Wspólne doświadczenie

W epoce mediów społecznościowych choroba nie jest już rzeczą prywatną. Coraz częściej, zamiast wstydliwie ukrywać, co nam jest, publikujemy posty i zdjęcia dotyczące naszych dolegliwości. Może to wynikać z próżności, próby zwrócenia na siebie uwagi. Jednak może być również związane z poszukiwaniem sensu prywatnego doświadczenia, po to, aby pomóc innym, szczególnie w przypadku chorób przewlekłych.

Minęły ponad dwa miesiące, odkąd zamknęły się za mną drzwi izby przyjęć Szpitala św. Zofii w Warszawie. Po szybkiej operacji i wypisaniu do domu czekały mnie całe tygodnie powolnej rekonwalescencji, a potem ostrożne wracanie do normalnej aktywności.

Z badań wynika, że na tę samą chorobę co ja, endometriozę, cierpi na świecie nawet co dziesiąta kobieta. Myślę więc o różnych grupach kobiet, w których byłam i jestem. Statystycznie rzecz ujmując, na endometriozę cierpią dwie koleżanki z mojej dawnej klasy z podstawówki. Dwie z mojej dawnej klasy licealnej. Trzy z tego samego roku studiów. Jedna z nich to ja, a reszta?

Zaraz po operacji zaczęłam namawiać w mediach społecznościowych kobiety do profilaktyki. Odpowiedziało mi tak wiele osób, że stało się dla mnie jasne istnienie ważnej społecznej potrzeby, aby rozmawiać o chorobach przewlekłych, o tym, czy można znaleźć sens tego doświadczenia.

Sens czy bezsens bólu? 

Ból sam w sobie nie ma sensu. Część osób powie, że lepiej niż szukać tego sensu byłoby po prostu pozbyć się bólu. W końcu nowoczesna medycyna pracuje nad sposobami, aby to zrobić. Istnieją – także w naszym kraju – kliniki bólu, które zajmują się pacjentami chronicznie cierpiącymi i potrzebującymi z tego tytułu pomocy. Należy pomóc im na sposób medyczny, zamiast namawiać do szukania sensu bólu – to ostatnie jest bardziej przejawem okrucieństwa niż filozoficznej mądrości.

Czy tak rzeczywiście jest? Ciekawej odpowiedzi na ten dylemat udziela Brock Bastian, psycholog z Uniwersytetu w Melbourne i autor książki „The Other Side of Happiness”. Jego zdaniem w naszej kulturze niesłusznie uznaliśmy, że najważniejszym sposobem na szczęście jest osiągnięcie stanu przyjemności, z którego ból zostanie zupełnie wyeliminowany. Błędnie postrzegamy szczęście jako naturalny stan ducha, wyczekiwaną równowagę wewnętrzną.

Szczęście – argumentuje Bastian – nie ma nic wspólnego z niekończącą się przyjemnością. Pojawia się ono na przecięciu między przykrymi a przyjemnymi doznaniami, ponieważ tylko świadomość przykrości pozwala nam docenić przyjemność. Bastian przytacza przykład treningu sportowego, który często jest nieprzyjemny, wręcz bolesny – ale po jego zakończeniu czeka nas uczucie relaksu i satysfakcji.

Czym innym jest jednak trening sportowy, a czym innym – chroniczny ból, na który cierpią pacjenci przewlekle chorzy. Trudno jest doprawdy twierdzić, że ból chroniczny, jak w przypadku endometriozy – rozlewający się po całym ciele, wykluczający normalne funkcjonowanie przez część dni w miesiącu, łączący się z trudnym do wyrażenia smutkiem – może przyczyniać się do jakkolwiek rozumianego szczęścia.

A jednak wydaje się, że argumentacja Bastiana może bardzo pomóc osobom cierpiącym na chroniczny ból. Prawdziwa oryginalność jego wywodu wynika właśnie z tego, że stosuje on go także wobec bólu chronicznego, bo chociaż ból chroniczny trudno witać z radością, to nadanie mu sensu może mieć głębokie znaczenie dla cierpiącej osoby. W istocie, jak pisze Bastian, próba skłonienia pacjentów do tego, aby widzieli swój ból jako źródło poszukiwania i ciekawości, a nie jako źródło permanentnego zagrożenia, jest częstym zabiegiem w klinikach leczenia bólu.

Zdjęcie: cottonbro, źródło: Pexels;

 

Dlaczego ja?

