Eryk Krasucki: Książek poświęconych przedwojennemu komunizmowi w Polsce wciąż pisze się niewiele, jeszcze mniej jest takich, które wymykają się stereotypom. Najbardziej powszechny jest ten mówiący, że komunizm został przyniesiony na sowieckich bagnetach. Ty, podobnie jak wcześniej Marci Shore, a niedawno Andrzej Friszke, pokazujesz ten prąd ideowy jako ważny składnik międzywojennej rzeczywistości, a przede wszystkim jako istotny składnik biografii wielu osób, które nie tylko bezwolnie przyjmowały ideologiczne formuły, ale także tworzyły „własne komunizmy”. Książka jest portretem określonej grupy polskich komunistów, w którym wielką wagę przywiązujesz do różnorodności ich biografii, wyborów, charakterów.
Łukasz Bertram: Bliskie jest mi sformułowanie Harolda Laswella, że nauki polityczne bez biografii przypominają sztukę wypychania zwierząt. Chodzi o to, by żywych ludzi, którzy tworzyli pewną formację polityczną, nie pozbawić całego bagażu ich skomplikowanych doświadczeń i nie wypchać ich w to miejsce trocinami generalizacji i stereotypów. Dlatego też szukałem odpowiedzi, jakie były „osobiste rewolucje” polskich komunistów i komunistek i jak miały się one do oficjalnych wzorców, które głosił ich ruch, a po wojnie – zdominowane przez nich państwo.
Aby postacie ożyły, niezbędna jest umiejętność odpowiedniego czytania dokumentów, które po sobie pozostawiły. Tobie z materiałów, często na pierwszy rzut oka mało atrakcyjnych, jak personalne ankiety partyjne czy zjazdowe, udało się wydobyć coś unikatowego.
Tego rodzaju egodokumenty w pierwszym oglądzie wydają się właściwym materiałem do analizy ilościowej: ile było w badanej grupie osób pochodzenia chłopskiego, ile miało wykształcenie średnie, ile przeszło przed wojną przez Komunistyczny Związek Młodzieży Polski. Jednak głębsza analiza pozwoliła na dwie konstatacje. Po pierwsze, że wszystkie tego typu kategorie, pozostawione same sobie, niewiele nam mówią. Co to właściwie znaczy „pochodzenie chłopskie”? Przecież ludność wiejska była ogromnie zróżnicowana, od bogatych chłopów po wyrobników. Pojawia się pytanie, co to było za doświadczenie – być chłopskim dzieckiem u progu nowoczesności, w epoce masowych ruchów politycznych, głodu ziemi, marzeń o reformie rolnej i awansie społecznym.
…a także radykalnego marzenia – o całkowitej zmianie porządku.
Tak, marzenia, którego drogi urzeczywistnienia wiodły w różnych kierunkach, na lewo i na prawo. Drugie istotne odkrycie polegało na tym, że nawet te krótkie życiorysy, składane przez działaczy i działaczki do partyjnych wydziałów kadr, są autonarracjami świadomych, aktywnych i sprawczych podmiotów, opowieściami o nich samych i o ich świecie, poglądach, emocjach, aspiracjach. Tylko że tu pojawia się problem – problem ludzkiej niepowtarzalności. Brzmiałoby to banalnie, gdyby to odkrycie sprowadzić do spostrzeżenia, że ludzie są różni, więc i komuniści są różni. Należało więc podjąć próbę prześledzenia, jak poszczególne doświadczenia układały się w określone wzorce czy typy uczestnictwa w formacji komunistycznej.
Jak zatem uniknąć budowania w pracy naukowej banalnej „opowieści o różnych ludziach”?
Postrzegam uczestnictwo w ruchu komunistycznym w kategoriach napięcia między osobistymi komunizmami – różnymi drogami dojścia, motywacjami, aspiracjami – a ujednolicającą, presją zewnętrzną mającą na celu uformowanie uczestników i uczestniczek ruchu w zdyscyplinowaną armię, w której nawet jeśli nie wszyscy wierzą w pełni w obowiązującą wersję ideologii, to przynajmniej potrafią się do niej dostosować i – jak to ujął Stephen Kotkin – „mówić po bolszewicku”. Presja oczywiście jest odgórna, ale często też wzmacniana przez poszczególnych uczestników ruchu. To jest kolejny paradoks, bo wielu chce rzeczywiście oddać partii, organizacji, wspólnocie – która staje się sacrum – swoją sprawczość. Chce się z nią stopić. Jak to powiedział jeden z moich bohaterów, Stanisław Łapot: on nie myśli o „sobie w partii”, tylko o „partii w nim”.
