuła, że jej ciało nie do końca jest jej, i odkąd pierwszy raz zobaczyła w telewizji Madonnę, pragnęła być taka jak ona. Transseksualizm wszędzie – w mniejszym lub większym stopniu – jest tematem tabu. Wszędzie jest skomplikowaną psychologicznie i socjologicznie sprawą, bo taki mamy świat. Może w środowisku rockmanów jeszcze bardziej, bo przylgnął do nich wizerunek twardych facetów, którzy po koncercie walną dwie butelki whisky, garść piguł i jeszcze przelecą trzy groupies. Choć z drugiej strony to przecież artyści – o wiele bardziej otwarci na świat, tolerancyjni i wrażliwi.

Nie jest tak, że tranzycja płciowa w USA jest spacerem z górki, a tylko u nas drogą przez mękę. Przez ponad dwieście stron czytamy w „Transie” o tym, jak wiele kosztowało Laurę jej marzenie, podjęcie decyzji, że chce je spełnić, a potem jego spełnianie. „Trans”  to wciągająca opowieść o karierze muzycznej, trasach pełnych dragów, alkoholu i przygodnych romansów, ale przede wszystkim to kolejne strony sięgających dzieciństwa wspomnień o latach odkrywania w sobie kobiety, ukrywania przed światem faktu przebierania się w damskie ubrania gdzieś w wynajętych pokojach motelowych i trzymania ich w zamkniętych na klucz skrzyniach na dnie zapomnianych szaf na strychu. Życie Laury jest jak romans ze swoim prawdziwym ja. Narratorka oszukuje bliskich, że wyjeżdża na dłużej, by pisać, nagrywać, robić coś innego, a tak naprawdę przenosi się gdzie indziej po to, „żeby być nią”. Ma problemy ze snem. Raz tłumi własne pragnienia, innym razem – nie może tego pragnienia powstrzymać. Pragnienia czego? Tak, właśnie tego! Bycia nią, czyli po prostu bycia sobą.

Myślę, że to bycie sobą jest tu najważniejsze i w jakiś sposób mogłoby być mottem tej książki. Jest też czymś, co rymuje się z punkiem. Fakt, że Laura w końcu w kontrze do całego świata zawalczyła o siebie, jest świetną punkową odpowiedzią tym wszystkim, którzy ją przez lata hejtowali.

Dziś Laura ma na imię Laura, a nie Tom, jest wokalistką i gitarzystką grającą punk rocka, ma na koncie albumy z zespołem i solowe, tysiące koncertów, wywiadów, występy w telewizji, kilka nagród, kilka tekstów i niniejszą książkę.

Język tworzy świadomość

Wstępy do książek zazwyczaj się pomija, ale ten tutaj od tłumacza Rafała Lisowskiego jest niezwykle istotny. Wyjaśnia nam on rzeczowo, kiedy i dlaczego stosuje żeńskie i męskie rodzaje czasownika. Pisze, że w angielskim jest prościej, bo tam często nie trzeba dokonywać takiego wyboru. Czasownik ich po prostu nie posiada i tyle (np. was). W języku polskim zawsze trzeba wybierać, czy byłam, czy też byłem.

Jak to (bardzo dobrze zresztą!) Lisowski rozegrał, przekonacie się sami. Dla mnie jednak ten wstęp jest bardzo ważny jeszcze z innego powodu. Pokazuje bowiem wiele z tego, co w Polsce drzemie i co się budzi, gdy w powietrzu pojawi się słowo „trans”. Język tworzy naszą świadomość i choć wiadomo, że sam też jest przez nas na bieżąco tworzony, to ten drugi proces trwa o wiele wolniej niż ten pierwszy, w trakcie którego wpaja się nam, co i jak powinno zostać nazwane albo co nazwy w ogóle nie ma – jakby zwyczajnie nie istniało.

Z tymi brakami Lisowski też się zmagał. Jak na przykład po polsku przetłumaczyć wyrażenia „gender bending” albo „passing”? Ich polskie odpowiedniki nie istnieją. Nie ma też za bardzo możliwości lawirowania w polszczyźnie w zaimkach osobowych. W angielskim „they” jest neutralne. W naszym języku zaimek w trzeciej osobie liczby mnogiej wskazuje na kombinację jednej z dwóch płci – „oni” to dwaj mężczyźni (lub więcej) albo grupa złożona z kobiet i mężczyzn, „one” to grupa kobiet. Liczba mnoga staje się również problemem w przypadku męskich rodzajów nazw niektórych stanowisk, zawodów i urzędów tradycyjnie stosowanych zarówno do mężczyzn, jak i do kobiet. O kobietach mówi się minister, premier, profesor. Jak jednak powiedzieć o dwóch kobietach pełniących funkcję ministra, premiera czy profesora? To oni – ministrowie, czy jednak one – te ministrowie? A przecież „ta lekarz leczyła” już nie powiemy, tak jak nie powiemy o kobiecie przyjaciel, kumpel czy policjant. Spróbujcie kiedyś w towarzystwie, mówiąc o kobiecie, użyć czasownika w rodzaju męskim albo mówiąc o mężczyźnie – w żeńskim… Zobaczycie, ile będzie tłumaczenia się. Wszystko jest już bowiem wszystkim przypisane i z góry ustalone.

Nigdy nie byłam zwolenniczką jakiegoś wyginania języka na potrzeby super poprawności, ale nie przeszkadzają mi takie zabiegi, jeśli dla kogoś są one ważne. Dla Laury są. Wprawdzie angielski jest językiem zdecydowanie bardziej neutralnym płciowo niż polski, ale ona też miewała (i może wciąż miewa) momenty, w których musiała walczyć o swoje i poprawiać innych. Jej żona Heather nie raz przypominała członkom innych zespołów i ekip, żeby zwracali się do Laury, „używając żeńskich form, i upominała ich, kiedy tego nie robili”.

Ta książka też jest takim przypomnieniem. Osobom uwięzionym w swoich ciałach i bojącym się o tym na głos powiedzieć, uświadomi, że warto zacząć szukać siebie. Tym z kolei, którzy ostentacyjnie omijaliby ją szerokim łukiem, lecz którzy być może przez przypadek na nią trafią, uzmysłowi, że pozwolenie komuś innemu na bycie sobą to żaden koszt.

 

Książka:

Laura Jane Grace, Dan Ozzie, „Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka”, przeł. Rafał Lisowski, wyd. Czarne, Wołowiec 2021.