Joanna Kozłowska: W niedawnym artykule napisała pani, że brak rozliczenia się z rosyjskim kolonializmem wyjaśnia powszechne w Rosji przyzwolenie na wojnę w Ukrainie. Co to znaczy w praktyce?

Botakoz Kassymbekowa: Piszę w nim o imperialnej niewinności” Rosji. Rozumiem w ten sposób historyczne założenie – które przyjmują państwowe elity, intelektualiści i ludzie kultury – że Rosja nie tylko ma prawo podbijać i rządzić ościennymi terenami, ale też spełnia na tych terenach swego rodzaju zbawczą misję. Jest to przekonanie o fundamentalnej dobroci systemu, który się reprezentuje, i pożyteczności jego działań – nawet gdy są nimi podboje i narzucanie swojej woli. 

Spod pióra rosyjskich historyków wyszło wiele krytyk stalinizmu i stalinowskich represji. Niestety, temat imperialnej polityki Rosji – zarówno carskiej, jak i radzieckiej – praktycznie nie jest poruszany. Co więcej, badacze czasów stalinizmu zwykle przedstawiają Rosjan wyłącznie jako ofiary. Słusznie podkreślają przy tym cierpienie zwykłych ludzi, ale unikają pytania o krzywdy wyrządzone innym grupom i narodom, rzekomo w imieniu Rosjan i z rosyjską kulturą na ustach.

Rosyjscy intelektualiści praktycznie nie myślą o swoim kraju jako o imperium; nie zastanawiają się, jaki wpływ historia kolonialnych podbojów wywiera na współczesną rosyjską tożsamość. Moje własne badania skupiają się na radzieckich rządach w Azji Środkowej, zwłaszcza w Tadżykistanie. Zawsze zadawałam sobie pytanie, dlaczego rosyjskim uczonym tak ciężko przyznać, że ich kraj nie był państwem narodowym, a imperialną potęgą.

Zachodni komentatorzy często przywołują rzekome „upokorzenie” Moskwy w latach dziewięćdziesiątych, w czasach wojen bałkańskich i gospodarczej zapaści. Wydaje się, że zarówno w Rosji, jak i na Zachodzie, upowszechnił się wizerunek Rosjan jako ofiar – stalinizmu, bezwzględnego kapitalizmu, dyktatu NATO.

Nie tylko w Rosji i na Zachodzie! Bardzo dużo sympatii dla Rosji – a także, niestety, pobłażania dla działań Putina – widzę wśród badaczy i aktywistów z globalnego Południa. Oczywiście, Rosja czynnie promuje taki wizerunek. Pod koniec zimnej wojny wielu w zachodnim świecie akademickim starało się „napisać jej historię od nowa” spojrzeć na Rosję i Rosjan z ich własnej perspektywy. Niestety, skutkiem był wyłącznie dialog Zachodu z Rosją, w pewnym sensie dialog dwóch supermocarstw. Zabrakło w nim miejsca dla Czeczenów, Kazachów czy Ukraińców. Rosyjska narracja o Rosjanach jako ofiarach uniemożliwiła dyskusje o zbrodniach popełnionych w ich imieniu.

Powinnam tu wyjaśnić: gdy mówię „w imieniu Rosjan”, mam na myśli stalinowski konstrukt „wielkiej Rosji”. Co najmniej od 1932 roku, Stalin promował ideologię „wielkiego narodu rosyjskiego”, któremu ZSRR miało zawdzięczać swoje istnienie. Wystarczy spojrzeć na propagandowe plakaty, by zrozumieć, że wielki naród rosyjski obejmował tylko etnicznych Rosjan – nawet propaganda „przyjaźni narodów” przedstawia blond rosyjskiego chłopca przewodzącego przedstawicielom innych nacji. 

Stalin był w tym sensie rosyjskim szowinistą, mimo że sam był etnicznym Gruzinem. To zresztą wcale nie wyjątek: Hitler też nie był Niemcem, a Austriakiem. Stalin używał rosyjskiego nacjonalizmu dla usprawiedliwienia swoich kolonialnych ambicji, budowy i utrzymania radzieckiego imperium. Dlatego zawsze mówię, że nie może być destalinizacji bez dekolonizacji. Problem w tym, że szczera dyskusja o kolonialnej przeszłości nie przyniesie rosyjskiemu państwu ani elitom żadnych korzyści.

Zarówno mieszkańcom globalnej Północy, jak i Południa trudno wyobrazić sobie Ukrainę jako kolonię.