Ujednolicenie jest dwupoziomowe – ten proces widać też w pracach historycznych opisujących poszczególne grupy. To mogą być komuniści, to mogą być żołnierze podziemia niepodległościowego, reprezentanci jakichkolwiek formacji społecznych i politycznych, których często i usilnie wpychamy w określone ramy poznawcze.
Jak najbardziej, ma to też dodatkowy wymiar, bo jak się coś pisze, zawsze można zadać pytanie: dla kogo? Ale można też i należy zadawać pytanie: przeciwko komu się pisze? Albo nawet: wbrew komu się pisze? Moim pragnieniem przy tej książce było napisać ją wbrew takiej stereotypizacji komunistów, która jest dokonywana na różne sposoby. Mamy przecież ideologiczne nakładki antykomunistyczno-klasistowsko-prawicowe: żydokomuna, agenci Moskwy, motłoch, niedokształcone sfrustrowane przegrywy.
Stereotypizacja ludzi działających w przedwojennym ruchu komunistycznym prowadzi też do stworzenia innej „gęby”: komunisty jako „zawodowego rewolucjonisty”.
To jest stereotyp pozbawiony ostrza jednoznacznie politycznego, niekiedy wręcz może być używany w sensie pozytywnym: oto ludzie całkowicie oddani sprawie, którzy w młodości porzucają swoje dotychczasowe życie, dające im niekiedy szansę stabilizacji – i stają się częścią tego, co Aleksander Hertz nazwał „bohemą polityczną”, funkcjonującą na marginesie społeczeństwa. Narażają się na napiętnowanie, a nagrodą dla nich jest zamknięta, ale bardzo bliska wspólnota, której są całkowicie oddani. Oczywiście tacy ludzie również istnieją i pojawiają się w mojej książce. Chociażby moja ulubiona Maria Eiger, później Kamińska, która pochodziła z zamożnej burżuazji. Pozostawiła po sobie znakomitą autobiograficzną opowieść o dzieciństwie i młodości, o zrzucaniu z siebie piętna „zbyt dobrego pochodzenia” oraz o pragnieniu pełnego stopienia się z ruchem, oddania mu wszystkich swoich osobistych ambicji i pragnień.
I do jakiego stopnia ona kreowała swój wizerunek, na ile sama stereotypizowała swoją biografię?
Oczywiście, to jest pytanie o relację ex post i kwestia podejrzliwości wobec źródeł, które jednak w przypadku tej postaci są bardzo spójne, możemy więc uznać, że jest to wiarygodna narracja. Kamińska zbliża się do Weberowskiego typu idealnego, naprawdę ma „partię w sobie”, ale obok niej mamy osoby, które od tego wzorca z różnych powodów się odchylają. Dlatego chociażby dokonuję rozróżnienia na tych, którzy robili „dyplomy z rewolucji” i na tych, którzy mieli „dyplomy dla rewolucji”.
W tym drugim przypadku mówisz o grupie „życiowców”, członkach i członkiniach komunistycznej organizacji akademickiej „Życie”?
Tak jest. Komuniści, którzy robili na uczelniach dyplomy z chemii czy prawa. Mieli może szczęście, że partia nie wydała im nigdy rozkazu: „Towarzyszu, musicie rzucić studia i pojechać kierować organizacją w Pińsku”. W niektórych przypadkach widać jednak, że chodziło o ich osobiste przekonanie: właśnie dlatego, że zostanę inżynierem hutnikiem albo lekarzem, będę mógł lepiej służyć Sprawie. Maria Kamińska studia również ukończyła, ale byli tacy, dla których w pewnym momencie wszystko, co nie było walką, sprawą, ideą, stawało się nieważne, okazywało się „dziecinadą”. Po wojnie ich podstawowym kapitałem był staż rewolucyjny i wyroki więzienia.
„Życiowcy” zupełnie inaczej niż ci, którzy oddali całe swoje życie partii, odczuwali to załamanie się świata pod koniec lat trzydziestych, gdy Komunistyczna Partia Polski, decyzją Stalina, została zlikwidowana, a jej przywódcy oskarżeni o zdradę i wymordowani.
