W czasach rządów PiS-u w polskiej szkole trudno wskazać zmiany na lepsze – chyba że za taką zmianę uznać ministerialny plan dofinansowania wycieczek śladami Stefana Wyszyńskiego. Problemów za to przybywa. Nie wszystkie są skutkiem działalności kolejnych ministrów, ale też ministrowie nawet nie próbują pomóc. Skutek? Ucieczka nauczycieli – na emerytury, do innych branż, wreszcie do sektora prywatnego. To jeden z przejawów procesu, do którego odnosi się tytuł mojej książki: „Druga fala prywatyzacji”.

[promobox_publikacja link=”https://www.motyleksiazkowe.pl/nauki-polityczne/41600-druga-fala-prywatyzacji-niezamierzone-skutki-rzadow-pis-9788395321078.html” txt1=”Biblioteka Kultury Liberalnej” txt2=”Łukasz Pawłowski<br><strong>Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS</strong><br><br>Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie stała się państwem opiekuńczym. Nie stała się też państwem liberalnym. To hybryda prowadząca do tego, że państwo karleje, ale jednocześnie utrzymuje iluzję troski i wielkości.<br>” txt3=”20,99 zł (rabat 30%)” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2021/07/Pawlowski_okladka_OST-372×600.jpg”]

Podwójne opodatkowanie

Od czasu jej publikacji wciąż aktualne jest zjawisko ucieczki rodziców i nauczycieli do sektora prywatnego – i nic nie wskazuje na to, żeby udało się je zatrzymać. Przyrost liczby zarówno szkół prywatnych, jak i uczniów w tych szkołach widać na każdym etapie edukacji. Według danych GUS-u, w roku szkolnym 2019/20 niepubliczne szkoły podstawowe stanowiły 10 procent ogółu. Jednak równie ważna jak obecny stan rzeczy jest dynamika wzrostu.

Według „Raportu o szkolnictwie niepublicznym w Polsce” przygotowanego przez organizację Our Kids i opartego na danych ówczesnego Ministerstwa Edukacji Narodowej „liczba wszystkich niepublicznych placówek edukacyjnych wzrosła od 2014 roku do 2018 roku o 17,15 proc.” do prawie 10 tysięcy. W tym samym czasie liczba uczęszczających do nich uczniów wzrosła o prawie 30 procent – do ponad 510 tysięcy. Ponad pół miliona uczniów chodzi więc do szkół i przedszkoli prywatnych, chociaż ich rodzice – jak wszyscy – płacą też podatki na utrzymanie placówek publicznych. Taka sytuacja oznacza de facto podwójne opodatkowanie.

A przecież wspomniany raport nie bierze pod uwagę nowszych zjawisk, które po raz kolejny zachwiały wiarą rodziców w szkoły publiczne: najpierw strajk nauczycieli zakończony bez żadnych ustępstw ze strony Ministerstwa Edukacji; następnie doświadczenie nauki zdalnej w czasie pandemii, kiedy to nauczyciele narzekali na brak wytycznych, wsparcia i środków na zakup sprzętu ze strony władz; wreszcie pomysły Przemysława Czarnka na centralizację systemu oświaty i konserwatywny przewrót programowy.

Zdaję sobie sprawę, że większość rodziców nie orientuje się w planach ministra, które mają doprowadzić między innymi do zwiększenia jego władzy – a dokładniej władzy nominowanych przez niego kuratorów – w zakresie wyboru dyrektora szkoły albo jego odwołania. Być może zmiany w programie szkolnym nie obchodzą większości rodziców, jak twierdzą w „Newsweeku” [nr 38/2021] Renata Kim i Natalia Fabisiak.

Warto jednak zaznaczyć, że brak zaangażowania rodziców w walkę o zmiany programowe nie oznacza, że polityka ministra wszystkim się podoba. W sondażu dla „Rzeczpospolitej” aż 57 procent ankietowanych uznało, że szkoła pod rządami Czarnka zmienia się na gorsze. Nieco ponad 13 procent było przeciwnego zdania, a 16,6 procent uznało, że zmian nie ma wcale. Kolejne 13 procent nie miało na ten temat opinii. Entuzjazmu dla publicznej edukacji trudno się w tych wynikach dopatrzyć.

