Dom Sowietów, Kaliningrad. Fot. Julian Nyča. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0)

Filip Rudnik: W swoim reportażu „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu” przedstawiasz, za pośrednictwem bohaterów swojej książki, szereg opinii na temat „wyjątkowości” obwodu kaliningradzkiego i samych kaliningradczyków. Niektórzy z nich postrzegają siebie samych jako mentalnie najbardziej „zachodnich” Rosjan, podczas gdy część uważa to przeświadczenie za powierzchowny snobizm. Jak ty osobiście do tego podchodzisz? Na czym opiera się osobliwość mieszkańców tej rosyjskiej enklawy?

Paulina Siegień: Najchętniej wymigałabym się od odpowiedzi na to pytanie. W swojej książce chciałam oddać głos bohaterom. Z pierwszego wykształcenia jestem etnografką, więc nie mam zamiaru narzucać nikomu tożsamości.

Kaliningrad, ze względu na swoje położenie i historię, jest bardzo specyficzny. Przez lata czułam wiele zgrzytów w jego obrazie, który kreślili przede mną kaliningradczycy. W rezultacie wytworzyło się we mnie poczucie, że kaliningradzka wyjątkowość to jednocześnie prawda i nieprawda, rzeczywistość i mit. Wśród kaliningradzkiej inteligencji, aspirującej i rzeczywistej klasy średniej, panuje silne poczucie odrębności. Przyjezdni z innych regionów Rosji mają z tym problem. Niektórzy się w tym odnajdują, niektórzy nie. Są i tacy, którzy „zapalają” się do kaliningradzkości, do niemieckich śladów, do dawnej pruskości do tego stopnia, że przeginają w drugą stronę.

Obecność służb i militarne znaczenie obwodu wcale nie muszą być obciążeniem dla mieszkańców. Nieraz słyszałam, że w Kaliningradzie ludzie czują się bardziej wolni niż w innych częściach Rosji. | Paulina Siegień

Ale na czym tak naprawdę polega ta odrębność?

W najprostszym sensie jest po prostu tak, że ludzie, którzy żyją na terytorium odciętym od reszty kraju, siłą rzeczy wytwarzają nieco inne praktyki symboliczne, inne wyobrażenia, ale też praktyki dnia codziennego niż pozostali współobywatele. Ważne jest jednak to, by nie wpaść tu w pułapkę. Rosja jest duża, obwód kaliningradzki nie jest jej jedynym regionem, którego odrębność się podkreśla.

Politycznie jest to region bardzo specyficzny – relatywnie mały, gdzie wszyscy się znają, więc klasa polityczna kisi się we własnym sosie. Mamy tu też do czynienia z „najazdem” moskiewskim, czyli pojawieniem się elit spoza regionu – za czasów obecnego gubernatora, również wysłannika Moskwy, to się nasiliło. Co więcej, na takim małym obszarze możliwy jest dużo ściślejszy nadzór służb, zwłaszcza, że to region militarnie strategiczny dla Rosji.

Paradoksalnie obecność służb i strategiczne znaczenie obwodu wcale nie muszą być obciążeniem dla mieszkańców. Nieraz słyszałam, że w Kaliningradzie ludzie czują się bardziej wolni niż w innych częściach Rosji. W domyśle dlatego, że to Europa, a przynajmniej obszar położony bliżej Europy. W pogłębionych rozmowach zaczął pojawiać się również argument, że kaliningradczycy czują się swobodnie, ponieważ funkcjonariusze FSB to są ludzie, z którymi chodziło się do szkoły. Jeśli wpadasz w tarapaty, to jest szansa, że sąsiad z policji czy właśnie FSB cię ostrzeże. Trochę jak na wsi czy w innej niedużej, zamkniętej społeczności. Ta kaliningradzka nie jest zresztą taka mała – niedawno populacja regionu przekroczyła milion.