„Zawodowi rewolucjoniści” nie tylko doświadczyli dezorientacji, szoku, anomii, ale też stracili podstawy bytu, bo skończyły się partyjne pieniądze, a ich jedyny kapitał to bogata kartoteka policyjna. Natomiast dla „życiowców” końcówka lat trzydziestych okazywała się niekiedy czasem osobistej prosperity. Kończyli studia, nie siedzieli w więzieniach i nagle okazało się, że taki Franciszek Blinowski, wcześniej znaczący aktywista na Uniwersytecie Warszawskim, ma dobre mieszkanie, świetne zarobki w związku producentów bekonu i w 1939 roku myślą z żoną o kupnie samochodu. „Życiowcy” mogą być bardzo podobni „zawodowym rewolucjonistom” w zakresie ładunku radykalizmu, marzeń o rewolucji, dyscypliny partyjnej do habitusu, a jednocześnie są to bardzo różne komunizmy i bardzo różne typy komunistycznych biografii.
„Funkcjonariusze”, czyli zawodowi rewolucjoniści, i „życiowcy” to dopiero dwa typy spośród sześciu wyszczególnionych przez ciebie. Jakie są kolejne?
Moja ulubiona grupa to „dołowi”. Musimy pamiętać, że wbrew stereotypowi „komunisty z dobrego domu” albo „marksistowskiego intelektualisty” ogromna większość uczestników ruchu komunistycznego w II RP to robotnicy, chłopi, bezrobotni o różnych korzeniach etnicznych. Ludzie niewykształceni, którzy nigdy nie przeszli transformacji w zawodowego rewolucjonistę. Byli komunistami w fabrycznej komórce, na płockim Radziwiu albo w kopalni w Będzinie. To ludzie, dla których doświadczenie bycia komunistą wiązało się z doświadczeniem ciężkiej, najczęściej fizycznej pracy zarobkowej albo tej pracy poszukiwania lub tracenia.
Oni nie żyli z rewolucji?
To był po prostu los typowy dla ich warstw społecznych. O tych ludziach, którzy nigdy nie zostali funkcjonariuszami partyjnymi, czyli „funkami”, wiemy najmniej. Pewna ich część, jak bohaterowie mojej książki, trafiła po wojnie na jakieś wysokie stanowiska, ale bywali też dozorcami czy innymi robotnikami, bo ich kapitały polityczne nie były wystarczające do awansu. Mało znany jest też inny typ komunistów, których nazywam „luźnymi” – należeli do organizacji, ale sytuowali się na peryferiach ruchu, robili rewolucję trochę na pół gwizdka, niekiedy nie zdali egzaminu więziennego: pobyt za kratkami ich nie zahartował, ta agenda socjalizacji politycznej nie zadziałała. To jest oczywiście niesprawdzalna hipoteza, ale potencjalnie to są osoby, które, gdyby nie wybuchła wojna i gdyby ruch nie zdobył władzy, na trwałe odpłynęliby z komunistycznej orbity.
W przypadku takich osób jak „dołowi” w ich drodze do komunizmu najważniejsze jest doświadczenie biedy i poczucie społecznej niesprawiedliwości. To chyba główny motyw ich działalności i zaangażowania w komunizm?
Bywali i tacy komuniści, którzy nie potrafili zapisać poprawnie nazwy swojej partii. Ich stopień znajomości ideologii marksizmu-leninizmu, rozumianej jako spójny system stwierdzeń, był co oczywiste – niski.
Zgodnie ze stereotypowym wizerunkiem komunista musi znać na wyrywki Marksa czy Lenina, „dołowi” z oczywistych względów tego nie potrafią, ale czy „mówią po bolszewicku”?