Rosyjski imperializm przybierał różne formy. Według carskiej imperialnej ideologii, Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini stanowili trzy odnogi „wielkiego rosyjskiego narodu”. Ukraina i Białoruś – lub, wedle carskiej retoryki, „mała Rosja” i „biała Rosja” – miały stanowić integralną część Wielkiej Rosji. Mieszkańcy Kaukazu Południowego i Azji Środkowej, widocznie odmienni od Rosjan etnicznie i kulturowo, zajmowali inne miejsce w rosyjskiej imperialnej wyobraźni. Stosowane były w stosunku do nich inne mechanizmy. 

Europejskim, ale też afrykańskim czy latynoamerykańskim społeczeństwom często trudno to zrozumieć – dla wielu szokiem jest fakt, że w Europie istniały kolonie. Za to solidarność, jaką okazuje Ukraińcom – a także sobie nawzajem – wielu Białorusinów, Kazachów, Kirgizów czy Gruzinów, jest wspaniała. Wszyscy wiemy, z czym mamy do czynienia, wszyscy doświadczyliśmy kolonialnego traktowania ze strony Moskwy.

Czy proukraińskie demonstracje w Tbilisi, Biszkeku czy Ałmatach można rozumieć jako wyraz antykolonialnej solidarności?

Jak najbardziej. Wśród społeczeństw obywatelskich na Kaukazie i w Azji Środkowej powszechne jest przekonanie, że Ukraińcy walczą także za nas. Równolegle zachodzą też wewnętrzne zmiany społeczne: nie tylko rosyjskojęzyczni Ukraińcy, ale też Kazachowie, Kirgizi i inni chcą posługiwać się w życiu codziennym rodzimymi językami. Powstają koła i kluby, gdzie można się nauczyć języków zapomnianych w wyniku przymusowej rusyfikacji. Także etniczni Rosjanie w Kazachstanie są coraz bardziej zainteresowani kazachskim. 

Polityczne protesty jak najbardziej skupiają się na Ukrainie, ale w tym samym czasie staramy się na nowo przemyśleć naszą kolonialną traumę i dziedzictwo rosyjskiej dominacji. Coraz więcej z nas pragnie niezależności od Rosji – nie tylko w sensie politycznym, ale też kulturowym i mentalnym.

Wspomina pani o krzywdach wyrządzanych w imieniu Rosji. Co dziś najbardziej boli Kazachów i Tadżyków?

ZSRR było podzielone na regiony gospodarcze. Ukraina była częścią obszaru przemysłowego, chociaż dostarczała też innym republikom ziarna i żywności. Azja Środkowa była natomiast w całości obszarem rolniczym; miała uprawiać głównie bawełnę na eksport. Kiedy miejscowi przywódcy domagali się od Moskwy industrializacji – rozumiejąc, że podniosłaby poziom życia w regionie i otworzyła przed nim nowe perspektywy – zawsze im odmawiano. Mieszkańcy wiosek nie mogli opuszczać kołchozów, mieli utrudniony dostęp do oświaty, dzieci nawet w godzinach szkolnych wiele czasu spędzały na bawełnianych polach. To wszystko miało oczywiście zasadniczy wpływ na ich szanse życiowe. Azja Środkowa nie odgrywała prawie żadnej roli w radzieckiej kulturze i na najwyższych szczeblach polityki; region traktowano nieomal jak plantację. Między 1931 a 1933 rokiem Kazachstan spustoszyła klęska głodu; zginęło 1,75 miliona osób. Wydawałoby się, że to niewiele w porównaniu z Wielkim Głodem w Ukrainie, dopóki nie uzmysłowimy sobie, że ta liczba to 40 procent ówczesnej kazachskiej ludności.

Musimy też zrozumieć, że dzisiejsze granice między republikami Azji Środkowej zostały sztucznie wytyczone. Skrajnym przykładem jest Tadżykistan, którego utworzenie miało służyć radzieckim ambicjom podboju Afganistanu i Iranu – jeszcze w czasach, kiedy moskiewscy przywódcy hołdowali idei światowej rewolucji. Państwo, które dziś nazywamy Tadżykistanem, powstało na skutek masowych deportacji perskojęzycznej ludności na tereny graniczące z Afganistanem. Deportacje te bardzo często bywały brutalne: ludzie nie chcieli być przesiedlani na upalne, malaryczne obszary, zmuszani do uprawy bawełny. Radziecki Tadżykistan był dla nich jednym wielkim więzieniem; wielu uciekało za afgańską granicę. Mimo to, przesłanie z Moskwy było jasne: gdy lud Afganistanu zapragnie dołączyć do ZSRR, za granicą znajdzie tadżyckich braci dzielących z nim język i kulturę. Nowo mianowani „Tadżycy” mieli natomiast stanowić wojskową awangardę w starciu o „Wielki Tadżykistan”. Oczywiście, wielu mieszkańców obszarów przygranicznych zupełnie nie myślała o sobie jako Tadżykach – przynajmniej na początku. Z czasem ludzie nauczyli się, że utożsamianie się z narzuconą przez radzieckie państwo kategorią otworzy im drogę do materialnych korzyści i państwowych posad.

