Otwierając moją nową rubrykę na łamach „Kultury Liberalnej”, deklaruję, że bardziej wierzę poetyce eseju niż poetyce Twittera. Zapraszam więc do tego, co dziś coraz rzadsze, czyli do uczciwego przegryzania się i przez plusy, i przez minusy tematów. Pomówmy więc o nowym „Weselu” Smarzowskiego.

Uwaga do czytelników: tekst zawiera spoilery.

Minusy przeważają, ale zacznę od plusów. Jest w „Weselu” szereg rzeczy, którym trudno zaprzeczyć. Po raz pierwszy w polskim kinie mamy pokazany pogrom dokonany przez Polaków na Żydach. Chodzi oczywiście o pogrom z czasów drugiej wojny w ogóle, ale dla porządku i konkretu — to nie jest Jedwabne; z półsłówek i kontekstów typuję, że film przedstawia pogrom w Radziłowie z 6/7 lipca 1941 roku.

Temat, który dwadzieścia lat temu Jan Tomasz Gross podniósł w książeczce wydanej w enigmatycznym wydawnictwie, dekadę temu świetnie, ale jednak przenośnie ukazany w „Pokłosiu” przez Władysława Pasikowskiego, dzisiaj jest opowiedziany wprost, bez aluzji i metafory. Żydzi zgromadzeni na rynku miasteczka, bicie, spalone zwłoki. I to wszystko w mainstreamowym kinie, w filmie, który reklamuje się gigantycznym banerem na Dworcu Centralnym w Warszawie. Niewątpliwie znak czasów.

Wojciech Smarzowski niewątpliwie próbuje sfilmować „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera — i to jest kolejny plus, choć raczej za pomysł, nie za wykonanie. Nieprzepracowane duchy przeszłości nawiedzają teraźniejszość, a sam wątek pogromu jest tylko jednym z raków, toczących polską duszę.

Teraźniejszość polskości okazuje się jedną wielką sieczką, w której wszystko miesza się ze wszystkim, a sceny ukrywania żydowskiej rodziny na bagnach z jakąś zamraczającą trafnością przepowiadają tragedię migrantów na Podlasiu, która dzieje się właśnie teraz. Jasny jest też zamysł „taktyczny”. Korzystając z legendy pierwszego „Wesela” i jego szkieletu fabularnego, Smarzowski przyciąga do kin widzów, którzy chcieliby raz jeszcze się pośmiać z Wieśka Wojnara. A tu bum, dostają temat znacznie cięższy.

Historia wybucha nam w twarz

Trafny i świeży jest dobór aktorów. Smarzowskiego się krytykuje, że ciągle gra tymi samymi ludźmi, ale w 2021 roku to nie jest już do końca prawda. Owszem, jest Więckiewicz na pierwszym planie, ale Jakubik już tylko puszcza oko z planu drugiego, a poza nimi jest cały szereg świetnych decyzji obsadowych. Pan młody jest Sebą absolutnym, jego brat esencjonalną hipsterprawicą, a twarze młodego i starego Antoniego Wilka wspaniale się w sobie przyglądają. A skoro o Wilku mowa — jako wielki miłośnik pierwszego „Wesela” natychmiast zauważam i szanuję to, co zrobiono z dziadkiem.

W „Weselu” z 2004 roku Mróz Wincenty był dziadkiem bez historii i wręcz poza fabułą, był bytem liminalnym, „cięgiem we wychodku zagarażowanym”, który objawiał się jako zwłoki, które trzeba ukryć, albo jako PESEL, który trzeba wpisać do aktu darowania ziemi. W nowym „Weselu” jest dokładnie odwrotnie. Dziadek wychodzi z szafy (względnie z wychodka) i staje się pierwszoplanową klamrą, która spina rok 2021 i 1941.

Zmiana statusu tej postaci streszcza też różnicę między dwoma „Weselami” Smarzowskiego. Poprzednie odbywało się w gołej teraźniejszości i przy ogólnym końcu historii. W tym dzisiejszym historia wraca w wielkim stylu i wybucha nam prosto w twarz.

Zbyt duża porcja smarzowszyczyzny

Nie jest zatem tak, że „Wesele” jest zrobione bez koncepcji. Niestety, całość artystycznie się nie spina. Dobre pomysły i intuicje, które naszkicowałem wyżej, są bowiem zalane taką ilością tradycyjnej smarzowszczyzny, że ręce opadają.

Reżyser, żeby pójść dalej ze swoją twórczością, musiałby przekroczyć sam siebie — niestety w nowym „Weselu” tonie on w bagnie własnej konwencji. Naprawdę, jest skończona liczba żartów skatologicznych, rasistowskich i antysemickich, które człowiek może przyjąć. Wszystko ma swój czas i miarę. Brutalistyczna konwencja Smarzowskiego była olśnieniem w pierwszym „Weselu”, miała sens w „Róży”, czy jeszcze w „Wołyniu”… Ale ile można?