Trochę tak, trochę nie. Nie możemy wprowadzać twardego rozróżnienia na komunistów „ludowych” i intelektualistów, bo jednak pewna ideologiczna matryca marksistowska oddziaływała na partyjne doły. „Dołowi” komuniści też czytali – chociażby różne broszury. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że ten marksizm – nieważne, w jakim stopniu kompletności – odnieśli do własnego doświadczenia. Podaję przykład Jana Mitręgi, syna górnika z niewielką rentą po zmarłym ojcu, którego silnie dotknął czas Wielkiego Kryzysu i bezrobocie. Jakoś wchodzi w kontakt z literaturą marksistowską, były to różne fragmenty, wyjątki z pism – na pewno nie miał warunków, by studiować je w samokształceniowym kółku gimnazjalnym, bo też i w II RP nie miał większych szans na szkołę średnią. To, co przeczytał, pozwoliło mu swoje własne doświadczenia umieścić w szerszym kontekście, że jest nie tylko konkretny dyrektor kopalni, który redukuje zatrudnienie, ale istnieje cały porządek kapitalistyczny. Teraz pytanie: czy Jan Mitręga w 1935 roku jest marksistą, czy nie jest?
Wbrew stereotypowi „komunisty z dobrego domu” albo „marksistowskiego intelektualisty” ogromna większość uczestników ruchu komunistycznego w II RP to robotnicy, chłopi, bezrobotni o różnych korzeniach etnicznych. | Łukasz Bertram
Mitręga, jak się zdaje, należy do tej grupy, w której wyborach politycznych największą rolę odgrywa przypadek. Przeczytał broszurę marksistowską, ale równie dobrze mógł natknąć się na ulotkę endecką, która podsuwałaby mu przekonującą wizję istniejącego porządku i jego zmiany. Mylę się?
Jak pokazują badania Kamila Kijka nad młodzieżą żydowską, potencjał radykalizmu był podobny u osób, które wybierały bardzo różne kierunki polityczne. Wspólne było dla nich poczucie ogromnego kryzysu, nie tylko gospodarczego, lecz także kryzysu demokracji i parlamentaryzmu. Brakowało elementarnego poczucia stabilności. Stan ten podzielali komuniści, polscy nacjonaliści, syjoniści, część młodzieży ludowej, którzy oczywiście różnili się pod względem natężenia radykalizmu i środków służących zmianie. Oni walczą ze sobą, często niezwykle brutalnie, ale niekiedy okazuje się, że w indywidualnych przypadkach reorientacja ideowa, nawet bardzo radykalna, nie jest czymś niemożliwym.
Takim przykładem radykalnego przejścia na drugą stronę barykady jest Jerzy Putrament, człowiek z epizodem w ruchu narodowym.
O ile mamy wśród moich bohaterów i bohaterek dość dużo osób, które przeszły w młodości przez organizacje syjonistyczne, socjalistyczne, ludowe, to bardzo mało jest przypadków takiej reorientacji z polskiego ruchu nacjonalistycznego. Putrament, jak to Miłosz wspominał, „programowy antysemita”, staje się komunistą pod wpływem Henryka Dembińskiego i jego grupy wileńskiej, która częściowo wyrastała ze środowiska katolickiego.
Jeśli pod tym kątem spojrzymy na ludzkie biografie, to upada kolejny stereotyp dotyczący komunizmu, jakoby był on czymś sztucznym, wytworzonym w inteligenckim laboratorium przywódców politycznych, czymś, co spadło na Polskę z nieba wysokiego. To jest nieprawda, komunizm jako realna formacja – obok zakorzenienia w ideologicznej matrycy marksistowsko-leninowskiej – wyrasta z doświadczenia społecznego jako jedna z odpowiedzi na wyzwania epoki. Tyle że komuniści w swoim radykalizmie sami odgradzali się od otoczenia, dychotomicznie dzieląc rzeczywistość na siły postępu, rewolucji, czyli siebie, oraz siły reakcji, czyli niekiedy właściwie całą resztę świata.
Bariery wznosili także wewnątrz formacji.
Tak, z jednej strony była to niezwykle bliska wspólnota, dla młodszych – grupa rówieśnicza, znajdowało się tam przyjaciół, partnerów, przechodziło inicjację seksualną, wspólnie dojrzewało, budowało więzy lojalności, braterstwa, siostrzeństwa. Nakładała się na to jednak również presja na ortodoksję, na ujednolicenie, na to, by kogoś, kto był zbyt przywiązany do swojego osobistego rozumienia komunizmu, albo miał różne wątpliwości, wyrzucić poza nawias tej wspólnoty, jako „heretyka” czy „zdrajcę”.
