Rebecca Solnit. Cambridge, England, listopad 2017. Fot. Chris Boland. Źródło: Flickr (CC BY-NC-ND 2.0) www.chrisboland.com/portraits

Niedawno opublikowany polski przekład kolejnego zbioru esejów amerykańskiej pisarki i feministki Rebeki Solnit jest bardzo podobny do poprzedniego „Mężczyźni objaśniają mi świat”. Po fenomenalnym eseju tytułowym następuje trochę mniej spektakularna cała reszta. Nie znaczy to, że pozostałe eseje są słabe, po prostu pierwszy jest wybitnie mocny.

Chociaż Rebecca Solnit tematem przewodnim uczyniła milczenie kobiet i sposoby ich uciszania, o czym traktuje drugi z rzędu i jednocześnie najdłuższy esej w książce „Krótka historia milczenia”, to właśnie tytułowy esej „Matka wszystkich pytań” jest Rebeką Solnit w najlepszym wydaniu. Autorka dostrzega pewien rys społecznej rzeczywistości funkcjonowania kobiet, którego doświadczamy wszystkie, lecz który w dziwny sposób przez swoją wszechobecność pozostaje dla nas przezroczysty niczym powietrze. Chodzi o redukowanie istnienia i działalności kobiet do pytania o to, czy mają dzieci, i tłumaczenia się, dlaczego nie. Bo macierzyństwo – zdolność rodzenia dzieci to najważniejsza różnica biologiczna między kobietami i mężczyznami, która jest „matką” wszystkich innych różnic społecznych między płciami.

Pytanie to, zadawane w rozmaitych okolicznościach, również podczas wywiadów dotyczących jej twórczości, a oczywiście niezadawane w analogicznych okolicznościach mężczyznom, kryje w sobie milczące założenie, że wszystkie kobiety powinny mieć dzieci (a jeśli nie, to powinny to jakoś mądrze uzasadnić), a także, że kobiece czynności reprodukcyjne są sprawą publiczną oraz że to, co robimy z naszą macicą, jest dużo ważniejsze niż to, co robimy naszymi mózgami i naszym życiem. Tak jakbyśmy to właśnie urodzeniem dziecka musiały przed światem usprawiedliwić fakt swojego istnienia i zabierania tlenu.

Pozostałe eseje poruszają szerokie zagadnienie milczenia kobiet bądź ich uciszania w różnych aspektach życia, ale też walki kobiet o to, by ich (nasz) głos był słyszalny. Tą najważniejszą sferą, której autorka poświęca najwięcej uwagi, jest przemoc wobec kobiet. Wychodzi tutaj swoisty dar proroctwa ze strony autorki, gdyż teksty te w jakimś stopniu antycypują wybuch ruchu #MeToo (a powstały przed jego narodzinami). Nie są słabe, przeciwnie, są na przyzwoitym poziomie intelektualnym i stylistycznym, aczkolwiek pierwszy esej w tomie je lekko przyćmiewa.

Trudny optymizm

Zwróciło moją uwagę, że eseje Solnit są pisane w latach 2014–2016 i odnoszą się przede wszystkim do spraw, które wtedy były ważne w Stanach Zjednoczonych. Do Polski docierały ich dość nikłe echa. Wiadomo, Stany Zjednoczone są współczesnym pępkiem świata, ale wiele z tych tematów w Polsce, dla czytelników niezorientowanych w amerykańskim życiu społecznym, brzmi obco. Ponadto z esejów tchnie wielki optymizm autorki, że oto na naszych oczach świat się zmienia, kobiety odzyskują (czy może w ogóle uzyskują, skoro przez całą historię go w zasadzie nie miałyśmy) głos, że w końcu możemy mówić o naszych doświadczeniach. Przywołuje cytat poetki Muriel Rukeyser: „Co by się stało, gdyby jedna kobieta opowiedziała prawdę o swym życiu? Otworzyłaby się ziemia”. Coś może jest na rzeczy.

Zastanawia mnie, czy optymizm Solnit nie został jakoś przygaszony przez elekcję Donalda Trumpa na prezydenta pod koniec 2016 roku. W końcu Trump doszedł do władzy, między innymi okazując demonstracyjnie mizoginię i przedmiotowo traktując kobiety. Razi mnie też osobiście jej optymizm, że oto „nadchodzi koniec historii” i teraz dla kobiet będzie tylko lepiej – bo jestem Polką żyjącą w Polsce od sześciu lat rządzonej przez PiS, gdzie kilka miesięcy temu zostałyśmy przez tchórzliwych polityków, którzy wysłużyli się kadłubowym Trybunałem Konstytucyjnym, zmuszone do rodzenia upośledzonych i nieuleczalnie chorych dzieci. Gdzie prawnie sankcjonuje się traktowanie żywej kobiety jak podczłowieka o niższym statusie moralnym i prawnym niż status zlepka komórek w jej łonie. I gdzie ten stan rzeczy i takich polityków popiera połowa społeczeństwa. Trudno mi zdobyć się na optymizm, aczkolwiek to przecież nie wina Rebeki Solnit.