Kaliningradczycy wyobrażają sobie, że są bardziej zachodni, europejscy od innych Rosjan. I przez to trochę lepsi. W rosyjskim bałaganie tożsamościowym Zachód mimo wszystko waloryzowany jest jako lepszy. | Paulina Siegień

Kiedy przez krótki czas byłem w obwodzie, odniosłem wrażenie, że nie jestem już w Rosji – architektura czy nawet przyroda sprawiały, że czułem się jakbym był na Dolnym Śląsku, ale nadpisanym cyrylicą. Może również ta odmienność sprawia, że jest tam trochę swobodniej?

Nie jestem pewna, czy tak rzeczywiście jest. Zawsze starałam się walczyć z uproszczoną wizją, że Kaliningrad to w sensie politycznym zeuropeizowana Rosja – opozycyjna, prodemokratyczna itd. To nieprawda, chociaż taka opinia utarła się po protestach z 2010 roku. Od tamtego czasu próżno szukać w Kaliningradzie przejawów jakiegoś silnego ducha buntu. To nie przypadek, że w książce pojawia się Dima z Jekaterynburga. Stolica Uralu i Kaliningrad to dwa przeciwstawne bieguny. W odbiorze Dimy społeczeństwo kaliningradzkie jest bardzo pasywne, ułożone, ze sztywną hierarchią.

Czyli ta zachodniość Kaliningradu to mit?

Wydaje mi się, że z Kaliningradem jest tak – i stąd tytuł mojej książki – że tam wszystkim rządzą pewne wyobrażenia, przekładające się na rzeczywistość. Kaliningradczycy wyobrażają sobie, że są bardziej zachodni, europejscy od innych Rosjan. I przez to trochę lepsi. W tym całym rosyjskim bałaganie tożsamościowym Zachód mimo wszystko waloryzowany jest jako lepszy. Nienawidzi się go, ale jednak wszyscy milcząco zgadzają się, że jeśli coś jest zachodnie, to jest lepsze. Jeszcze parę lat temu turystyczna promocja obwodu kaliningradzkiego wśród Rosjan opierała się na haśle, że to Nasza Jewropa. Z drugiej strony, Rosja tak naprawdę nigdy nie „przetrawiła” tego regionu, nigdy go w pełni nie zintegrowała, nie włączyła do kanonu wyobrażeń o sobie. Kaliningrad pozostaje wciąż ciałem obcym.

Przeświadczenie o „obcości” obwodu przekłada się na lęki z nim związane. Rosja stale obawia się tego, że jakaś część jej ziemi „odpadnie”. I dlatego Rosjanie z „dużej” Rosji, jak mówią kaliningradczycy, są totalnie nieufni wobec Kaliningradu. | Paulina Siegień

Teraz ten region, ze względu na blokadę ekonomiczną, jest jeszcze bardziej odseparowany od reszty.

Chyba nie ma wątpliwości, że obwód kaliningradzki to ten region Rosji, w który sankcje uderzają najmocniej, bo jest najbardziej powiązany biznesowo i handlowo z Zachodem. Rosja zaś zabiegała o to, by te więzi nie były zbyt silne – przeświadczenie o „obcości” obwodu przekłada się na lęki z nim związane. Tutaj pojawia się ta wielka fobia separatyzmu, dzielona przez największe państwo świata, które wciąż obawia się tego, że jakaś część ziemi „odpadnie”. I dlatego Rosjanie z „dużej” Rosji, jak mówią kaliningradczycy, są totalnie nieufni wobec Kaliningradu.

Czy to wyobrażenie o odrębności regionu w jakikolwiek sposób przełożyło się na reakcje kaliningradczyków wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę?

Już pierwszego dnia grupa ludzi wyszła na główny plac miasta w geście spontanicznego protestu. Część osób zatrzymano na miejscu, inni nie zdążyli nawet dojść do placu, a już ich zaaresztowano. Na drzwiach do klatek schodowych wielu z nich pojawiły się naklejki o „zdrajcach”. To pokazuje, jaki panuje klimat społeczny.

A jak zareagowała kaliningradzka elita polityczna? Pytam, bo stopień zmilitaryzowania regionu jest w Polsce odbierany jako dość silny straszak.