„Osobisty komunizm” to oryginalna i odkrywcza kategoria, bo zwraca uwagę na różnorodność politycznego doświadczenia, ale czy rzeczywiście każdy z komunistów stworzył swój własny „osobisty komunizm” i da się go dziś uchwycić? Czy zaistniał w przypadku wspominanej już Marii Eiger-Kamińskiej?
Kamińska w 1945 roku pisze w życiorysie, że wszystko zawdzięcza partii i wierzę jej, że to nie było „mówienie po bolszewicku”, nie była to tylko retoryczna strategia, by wykazać się ortodoksją. Gdy w latach dwudziestych należała do bardziej radykalnej frakcji „mniejszości” w KPP, była tak zaangażowana, tak się w tym zatracała, że w pewnym momencie odsunięto ją od działalności. Można powiedzieć, że to jest uwewnętrznienie normy, którą komunista powinien się kierować, ale tak radykalne, tak „przesadne”, że stało się nie do przyjęcia nawet dla oficjalnych strażników tych norm. W języku komunistycznym nazywano to „sekciarstwem”. Oczywiście każda partia czy ruch ma swoje skrzydła bardziej umiarkowane i radykalne, ale na poziomie jednostki można to zjawisko postrzegać właśnie jako „osobisty komunizm”, uwarunkowany również charakterologicznie.
Nie wszyscy jednak szli z II Rzeczpospolitą na totalne zwarcie, weźmy chociażby całą kategorię „legalnych”.
Przy ich definiowaniu znów pojawia się kwestia granic między światem a komunistami, którzy tworzyli przecież w II RP ruch represjonowany i nielegalny, choć nigdy formalnie nie zdelegalizowany. Zawsze jednak była pewna grupa komunistów, która uczestniczyła w oficjalnym życiu publicznym ówczesnej Polski.
Czy należeli do KPP?
Byli jej członkami, często bardzo aktywnymi. „Dołowi” także działali w oficjalnym życiu publicznym, jako na przykład aktywiści związkowi, delegaci strajkowi, ale wprowadzam rozróżnienie, że „legalni” to ci, którzy wprowadzają komunistyczną agendę przede wszystkim w środowiska inteligenckie, stowarzyszenia pracowników umysłowych etc. To przykład Mariana Spychalskiego, który od lat studenckich był członkiem organizacji, ale też, a może przede wszystkim, uznanym i nagradzanym urbanistą. Pracował w magistracie warszawskim u Stefana Starzyńskiego, był komunistą, prowadził subwersywną działalność, ale we wspomnieniach pisał, że dla niego najważniejsze było, aby jak najszybciej zrobić dyplom, aby móc działać w stowarzyszeniu architektów i tam wnosić ferment, ale nie w taki sposób, żeby go złapali i zamknęli do więzienia.
Do tej grupy zaliczyłeś również Jakuba Bermana, sztandarową postać polskiego stalinizmu.
Berman, który kilkanaście lat pracował w Biuletynie Żydowskiej Agencji Telegraficznej, wiódł życie ustabilizowanej klasy średniej, miał dobre mieszkanie, a swoją córkę widywał na co dzień, a nie raz na trzy lata, pomiędzy kolejnymi odsiadkami albo przydziałami partyjnymi na krańcach Polski, jak „funkcjonariusze”.
Jednocześnie ciągle pełnił różne funkcje w KPP.
Tak – i to całkiem wysokie, przez co de facto sytuuje się gdzieś na granicy między „funkcjonariuszem” a „legalnym”. Pytanie brzmi: czy „legalni” działają w ten sposób, dlatego że partia ich tam ustawia jako przydatnych, czy też oni sami dokonują takiego wyboru? Ile w tym jest ich sprawczości? Pod tym względem ciekawa jest historia Czesława Bajera, łódzkiego prawnika, który pisze w życiorysie, że się nie nadawał do działania w podziemiu, nie miał odpowiedniego charakteru, żeby wejść w tę rolę.
Przypomina mi się w tym kontekście człowiek, o którym z oczywistych względów nie piszesz, bo zginął w Hiszpanii w 1938 roku. To Salomon Jaszuński, wybitny młody językoznawca, uczeń Kazimierza Nitscha, który prace naukowe przygotowywał w więzieniu, bo wtedy tylko miał na to czas. Posiadał olbrzymi kapitał wiedzy, który mógł być wykorzystany tak, jak potencjał Jerzego Borejszy, Spychalskiego, Bermana, a jednak Jaszuński został „funkiem”.