Przy pierwszej refleksji ten pogląd może budzić wewnętrzny sprzeciw. W moim przypadku jest to podobny sprzeciw, jaki pojawiał się, gdy swego czasu zaczęłam pytać różne osoby wokół mnie – w podobnym wieku i znacznie starsze – czy w ich życiu jest jakiś znaczący, często powracający ból. Gdy wiele osób odpowiadało, że na co dzień właściwie nic ich nie boli, odczuwałam ogromną frustrację. Jak to jest, myślałam sobie, że żyję podobnie jak inni, a jednak czuję się znacznie gorzej? Dlaczego wypadło na mnie?

Choć chroniczny ból i choroba są zjawiskami pozbawionymi sensu – można nadać im sens, czyniąc to w imię, jakkolwiek nieprawdopodobnie by to nie brzmiało, szczęśliwszego życia. Czynią tak wielkie światowe religie – choć ich wyjaśnienia są dla mnie trudno dostępne jako dla osoby niewierzącej. Czynili tak również filozofowie – choćby pochodzący z tak różnych epok: Epikur oraz Michał de Montaigne, obaj cierpiący na kamicę nerkową, obaj stawiający sobie pytanie, czy potrafią być szczęśliwi mimo straszliwych cierpień, jakie sprawia im choroba.

Inspirujący przykład niosą tu zresztą badania jednego z amerykańskich pionierów nauki o bólu, Henry’ego Beechera. Zajmował się on doświadczeniem żołnierzy, którzy byli ranni w drugiej wojnie światowej. Beecher zaobserwował, że wielu żołnierzy rannych w bitwie w ogóle nie skarżyło się na ból. Szacował, że 25 procent poważnie ranionych żołnierzy zgłaszało wyłącznie słaby ból, a 32 procent twierdziło, że nie odczuwa go wcale.

Beecher wyjaśniał tę niespodziankę, wysuwając hipotezę, że w gruncie rzeczy żołnierze ci byli szczęśliwi, że zostali ranieni – oznaczało to, że mogli wrócić do domu, co dawało im wytchnienie na przekór poważnym ranom. Paradoksalnie, to te właśnie rany dawały im poczucie bezpieczeństwa, gwarancję, że nie czeka ich nagła śmierć. Badania Beechera pokazują, że nie warto traktować bólu jako z góry zawsze złego, bezwartościowego i bezsensownego.

Z nowszych badań wynika, że ramy, jakie nadamy bólowi, wpływają na to, jak na niego odpowiadamy – i to również na poziomie neurologicznym. Fabrizio Benedetti, specjalista w dziedzinie neuronauk ze Szkoły Medycznej w Turynie, przeprowadził eksperyment, w którym dwie grupy ochotników doznawały bólu spowodowanego ograniczeniem krwiobiegu w ich ramieniu, podczas gdy ściskali sprężynowy przyrząd do ćwiczeń ręki. Generalnie rzecz biorąc, ten rodzaj ćwiczenia sprawia niemożliwy do wytrzymania ból po kilkunastu minutach.

Ile bólu w bólu

Jedna z grup ochotników otrzymała przed rozpoczęciem eksperymentu jedynie informację, że działanie to może być bolesne. Druga z nich otrzymała informację, że ból się pojawi i że może on być dla nich dobry – a dokładnie, że przyczyni się on do wzmocnienia mięśni. Zatem jedna grupa otrzymała typowe negatywne ramy, druga – pozytywne. Badacze stwierdzili, że druga grupa statystycznie znosiła ból przez dłuższy czas, co łączyło się z większą aktywnością naturalnie występujących neuroprzekaźników, zazwyczaj pomagających nam w poradzeniu sobie z bólem (opioidów oraz kannabinoidów).

Oczywiście, eksperyment przeprowadzany w laboratoryjnych warunkach to nie prawdziwe życie. Tego rodzaju testy zawsze robią na mnie wrażenie sztucznych, żeby nie powiedzieć potocznie: „przekombinowanych”. Czy poruszanie ręką w sytuacji ograniczenia obiegu krwi naprawdę ma wiele wspólnego z usiłowaniem zachowania normalnego funkcjonowania mimo chronicznego bólu? Czy można naprawdę ten abstrakcyjny eksperyment porównać do bólu kobiecego ciała, który przynosi endometrioza?