Gubernator raz na jakiś czas stara się pokazać, że jest ideologicznie lojalny wobec Kremla. Rządowym mediom rosyjskim mówi, że gdyby wojska NATO pojawiły się w Kaliningradzie, to Rosja da „asymetryczną odpowiedź”. Cokolwiek to znaczy. Kiedy reklamuje walory turystyczne regionu wspomina, że nie ma tu Polaków z karabinami, więc Rosjanie nie muszą się bać wakacji w regionie.

Jednocześnie gubernator zabiega o otwarcie granic, bo przypomnę, że mieszkańcy obwodu nie mogą swobodnie podróżować od marca 2020 roku. Zdjęcie tych ograniczeń pomogłoby stabilizować trudną sytuację w regionie.

To jest ten młody gubernator, który dał się sfotografować w koszulce miejscowego punkowego zespołu i prezentował się jako „młodzieżowy”?

Tak, Anton Alichanow. Jego młodzieżowy komponent wizerunku już dawno jest nieaktualny, ale wciąż stara się być gubernatorem, który jest blisko ludzi. Przez lata służyło mu do tego konto na Instagramie, który wraz z Facebookiem został w Rosji zdelegalizowany w marcu 2022 roku. Ostatni post Alichanowa na Instagramie to dość przydługi wywód, w którym wspomniał o Stutthofie – nazistowskim obozie koncentracyjnym, który według niego znajdował się pod Królewcem. To manipulacja, bo obóz był pod Gdańskiem. Jego wycieranie sobie gęby Stutthofem strasznie mnie zirytowało. Z mojego mieszkania w Gdańsku widać z balkonu cmentarz ofiar obozu. No, ale jego wywód zmierzał do tego, że Facebook i Instagram są jak Trzecia Rzesza. Pokazuje to stan mentalny kaliningradzkich elit.

Kaliningradczykom trudno wcisnąć kit, że Polska to wrogi kraj, a Polacy to agresywne rusofoby. Ich doświadczenia z podróży do Polski są generalnie bardzo pozytywne. | Paulina Siegień

Czyli jednak pojawia się agresywna retoryka?

Kaliningradczycy podświadomie wiedzą, że region jest bardzo specyficzny, bardzo uzależniony od sąsiadów: Unii Europejskiej z jednej strony, a z drugiej – od centrum, czyli Moskwy, która wobec regionu zachowuje się dość kolonialnie. Ale mam wrażenie, że kwestia militarna zeszła na dalszy plan. Poza reakcją na słowa generała Skrzypczaka – o tym, że Polska powinna się upomnieć o obwód – nie zauważam jakiegoś grania kartą wojenną. Nie szuka się eskalacji. Rosja nie naciska szczególnie mocno w tym regionie.

W książce wspominasz o obecnym przez cały okres istnienia Związku Sowieckiego widmie niemieckich faszystów, ukrywających się gdzieś po lasach obwodu. Opisujesz, jak powrotem Niemców straszono kaliningradczyków. Czy na tle wojny w Ukrainie i napięć w relacjach z NATO ten temat powrócił?

Nie widzę, żeby to było bardzo obecne w mainstreamie. Są oczywiście środowiska, które z zagrożenia „pełzającej germanizacji” zrobiły główny program społeczno-polityczny. Ale myślę, że ludzie doskonale wiedzą, co stanowi realne niebezpieczeństwo – blokada transportowa na lądzie. Otwarcie granic i umożliwienie ludziom przemieszczania się uspokoiłoby nastroje w regionie. Kaliningradczycy mogliby jeździć do Polski, chociażby po to, aby kupić te rzeczy, których w regionie brakuje bądź zaczynają mocno drożeć.

Opisujesz też polsko-rosyjskie kontakty graniczne, również te biznesowe i przemytnicze. Czy ta „bliskość” sprawia, że kaliningradczycy inaczej odnoszą się do Polaków niż Rosjanie z innych regionów?