Kłopotliwy genderyzm queer

Jednak moim największym dysonansem intelektualnym związanym z lekturą jest genderyzm queer autorki. Z jednej strony Rebecca Solnit całą swoją intelektualną energię poświęca na próbę dekonstrukcji rzeczywistości, w jakiej funkcjonują kobiety, i wyjaśnienie (nawet samym kobietom), jak z samego faktu, że jesteśmy kobietami i tkwi w nas biologiczny potencjał rodzenia dzieci, jesteśmy przez patriarchat traktowane inaczej niż mężczyźni. Funkcjonujemy w ciasnych kategoriach społeczno-kulturowych męskości i kobiecości, które definiują, co możemy mówić i robić, a czego nie. Dotyczy to zarówno mężczyzn, jak i kobiet, o czym pisze obszernie w eseju „Krótka historia milczenia”. Stwierdza tam wręcz tak: „u podstaw mizoginii leży nabożna wiara w realność tych kategorii (bądź próba ich utrwalenia przez prezentację stosownych ról płciowych)” [s. 37–38].

Pełna zgoda. Te kategorie nie są realne, są konstruktami społecznymi, realna jest tylko nasza płeć biologiczna. Ale z faktu bycia określonej płci biologicznej nie wynika, że muszę posiadać określone cechy osobowości i jestem społecznie piętnowana, jeśli ich nie mam. A więc receptą na równość, która przyniesie więcej wolności i praw obojgu płciom, jest walka z tymi kategoriami, czyli inaczej mówiąc, słynnym genderem. Wydawałoby się, że o to właśnie walczy feminizm i sama Rebecca Solnit.

Jednak dalej autorka przyjmuje pogląd, który stoi w jawnej sprzeczności z tym postulatem. Z jednej strony zrównuje interseksualność, czyli biologiczną anomalię genitalną, z transpłciowością, czy inaczej dysforią płciową, i z drugiej wyraża zachwyt, że „binarny system kategorii płciowych” zostanie rozmontowany przez młodych ludzi, którzy nie chcą się definiować przez płeć kulturową i sami chcą decydować o swojej tożsamości oraz obiektach swojego pożądania [s. 191]. Zupełnie przy tym nie dostrzega, że osoba, która uznaje, że nie mieści się w genderze odpowiadającym jej płci biologicznej, że jej płeć odczuwana jest inna niż biologiczna i dlatego chce być traktowana, jakby należała do tej drugiej płci, albo że jest „niebinarna” (a kto niby jest binarny?) – nie obala binarnego systemu, ale go umacnia i utrwala tym samym ciasne kategorie płciowe.

Chłopiec, który bawi się lalkami, obala binarne kulturowe kategorie płciowe. Chłopiec, który po kilku latach dokonuje „korekty płci” i staje się dziewczynką, bo bawił się lalkami w dzieciństwie, a nie samochodzikami, utrwala stereotyp, że lalki są dla dziewczynek, a samochodziki dla chłopców, czyli usztywnia binarne kategorie płci kulturowych i kropka. Polityczny i kulturowy wymiar ideologii trans nie polega na obalaniu sztucznych kategorii męskości i kobiecości, ale właśnie na ich utrwalaniu i próbie prawnego zastąpienia kategorii płci biologiczne na „płeć odczuwaną”.

Być może jednak, pisząc te eseje w 2014 roku, Rebecca Solnit jeszcze nie wiedziała, jakie są polityczne konsekwencje takiego myślenia.

Niewidzialne kobiety

To, że jeden „transmężczyzna” urodził dziecko, nie zmieni tego, że świat jest inny dla kobiet i inny dla mężczyzn, że uniwersalną normą jest to, co męskie, a perspektywa, interesy oraz głos kobiet są drugorzędne lub zupełnie niewidzialne i niesłyszalne. Wydaje się, że wyraźniej to pokazuje książka „Niewidzialne kobiety” Caroline Criado Perez, również wydana przez Wydawnictwo Karakter. Jest to oczywiście inny gatunek literatury. Solnit wybrała formę eseistyczną, a Criado Perez – solidną i merytoryczną analizę. Tym niemniej, gdybym miała polecić jakąś książkę ukazującą walkę kobiet o swoje prawa, to jednak poleciłabym „Niewidzialne kobiety” Perez.

 

Książka:

Rebecca Solnit, „Matka wszystkich pytań”, przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska, wyd. Karakter, Kraków 2021.