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2016/10/11/wolyn-recenzja-wigura-kuisz-przebaczenie/” txt1=”Karolina Wigura i Jarosław Kuisz” txt2=”„Wołyń”. Kicz zła” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2016/10/Wolyn-fot.-Krzysztof-Wiktor-Film-It_6615-550×275.jpg”]

Nawet te recenzje, które ostatecznie film chwalą, przyznają, że jest ciosany bardzo grubo, łopatologicznie, momentami wręcz grafomańsko. I niestety tak właśnie jest. „Wesele” opowiedziane jest z dosłownością i przesadnością Patryka Vegi, a momentami wręcz Jacka Kurskiego. Dialogi są nieprzetrawionym miksem debaty publicznej ostatnich miesięcy, fabuła jest wstrząsająco wręcz przewidywalna, zero zaskoczeń.

Film jest zarazem bardzo postmodernistyczny (w sposobie prowadzenia akcji, montażu, przeplatance linii narracyjnych i czasowych), jak i zupełnie konserwatywny — Smarzowski ciągle gra swoją konwencją, ale tak naprawdę nie umie tego robić. Nawiązuje do poprzednich filmów, ale te nawiązania to wzorzec drewna zakonserwowany w Sèvres. Nie ma w tym świeżości, świadomej gry konwencją. O tym, że wszystko to jest podlane wszechogarniającą przemocą, nie warto nawet pisać. Nawiązując do mema, który powstał dzięki serialowi „Czarnobyl”: „Więcej bebechów, młodzież wytrzyma” (a może i nie zauważy, że nowego pomysłu w tym nie ma).

Kolejny zaskakująco słaby film o polskiej historii

Od reżysera klasy Smarzowskiego należy wymagać więcej niż od wszechwujka z wesela, który wyciąga telefon i zaczyna kręcić czerstwe inby. Niestety „Wesele” wpisuje się w częstą w naszym kraju logikę półproduktu, w której sam fakt, że kino odważyło się na coś nowego, ma uzasadnić niedociągnięcia artystyczne.

To film oczywiście lepszy niż „Katyń” Andrzeja Wajdy i o niebo lepszy od „Smoleńska” Antoniego Krauzego, ale boryka się z tym samym problemem. Mamy w Polsce jakąś dziwną skłonność, żeby filmy o ważnych punktach historii kręcić zaskakująco słabo. A skoro scena palenia stodoły u Smarzowskiego dziwnie przypomina analogiczną scenę w „Idź i patrz” Klimowa, streszczę ten wątek tak oto. „Idź i patrz” jest wybitnym filmem o wojnie nie dlatego, że pokazuje wojnę, ale dlatego, jak ją pokazuje. O tym truizmie warto pamiętać.

Oglądając „Wesele”, czułem, że film naprawdę przełomowy był na wyciągnięcie ręki, ale się jej nie udało wyciągnąć. I z tej perspektywy też piszę, bo każde dzieło warto przecież krytykować za to, co pokazało, ale i za to, czego się pokazać nie udało.

Poczucie straconej szansy

Polsce należy się epicki, megabudżetowy film o Polsce przedwojennej i o pogromach na Żydach z czasów planu „Barbarossa”. Co więcej, jestem stuprocentowo przekonany, że właśnie Smarzowski mógłby taki film nakręcić, ba, pierwsze pół godziny „Wołynia” dokładnie to robiło. To faktycznie była Polska przedwrześniowa, ta sprzed prześnionej rewolucji, pokazana chyba lepiej niż kiedykolwiek wcześniej w polskim kinie.

Szkoda, że „Wesele” nie poszło tą drogą. Można było cały film zrobić jako historyczny, w realiach z lata 1941 roku. Tam wrzucić fabułę „Wesela”, tam ograć wszystkie gagi i nawiązania, zrobić ówczesnego notariusza Janochę (tego, co ma brata sołtysa) i Wojnara (co grosza nie skąpi). I w tym koncepcie pokazać wojnę, pogromy, wszystko.

Albo właśnie w dokładnie przeciwną stronę. Jedynym tak naprawdę świeżym i udanym zabiegiem artystycznym w „Weselu” jest (w drugiej jego części) kompletne porzucenie spójności fabularno-czasowej. Postaci z 1941 i 2021 roku siadają przy jednym stole, zaczynają rozmawiać, zupełnie poza jakąkolwiek fabułą i logiką. Współczesny Niemiec tłumaczy żołnierzowi Wehrmachtu, ile wytrzymuje bateria w ajfonie, te klimaty. Aż by się prosiło, żeby jeszcze odważniej na to postawić, żeby to nie był jeden z pięćdziesięciu konceptów wtłoczonych w ten film, ale jego główna, nadorganizująca idea.

Naszkicowałem więc tutaj dwie drogi, żałując, że Smarzowski którejś z nich nie wybrał. Wybrał sieczkę i dostaliśmy „Wesele” jako przemocowy amalgamat wszystkiego ze wszystkim.

Nie zdziwię się jednak, jeśli następny jego film znowu będzie świetny — bo w gruncie rzeczy jest on reżyserem bardzo nierównym, który serwuje arcydzieła na zmianę z cienkimi koktajlami. W tym wypadku jesteśmy w tej drugiej kategorii. „Wesele” ma szereg świetnych pomysłów, ale w wykończeniu dostajemy mało przekonujący półprodukt, który niby odhacza, co miał odhaczyć, ale ogląda się go z poczuciem straconej szansy.

 

***

Z przyjemnością informujemy, że od teraz kolejne teksty Piotra Stankiewicza będziecie Państwo mogli regularnie czytać na łamach „Kultury Liberalnej”.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: materiały prasowe dystrybutora Kino Świat.