Tak, chociaż znowu: nie oczekiwałabym nie wiadomo jakich cudów. Pamiętam, że kiedy w 2014 roku byłam przez parę dni w Rosji, to spotykałam się z otwartą agresją. I to ze strony ludzi, których znałam i z którymi współpracowałam od lat, na przykład naukowo. Do Kaliningradu zaś wracałam prawie jak do domu. Kiedy mój samolot z Moskwy lądował w Chrabrowie, to odczuwałam ulgę, że tutaj nikt się mnie nie będzie czepiał tylko dlatego, że jestem z Polski.

Kaliningradczycy Polskę znają bardzo dobrze. Około 30 proc. Rosjan posiada paszporty zagraniczne, które pozwalają na wyjazd z kraju. W Kaliningradzie ten odsetek wynosi 70 proc. To oczywiście nie przekłada się na to, że każdy z nich jeździ do Polski. Dokument jest też potrzebny, żeby przejechać przez Litwę samochodem bądź pociągiem do Rosji. Natomiast kaliningradczycy generalnie dużo częściej bywają w innych krajach europejskich, w Polsce przede wszystkim.

Kiedy jeszcze istniał mały ruch graniczny pomiędzy Polską a Kaliningradem, to bardzo dużo ludzi, którzy z obwodu wyjeżdżali za granicę po raz pierwszy, jechali właśni do Polski. Do Gdańska czy Olsztyna przyjeżdżali emeryci, organizowano szkolne wycieczki itd. Kaliningradczykom trudno wcisnąć kit, że Polska to wrogi kraj, a Polacy to agresywne rusofoby. Ich doświadczenia z podróży do Polski są generalnie bardzo pozytywne.

Rosjanie są bardzo mobilni. Często nie mają swoich małych ojczyzn, łatwiej godzą się na przeprowadzkę do jednej ze stolic. W Kaliningradzie jest inaczej – sporo ludzi zostaje tam świadomie, bo uważa, że to najlepsze miejsce na świecie. | Paulina Siegień

A czy na przestrzeni lat to się nie zmieniło?

Pamiętam, jak w 2014 roku pojawiało się sporo newsów o tym, jak to Polacy rzucają kamieniami w samochody Rosjan na autostradzie. Te wiadomości były zazwyczaj wyśmiewane przez samych kaliningradczyków. Była taka historia, że ktoś na obwodnicy Gdańska rzucił cegłą w szybę samochodu Rosjanki. Miała ona zjechać na pobocze, żeby pójść „za potrzebą”, i w tym czasie ktoś zdewastował jej samochód. Tymczasem mieszkańcy obwodu wiedzą, że na każdym tamtejszym zjeździe jest centrum handlowe z toaletą. Wyszło, że to jedna wielka ściema.

Co więcej, niedawno na portalu „Nowy Kaliningrad” widziałam artykuł, w którym mieszkający w Europie kaliningradczycy odpowiadają na pytanie, czy po wybuchu wojny nasiliła się tu rusofobia. I wychodzi na to, że niekoniecznie.

Wspomniana przez ciebie świadomość uzależnienia regionu od sąsiadów pojawia się również w książce. Ponadto jeden z cytowanych przez ciebie bohaterów mówi o tym, że Federacja Rosyjska prędzej czy później się rozsypie, a Kaliningrad powinien być autonomiczny. Miałem wrażenie, że przemawia przez niego poczucie niepewności – braku zakorzenienia, wciśnięcia na nierosyjskie terytorium. Czy te emocje nie są teraz spotęgowane?

Nie ma żadnych danych na ten temat. Jeśli ktoś robi badania odnośnie tego, jakie są realne nastroje w Kaliningradzie, to nie są one publiczne. Ale większość osób, która potrafi liczyć i ma doświadczenia biznesowe, zdaje sobie sprawę z tego, że blokada ekonomiczna to katastrofa dla regionu. Obwód funkcjonowałby wspaniale, gdyby mógł swobodnie kształtować swoje relacje z sąsiadami. Moskwa tego nie chce i robi wszystko, żeby uzależniać Kaliningrad od swoich kroplówek budżetowych. W ostatnich latach bardzo mocno widać, że zwiększają się wpływy oligarchów – w megaprojekty wpompowuje się petrodolary, żeby je potem ukraść.