Przyjmuję jednak argument Bastiana za dobrą monetę. Część fizycznego bólu można zminimalizować, a może nawet zlikwidować, dzięki leczeniu. Część jednak zostaje. Jeśli ten ból jest zupełnie pozbawiony sensu i jeśli nie nadam mu żadnego mnie samą przekonującego sensu, to pozostaje mi jedynie go unikać. Tymczasem – znów argument z książki „The Other Side of Happiness” – unikanie bólu jedynie prowadzi do jego wzmożenia.

U niektórych pacjentów, donoszą badacze, rozwija się więcej symptomów związanych z bólem niż u innych. Jedną z hipotez jest, iż problemy związane z bólem rozwijają się częściej u tych, którzy bólu się boją, niż u tych, którzy akceptują jego występowanie i próbują nadać mu sens. Gdy uciekamy przed czymś, co nas przeraża, powiększa to jeszcze nasze poczucie przerażenia. Bastian pisze, że gdy biegniemy w stronę tego, co wywołuje nasz strach, negatywna reakcja maleje.

Kontakt z własnym głosem

Ponieważ choroba i ból same z siebie nie mają sensu i sens można im nadać tylko samemu, to nie sądzę, aby istniał jeden sens mogący pogodzić nas wszystkich. Można jednak starać się budować własne odpowiedzi na pytanie o niego.

Dla mnie ten sens jest dwojaki. Po pierwsze, ból może pozwolić na to, aby filozofować. „Cóż to za pomysł – powiedzą może niektórzy – czy filozofowanie nie jest pomysłem kompletnie oderwanym od rzeczywistości?”.

A jednak w dzisiejszym zabieganym, rozedrganym, zakrzyczanym przez nowe media i miliony codziennych bodźców świecie filozofowanie ma fundamentalną wartość. Daje możliwość usłyszenia samej lub samego siebie, próbę zaakceptowania własnej ludzkiej kondycji, kontakt z własnym przemijaniem, próbę zbudowania wdzięczności zamiast resentymentu wobec świata, kontakt z własnym wewnętrznym głosem.

Po drugie, ból może pozwolić na bycie przydatnym światu. Tym, co w naturalny sposób narodziło się z mojej choroby, jest promocja profilaktyki wśród innych osób. Warto o niej pamiętać teraz, w pandemii, gdy wiele dolegliwości ignorujemy, w obawie, że w przychodni zarazimy się „czymś groźniejszym”, gdy trudniej dostać się do lekarza.

Rozmawiam dużo z kobietami w moim wieku, które po urodzeniu dzieci zaczęły odkładać wizyty kontrolne u lekarzy w nieskończoność. Zupełnie jakby profilaktyka była istotna tylko, gdy planujemy potomstwo, a potem już nie. Ja czekałam z rutynowymi badaniami 2 lata. Tyle wystarczyło, by konieczna była rozległa operacja. Być może gdyby nie zwłoka, skończyłoby się na lekach.

Filozofowie wskazują, że jeśli ktoś jest ofiarą przypadku, oznacza to bierność. Choroba, której przyczyny nie są bliżej znane, może być traktowana jako takie właśnie dzieło przypadku. W punkcie wyjścia można jej tylko biernie doznawać. Mnie zajmuje jednak pytanie: czy doświadczając choroby, zatem będąc jej ofiarą, można przekuć bierność w aktywność?

Tym, co daje mi poczucie sensu i aktywności, jest nakłanianie innych, aby się badali. Nie jest łatwo mówić otwarcie o chorobie ginekologicznej. Jednak od kiedy zaczęłam mówić publicznie, na co choruję, wiele osób przyszło do mnie, aby powiedzieć, że właśnie wykonało badania.

Musimy o siebie dbać. Tutaj, teraz, od razu – a nie za tydzień, nie za miesiąc. Niech to się nam przypomina, za każdym razem, gdy znów zaczynamy odkładać badania, bo „najpierw trzeba umówić dzieciom dentystę”, „szef poprosił o coś w pracy” albo „teraz jest pandemia, więc o diagnostykę trudniej, zaczekajmy z tym”.

Mamy do wykonania co roku proste badania: biochemię (podstawowe badania moczu i krwi), USG brzucha, do tego panie mają podstawowe badania ginekologiczne, panowie swoje odpowiedniki tych badań. To niewiele, a jednak ciągle coś przeszkadza w zajęciu się sobą. Tymczasem jedno jest pewne: choroba nie próżnuje.