Tak, to jest oczywiście bardzo skomplikowane. W książce podaję przykład Józefa Kowalskiego, który studiuje medycynę, ale w pewnym momencie partia kieruje go do pracy na prowincji – i albo nie daje mu wyboru, albo on sam tego wyboru mieć nie chce. Ale jednocześnie są osoby, które zwracają się do partii o pozwolenie na wyjazd na studia za granicę i taką zgodę dostają. Są też tacy, którzy wręcz rozluźniają swoje więzy z ruchem, tak jak Stefan Pietrusiewicz, który po Politechnice Warszawskiej, gdzie był bardzo bojowy w walce z nacjonalistami, został kierownikiem referatu melioracyjnego w Kaliszu, a przy takiej robocie ciężko robi się rewolucję. Jak widać, droga życiowa komunisty to i wybór, i przydział, czasem jakaś wypadkowa, niekiedy przypadek.
Niektórych przypadek lub przydział rzucił na długie lata do ZSRR i do struktur Kominternu.
Można powiedzieć, że wszyscy komuniści byli „kominternowcami”, jako że KPP była sekcją Międzynarodówki Komunistycznej. Jednakże ogromna większość komunistów nigdy przed wojną nie widziała Związku Radzieckiego na oczy; oddziaływał on na nich z oddali jako mit kraju zwycięskiej rewolucji. Niektórzy jeździli tam do szkół kominternowskich czy na zjazdy partii, ale była też pewna grupa, którą ja właśnie nazywam „komiternowcami”, a większość czasu przed wojną spędziła w ZSRR i tam się w istocie socjalizowała. Jej doświadczeniem jest międzynarodowe środowisko komunistyczne, a także bliskość przywódców partii – i polskiej, i radzieckiej. To są ludzie, którzy szybko i bezpośrednio konfrontują się ze stalinizmem, narastającą paranoiczną „czujnością”, poszukiwaniem wroga wewnętrznego, przechodzeniem przez kolejne czystki, na początku lat trzydziestych, jeszcze bezkrwawe, ale wymagające ekspiacji i samokrytyk.
W oczach radzieckich polscy towarzysze zawsze byli niewystarczająco radykalni i niewystarczająco pryncypialni. | Łukasz Bertram
Przedwojenne doświadczenia komunistów różnych typów mówią nam coś nowego o latach czterdziestych oraz pięćdziesiątych, o polskim stalinizmie i destalinizacji. Czy to, co ludzie ci wynieśli z okresu socjalizacji do ruchu i w ruchu, będzie dla nich ważne w momencie, w którym sprawują władzę?
Na to próbuję udzielić odpowiedzi w dwóch ostatnich częściach książki opowiadających o latach powojennych. Mamy bowiem w historiografii ujęcia, które koncentrują się na młodości, buncie, idealizmie, marzeniach emancypacyjnych. Mamy też opowieści skupione na komunistach sprawujących władzę i gotowych na masową przemoc w imię rewolucji. Natomiast to, co mnie się wydaje podstawowe, to jest to, że w każdym osobnym habitusie i procesie socjalizacji, ale również w formacji jako całości, elementy z tych trzech etapów – buntu, podziemia, władzy – wchodzą ze sobą w różnorodne napięcia, a jednocześnie są między nimi ciągłości.
Czy to właśnie te napięcia doprowadziły do przewartościowań roku 1956?
Gdy analizuje się wypowiedzi komunistów z połowy lat pięćdziesiątych, zwraca uwagę, że właściwie wszyscy zastanawiają się, dlaczego tak wiele im nie wyszło. Zapadło mi w pamięć wystąpienie Aleksandra Zawadzkiego o tym, że partia dopuściła do okropnego wyzysku robotników. Wypowiedź tę można by zinterpretować jako rodzaj gry retorycznej, rytualnej samokrytyki i uznać, że tak naprawdę chodzi tylko o władzę, walkę frakcyjną i ponowne wzięcie społeczeństwa „za twarz”. Bohaterowie mojej pracy socjalizowali się przecież do antydemokratycznej wizji modernizacji, tłumiącej podmiotowość społeczną. Jednocześnie pamiętać musimy, że Zawadzki wyszedł ze strasznej zagłębiowskiej biedy i musiał mieć w kościach całe to doświadczenie osobiste, które być może w 1956 roku dało o sobie znać. I to pomimo radykalnego wysferzenia, bo w końcu Zawadzki, jako przewodniczący Rady Państwa, mieszkał w Belwederze, a nie w chałupie pod Będzinem. Tego rodzaju napięcia ujawniały się również w pierwszych latach powojennych. Komuniści nagle odkrywają wówczas, że muszą sobie poradzić ze strajkami robotniczymi. Ci, którzy przed wojną nieustannie wzywali do strajków i radykalizowali wystąpienia proletariatu, nagle konfrontują się z tym, że klasa robotnicza strajkuje przeciwko nim. Przychodzą do nich robotnicy i mówią: „Towarzyszu, ale to wyście nas nauczyli strajkować w 1935 roku”.