Entuzjazmu nie wykazują też nauczyciele, zarówno obecni jak i potencjalni. Nauczyciele z dużym stażem narzekają na brak chętnych do zawodu lub na to, że specjalizacja nauczycielska jest dla wielu studentów „kołem ratunkowym”, z którego korzystają wyłącznie w wyjątkowych okolicznościach. Starzenie się kadry widać też w danych, choć Polska (jeszcze) nie wypada pod tym względem tragicznie. W naszym kraju odsetek nauczycieli po pięćdziesiątce wynosił w 2018 roku nieco ponad 30 procent. We Włoszech czy na Litwie jest ich ponad połowa. Jednak w latach 2011–2019 średni wiek nauczycielek w Polsce zwiększył się z 41 lat do 43,9, a nauczycieli – z 42,5 do 45,4. „Najmłodszy nauczyciel w naszej szkole ma 38 lat” – mówił mi polonista z mojego liceum w północno-wschodniej części Polski. „O ile dawniej praktyki w szkole dotyczyły dużej grupy młodych, pojawiali się nowi ludzie, o tyle teraz po prostu ich nie ma”.

Zdjęcie: Karolina Grabowska, źródło: Pexels;

Idź i dorób

Jednym ze źródeł problemu są oczywiście pieniądze. Zajmująca się oświatą dziennikarka Justyna Suchecka kilka tygodni temu w mediach społecznościowych popularyzowała wiedzę o zasadniczych pensjach nauczycieli. Wynoszą od 2949 złotych dla nauczyciela stażysty, 3034 złotych dla kontraktowego, 3445 złotych dla mianowanego i 4046 złotych dla dyplomowanego. A wszystko to kwoty brutto. Kiedy przy okazji strajku nauczycieli w 2019 roku zapytałem o zarobki wspomnianego wyżej polonistę z 28-letnim stażem, dowiedziałem się, że netto – łącznie ze wszystkimi możliwymi dodatkami – dostaje 3027 złotych.

Już słyszę, że przecież nauczyciel – zwłaszcza anglista, polonista, matematyk, fizyk, chemik, biolog – może sobie „dorobić”, udzielając korepetycji. Ale takie komentarze są zwyczajnie nie na miejscu, bo podobnych rad nie dajemy przedstawicielom innych zawodów zatrudnionym na pełen etat – powiedzmy sprzedawcom czy magazynierom w supermarketach. Przykład nie jest wzięty przypadkowo. Inspirowany wyliczeniami Sucheckiej sprawdziłem wynagrodzenia w tej branży. Jak informuje jedna z najpopularniejszych sieci w Polsce, „pracownicy sklepów zarabiają od 3550 brutto do 4350 brutto na początku zatrudnienia”. Pracownik magazynu w tej samej sieci może po dwóch latach pracy liczyć na pensję od 4300 zł do 5150 zł brutto.

Niedawno minister Czarnek wyszedł z propozycjami pozornie znaczących – w przypadku początkującego nauczyciela wynoszących 20 procent – podwyżek. Wiąże się to jednak z likwidacją istniejących obecnie dodatków do pensji oraz, przede wszystkim, zwiększeniem nauczycielskiego pensum o 4 godziny, a także wprowadzeniem dodatkowych 8 godzin, w czasie których nauczyciel ma być dostępny w szkole, na przykład na spotkania z rodzicami i uczniami. Nauczycielskie związki zawodowe nie akceptują tych propozycji. „Te rzekome niebotyczne podwyżki to tylko słowa. Nauczyciele sami je sobie sfinansują swoją ciężką pracą. Bo oprócz pensum zwiększonego z 18 do 22 godzin będą rozliczani z ośmiu godzin dodatkowo w szkole. A do tego mniej środków na fundusz socjalny, mniejszy dodatek wiejski, zabiera się dodatek na start. Najkrócej mówiąc, to niepoważna propozycja”, mówiła w „Gazecie Wyborczej” rzeczniczka Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Wracamy więc do korepetycji. Ale odsyłanie pracowników oświaty do udzielania prywatnych lekcji otwiera też całe pole do dyskusji o społecznej roli edukacji publicznej. Czy jeśli nauczyciel musi udzielać dodatkowych lekcji – a z badań Fundacji Batorego wiemy, że chętnych nie brakuje, zaś ceny idą w górę – to szkoła wywiązuje się ze swojej roli prawdziwie powszechnej i równościowej instytucji? Nie bardzo rozumiem też, jak wypychanie nauczycieli do sfery prywatnego nauczania ma nam pomóc w rozwiązaniu problemu niedoborów kadrowych w publicznych szkołach, zwłaszcza w dużych miastach.