Świadomość konieczności współpracy z Europą mają te osoby, które są szczególnie przywiązane do regionu. To bardzo specyficzna, kaliningradzka cecha – nawet ludzie urodzeni tam dopiero w pierwszym pokoleniu utożsamiają się z obwodem. W skali kraju nie jest to takie powszechne. Rosjanie są bardzo mobilni, co wynika z ich dwudziestowiecznych traum. Ludzie przemieszczają się z łatwością i przez to tkwią zawieszeni nieco w próżni. Często nie mają swoich małych ojczyzn, łatwiej godzą się na wyjazd i przeprowadzkę do jednej ze stolic. W Kaliningradzie jest inaczej – sporo ludzi zostaje tam świadomie, bo uważa, że to najlepsze miejsce na świecie.

Ale to jest paradoksalne – przecież w obwodzie wszyscy są skądś, nie żyją tam od pokoleń.

Tak jest. Tak samo paradoksalne jest to, jak ludzie – którzy są w najlepszym wypadku pierwszym pokoleniem urodzonym w Kaliningradzie – w pewnym momencie zaczęli się negatywnie odnosić do nowych fal migracji do obwodu. Dla mnie to był dowód na to, że istnieje jakiś rodzaj kaliningradzkiej tożsamości i to jest jej najdoskonalszy przejaw. Kiedy oni w pewnym momencie stwierdzili, że „my jesteśmy tacy, jeśli ktoś przyjeżdża to niech będzie taki jak my – a jak nie potrafi to niech spieprza”. Kaliningradczycy postawili tę barierę i zaczęli postrzegać Rosjan z innych regionów jako obcych, jako ponajechawszych, czyli takich, którzy poprzyjeżdżali nie wiadomo po co.

Wracając do rozpadu Rosji i autonomii Kaliningradu – teraz ta narracja o upadku kraju jest bardzo popularna. W pewnym sensie nie wydaje się ona zupełnie wzięta z sufitu, bo żyjemy w takim momencie historii, kiedy wszystko jest możliwe. Ale przyznam, że choć kibicuję rozwojowi regionalnemu, lokalnym społecznościom, samorządności i federalizacji Rosji, to nie wierzę w trwały rozpad.

W 1991 roku też nikt się nie spodziewał, że Związek Sowiecki upadnie. W tym roku wielu rosjoznawców się myliło i nie wierzyło w wybuch wojny.

Wydaje mi się, że ludzie, którzy byli mocno zanurzeni w rosyjskim dyskursie liberalnym, słuchali ekspertów i śledzili opozycyjne media, zostali tym nieco zepsuci. Dla porównania, mój mąż zajmuje się Ukrainą i przez wiele lat badał Donbas. Uważnie i na poważnie słucha rosyjskiej propagandy. I o tym, że będzie wojna mówił otwarcie, z dużym przekonaniem, już na wiele tygodni przed jej rozpoczęciem.

Pamiętam, że jego wypowiedzi były cytowane przez wiele mediów. Wieszczył rychły wybuch wojny, opierając się na tych wszystkich najgorszych propagandowych talk-show. Ja zaś, oglądając rosyjską telewizję myślałem, że to tylko próżna gadanina, a za tym nie pójdą żadne działania.

Kiedy pisałam teksty przed wojną, to rozmawiałam z rosyjskimi i polskimi ekspertami – wszyscy przekonywali mnie, że wojna się raczej nie wydarzy. Mam wrażenie, że liberalna Rosja najmniej wierzyła w to, że Putin otwarcie napadnie na Ukrainę. W niezależnych mediach wyśmiewano się z doniesień amerykańskiego wywiadu czy z map, które publikowano w mediach na Zachodzie. Dziennikarze opozycyjnej Meduzy nabijali się z tej histerii. W tym samym czasie mój mąż dawał komentarze, mówiąc, że wojna wybuchnie. A ja mówiłam mu, żeby przestał straszyć ludzi!