Z pozycji rewolucjonistów i kontestatorów porządku państwowego przechodzą na pozycje osób kierujących się interesem państwowym i ekonomicznym. Nagle okazuje się, że istnieje coś takiego jak budżet czy rachunek ekonomiczny.
Dokładnie tak, ale niektórzy mieli też po prostu poczucie, że coś się rozprzęga. Kiedy w 1954–1955 roku zaczyna się „odwilż”, jedni mają refleksję, że rozeszli się z ideałami, a inni myślą bardziej technokratycznie, że nie wyszło, bo plan sześcioletni nie był oparty na właściwych założeniach.
A jakie twoim zdaniem znaczenie miał tu ich stosunek do ZSRR?
Wielu z nich było naprawdę i szczerze zapatrzonych w Związek Radziecki i myślało na zasadzie: „czego pragnąłby Stalin”. Ale też nie było tak, że każdego reprezentanta władzy radzieckiej uważali za anioła stąpającego po ziemi. Co więcej, oni przy tej okazji próbowali realizować swoje interesy, grać poparciem radzieckim, uzyskiwać status szczególnie lubianych w Moskwie towarzyszy, uczynić z podległości swój kapitał. Innych charakteryzował swoisty partyjny patriotyzm: jesteśmy wierzącymi komunistami „ze Związkiem Radzieckim na czele”, ale to nasza partia i my decydujemy, co się w niej dzieje. To jest tak jak ze stosunkiem do kierownictwa partyjnego: niby pełna dyscyplina, norma posłuszeństwa, a jednocześnie intrygi i własne ambicje. Ponadto w oczach radzieckich polscy towarzysze zawsze byli niewystarczająco radykalni i niewystarczająco pryncypialni. Tutaj więc, jak i w innych obszarach nieustannie wchodziły w grę i głęboka ideologiczna wiara, i strategie przystosowawcze. Co więcej – mogły się one ścierać i uzupełniać również u tych samych osób, na różnych etapach ich życia, ale czasem też równolegle.
Pokazujesz, że postawy bohaterów twojej książki ukształtowało doświadczenie okresu międzywojennego i kolejnych ideologicznych zwrotów. W rezultacie przy okazji zwrotu 1956 roku nie znajdziemy u nich pogłębionej refleksji o okresie stalinizmu. Zamiast tego jest retoryczny powrót do leninowskich formuł, płynne przejście z jednego do drugiego etapu. Dlaczego opisani przez ciebie ludzie wciąż nie byli gotowi na zrewidowanie sposobu myślenia?
Tak, dylematy i wątpliwości, o których wspomniałem, z reguły nie prowadziły ich wtedy do naprawdę głębokiej rewizji czy całościowego odrzucenia idei i praktyki komunizmu. Część tej formacji zdobyła się na to dopiero w latach późniejszych. Jednak wielu z nich, nawet po różnych rozczarowaniach, wciąż nie potrafiło wyjść poza konstrukcje emocjonalne czy poznawcze, które nabyli w procesach stawania się komunistami. Nie potrafiło lub nie chciało – bo nawet jeśli ich historyczny projekt poniósł porażkę, to ich „własne komunizmy” pozostawały trwałe.
Książka:
Łukasz Bertram, „Bunt, podziemie, władza. Polscy komuniści i ich socjalizacja polityczna do roku 1956”, Wydawnictwo Scholar, Instytut Studiów Politycznych PAN, 2022.
Rubrykę redaguje Iza Mrzygłód.