Tutaj wyzwaniem są nie tylko zarobki, ale również atrakcyjne propozycje na rynku pracy. „Alternatywne dla pracy w szkole możliwości zatrudnienia w Warszawie są tak korzystne, że płaca nauczyciela w stolicy jest nieatrakcyjna w porównaniu z niejednokrotnie łatwiejszą pracą, dostępną na rynku”, mówił cytowany przez „Gazetę Wyborczą” dr Tomasz Gajderowicz, wiceprezes fundacji Evidence Institute, która zajmuje się analizą danych edukacyjnych, adiunkt na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW. Krótko mówiąc, jeśli matematyk może zarobić w dużej firmie 10 tysięcy złotych brutto, to dlaczego ma pracować w szkole za ułamek tej sumy?

Pieniądze to nie wszystko

Co więcej, to właśnie w dużych miastach rynek prywatnych placówek edukacyjnych jest najbardziej rozwinięty. Z prostego powodu – najwięcej tu potencjalnych klientów, rodziców zarabiających dostatecznie dużo, żeby posłać dziecko do niepublicznej szkoły. Sytuacji nie poprawia też gwałtowny – i niekontrolowany – rozrost miast. Dane dotyczące Warszawy pokazują, że najszybszy przyrost ludności odnotowuje się na obrzeżach, w dzielnicach takich jak Ursus, Białołęka czy Wilanów. Są to również miejsca zamieszkane przez ludzi o specyficznym profilu demograficznym, gdzie rodzi się najwięcej dzieci. W stolicy trzy pierwsze miejsca pod względem wskaźników dzietności zajmują te same dzielnice, którym najszybciej przybywa mieszkańców. Publiczna infrastruktura edukacyjna najwyraźniej nie nadąża za zmianami, a jej rolę przejmują instytucje prywatne.

A przecież placówki niepubliczne w oświacie nie zatrudniają pracowników ze światów równoległych, lecz z tej samej puli, z której korzystają szkoły publiczne. To kolejny czynnik zachęcający nauczyciela do odejścia z publicznego systemu edukacji. Zwłaszcza jeśli w prywatnej szkole może pracować w bardziej komfortowych warunkach, chociażby dzięki mniej licznym klasom.

Kolejny problem to poczucie niepewności wśród rodziców i pracowników oświaty, wynikające z chaotycznych reform i prób narzucenia ściślejszej kontroli ze strony władz centralnych. Wspomniany wyżej pakiet zmian – znany w mediach jako „lex Czarnek” – to bat nie tylko na niepokornych dyrektorów, ale też nauczycieli, de facto odbiera bowiem szkole możliwość organizacji zajęć dodatkowych prowadzonych przez podmioty, które nie zyskają aprobaty nominatów ministra w kuratorium. O przeprowadzenie takich lekcji trzeba będzie teraz prosić z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, jednocześnie przedstawiając program i pełną listę materiałów do wykorzystania. I nawet jeśli kuratorium wyrazi zgodę, organizator musi jeszcze zdobyć pisemną zgodę każdego rodzica.

Nauczyciele, dyrektorzy szkół i osoby zajmujące się edukacją ostrzegają, że zmiany mają wywołać „efekt mrożący”. „Wystarczy jeden donos, kontrola z kuratorium i zalecenia pokontrolne, by – w razie ich niespełnienia – zwolnić dyrektorkę w 2–3 tygodnie. Samorząd ani sama zainteresowana nie mogłaby się nawet odwołać”, ostrzega Alicja Pacewicz, autorka podręczników i współzałożycielka Centrum Edukacji Obywatelskiej. A wiceprezydentka Warszawy Renata Kaznowska twierdzi, że już teraz – jeszcze przed wprowadzeniem nowego prawa – widać spadek zainteresowania stanowiskami dyrektora szkoły. „W poprzednich latach zazwyczaj gotowych do objęcia funkcji zarządczych były dwie, trzy osoby. Teraz zainteresowanie piastowaniem tak odpowiedzialnej funkcji spada. […] Nawet trudno mi sobie przypomnieć, aby gdzieś był więcej niż jeden kandydat”, mówiła w jednym z wywiadów.

Rządy PiS-u charakteryzuje chęć odgórnego stworzenia powszechnie obowiązującego modelu „dobrego Polaka”. To nie wróży dobrze publicznemu systemowi edukacji, ponieważ w praktyce jest to propozycja, przed którą coraz więcej osób ucieka w poszukiwaniu lepszej szkoły. I nie chodzi tylko o program nauczania, ale także o liczbę oraz jakość kadry nauczycielskiej. Nie wiem, czy ministerstwo ma plany na utrudnienie życia prywatnym placówkom w najbliższej przyszłości. Ale jak na razie ich właściciele mogą być obecnej władzy wdzięczni – strach przed publiczną edukacją skutecznie przyciąga do nich nowych klientów.