Myślę, że nie tylko mi nieobce było uczucie wstydu, że w ogóle kiedykolwiek się tę Rosję lubiło. Mówię o literaturze ostatnich lat, muzyce, serialach, o projektach kulturalnych. Wszystko to autentycznie lubiłam, a i tak zostało to przekreślone. Tylko chyba nieuczciwie byłoby dzisiaj mówić, że stało się to w jeden dzień. | Paulina Siegień

Twoją książkę też czyta się inaczej po wybuchu wojny. Znajduje się tam fragment, pod którym – jeszcze przed 24 lutego, a więc przed dniem rozpoczęcia otwartego ataku Rosji na Ukrainę – mógłbym się podpisać obiema rękami. Teraz już tak nie jest.

Już się boję.

Chodzi mi o wypowiedź Olgi, która oprowadza Rosjan po kaliningradzkiej wyspie Knipawie. Rosjanka opowiada o tym, jak to pyta uczestników wycieczek czy głosowali na Putina. I dalej mówi: „To nieprawda, że zwykły człowiek może zmienić bieg historii. Zwykłych ludzi historia pożera. I to właśnie zasługuje na współczucie. Nie wszyscy Niemcy głosowali na Hitlera”. Teraz, po rosyjskich zbrodniach w Ukrainie, trudno przyjąć ten cytat na poziomie emocjonalnym.

A ja myślę, że to jest bardzo dobra myśl i na czasie. Paradoksalnie. Oczywiście, możemy się nie zgadzać z tym, czy szary człowiek może zmienić historię, czy nie. Od razu muszę zaznaczyć, że na mój odbiór tego cytatu wpływa też to, że znam Olgę. Jest to jedna z bliskich mi osób, którą bardzo szanuję. I ona ma świetnie przerobioną refleksję na ten temat. Być może jest też trochę tak, że oddziałuje na to pamięć o wojnie w Kaliningradzie. Nie przekłada się to na spektakularne, publiczne działania, ale miasto i cały region zmuszają do refleksji o życiu w totalitaryzmie.

Emocjonalne odrzucenie tego cytatu wynika z tego, że oczekujemy od Rosjan, żeby coś teraz zrobili, żeby zaprotestowali, żeby obalili Putina, żeby zatrzymali wojnę. Gdyby nie mówiła tego Rosjanka, to pewnie byśmy mogli się zgodzić z tym, że większość ludzi historia pożera. Jeśli byłoby inaczej, to pewnie nie przeżywalibyśmy teraz tej budzącej grozę powtórki, która przypomina lata trzydzieste. Przecież wiedzieliśmy wszystko o mechanizmach faszyzmu, ale znowu okazuje się, że jesteśmy zaskoczeni.

Niedawno spotkałam jednego ze znanych rosyjskich socjologów, który do niedawna mieszkał w Rosji. I on też przyznał, że z jednej strony wszystko wiedział, obserwował przecież trendy społeczne, ale z drugiej w ogóle nie poczuł, że to wyrasta tuż pod jego bokiem. Wydaje mi się, że liberalna Rosja, zwłaszcza moskiewska, żyła w bańce, a my często żyliśmy w tej bańce razem z nią.

Mieszkam na Podlasiu. Właśnie przez to, że od wielu miesięcy żyjemy tu z doświadczeniem ślepej, niezgodnej z prawem przemocy państwa wobec uchodźców – i nie bardzo potrafimy z tym coś zrobić – mam chyba w sobie więcej zrozumienia dla tych Rosjan, którzy są przeciwni wojnie, ale nie potrafią jej zatrzymać. | Paulina Siegień

Rozumiem pokorę wybrzmiewającą w wypowiedzi Olgi. Ale czy tam nie ma równocześnie poczucia rezygnacji, poddania się?

Tak, jest w tym pewien historiozoficzny fatalizm. Tylko że ja nie umiem jej powiedzieć – mojej bohaterce – że on jest nieuprawniony. Minęła mi ta wielka i niepohamowana złość na Rosjan, którą czułam w pierwszych dniach wojny. Wydaje mi się, że to w jakimś sensie było naturalne, ten rodzaj odrzucenia, jaki żeśmy przeżywali. Chyba szczególnie ciężko przeżywały to osoby, które się Rosją zajmują, są w jakiś sposób z nią związane, mają tam przyjaciół.

Myślę, że nie tylko mi nieobce było w tych dniach uczucie wstydu, że w ogóle kiedykolwiek się tę Rosję lubiło, że lubiło się wytwory jej kultury. I nie mam tu na myśli Tołstojów i Dostojewskich. Mówię o literaturze ostatnich lat, muzyce, serialach, o projektach kulturalnych. Wszystko to autentycznie lubiłam, ceniłam, a i tak zostało to przekreślone. Tylko chyba nieuczciwie byłoby dzisiaj mówić, że stało się to w jeden dzień. Ta wojna na dobrą sprawę zaczęła się na Majdanie w 2014 roku. I może właśnie z tego spóźnionego poczucia winy bierze się wstyd. Że lubiłam Rosję, kiedy już być może nie wypadało jej lubić.

Ale mimo wszystko coraz trudniej mówi się o Rosji – bo ten „lubiany” przez nas obraz został całkowicie przesłonięty gniewem.

Mnie to już przeszło. Nie da się oczywiście w żaden sposób porównać Rosji do Polski, ale dla mnie pierwszym przykładem z brzegu, mówiącym o możliwości wpływu człowieka na to, co się dzieje z nim i wokół niego, jest to, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Mieszkam na Podlasiu, dla wielu osób to zawsze był taki wewnętrzny magiczny, egzotyczny Wschód. Od wielu miesięcy panuje tutaj jednak nastrój mrocznych czarów. Bliski Wschód czy Afryka stały się nagle bardzo bliskie miejscom, które postrzegane były powszechnie jako koniec świata. O kwestii humanitarnej nawet nie będę wspominać, bo pogodziłam się z tym, że przytłaczająca większość Polaków nienawidzi ludzi o innym kolorze skóry, że jest im wszystko jedno, jeśli umierają na terytorium naszego kraju – pomimo solidarności tysięcy aktywistów i mieszkańców. Wciąż jest mi jednak trudno zrozumieć, dlaczego my, mieszkając tutaj, mamy płacić za fantazmatyczne bezpieczeństwo ludzi, którzy siedzą na przykład w centralnej Polsce i boją się uchodźców. Nasz region jest po prostu dewastowany, rząd kradnie nam przyszłość. I nie ma żadnego sposobu, żeby to zmienić. Nie znajdujemy żadnych sojuszników, nasi współobywatele uważają, że jeśli nasze dziedzictwo jest niszczone, a nasze prawa obywatelskie są ograniczane, to jest to w porządku, skoro chroni ich przed tymi strasznymi uchodźcami. Wszyscy się od nas odwracają, łącznie z politykami. Ci, którzy chcieli pomóc, nie potrafili wymyśleć kontrnarracji dla tej obrzydliwej kampanii strachu, którą rozpętał polski rząd i którą realizują polskie służby. I nieważne, że to wszystko jest niezgodne z prawem, co już wielokrotnie potwierdziły wyroki sądów. Ale żaden nasz bunt tutaj nie przynosi skutków. Bezprawie jest silniejsze, historia nas pożera.

I właśnie przez to, że od wielu miesięcy żyjemy z doświadczeniem takiej ślepej, niezgodnej z prawem przemocy państwa – i nie bardzo potrafimy z tym coś zrobić, i nic się nie zmienia na lepsze – mam chyba w sobie więcej zrozumienia dla tych Rosjan, którzy są przeciwni wojnie, ale nie potrafią jej zatrzymać. Dla tych, którzy są świadomi tego, że w obliczu masowego zaczadzenia ich współobywateli nie byli w stanie nic zrobić.

 

Książka:

Paulina Siegień, „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu”, wyd. Czarne, Wołowiec 2021.