To chyba niezwykle trudne: dowiedzieć się, że twój naród został de facto sztucznie stworzony dla militarnych celów.

Bardzo trudno się z tym faktem pogodzić. Granice między dzisiejszym Tadżykistanem i Kirgistanem też są zresztą zupełnie sztuczne – na terytorium Kirgistanu jest wiele perskojęzycznych enklaw, w których utworzono tadżyckie autonomie. Ludzie mówiący po tadżycku mieszkają też w Samarkandzie i Bucharze, w dzisiejszym Uzbekistanie. Dla większości zwykłych ludzi to nie problem; niestety różnice etniczne i językowe bardzo często stają się narzędziem w geopolitycznych grach. Te sztuczne granice to oczywiście efekt rosyjskiej imperialnej polityki: „dziel i rządź” to najstarsza kolonialna strategia na świecie.

Źródło: flickr.com; fot. Felipe Tofani

Jak mieszkańcy regionu próbują sobie radzić z tym dziedzictwem?

Myślę, że droga do dekolonizacji Azji Środkowej wiedzie przez budowę społeczeństw obywatelskich. Społeczeństwom obywatelskim łatwiej się ze sobą nawzajem porozumieć i załagodzić historyczne spory. To dlatego, że hołdują idei pluralizmu, a także narodu jako wspólnoty politycznej. Częścią dziedzictwa epoki stalinowskiej w regionie jest – według mnie czysto kolonialne – rozumienie narodu tylko i wyłącznie jako wspólnoty etnicznej, złączonej więzami krwi. Społeczeństwa obywatelskie pokazują inną drogę. Moim zdaniem, wiedzie ona zarówno do dekolonizacji, jak i destalinizacji.

Wspomniała pani wcześniej o etnicznych Rosjanach w Kazachstanie uczących się języka kazachskiego.

Na początku byłam tym zdziwiona, ale coraz więcej etnicznych Rosjan chce na co dzień posługiwać się kazachskim, deklaruje w mediach społecznościowych, że chcą być Kazachami. Według mnie nie wynika to z jakiejś romantycznej wizji kazachskiej kultury, ale pragnienia przynależności do narodu jako politycznej wspólnoty. Powoli dostrzegamy nowe kształty, jakie może przybrać nasze społeczeństwo; uczymy się, że poprzez dialog możemy poradzić sobie z naszym niebezpiecznym historycznym dziedzictwem. Niebezpiecznym, bo tak łatwo je wykorzystać dla niebezpiecznych politycznych celów.

Sprzeciw wobec wojny w Ukrainie stał się przyczynkiem do tego dialogu, ale odpowiedzialność za jego dalszy rozwój ciąży na nas wszystkich. Dialog wewnątrz Azji Środkowej to jedno, ale Kazachowie powinni też rozmawiać z Ukraińcami i Białorusinami. Miałam zresztą ostatnio okazję wymienić się doświadczeniami z grupą Białorusinów. Wydawało mi się, że ponieważ Białoruś jest w Europie, będzie się mierzyła z zupełnie innymi trudnościami i wyzwaniami – ale naprawdę zaskoczyło mnie, jak wiele nas łączy! Takie rozmowy dają nam wszystkim siłę.

A co z Rosjanami? Czego mogliby się nauczyć w wyniku takich rozmów?

Chcę podkreślić, że dialog o destalinizacji i dekolonizacji nie powinien się skupiać tylko na nacjach i narodach, ale też na wartościach. Możemy go prowadzić – my, Kazachowie, Ormianie, Ukraińcy – z Rosjanami albo bez nich. 

Jeżeli Rosjanie zechcą do nas dołączyć, powinni być gotowi słuchać. Pierwszy krok do rozliczenia z kolonializmem to zgoda Rosjan na wysłuchanie historyków i działaczy obywatelskich z Ukrainy, Kazachstanu, Tadżykistanu innych krajów. Umiejętność słuchania i zaakceptowania rozmówcy jako równego sobie, jako podmiotu, jest kluczowa. Niestety, nawet teraz, gdy rozmawiamy o Ukrainie, media zapraszają najczęściej rosyjskich komentatorów – w tym też można upatrywać swego rodzaju kolonialnego dziedzictwa. 

Do nawiązania takiego dialogu potrzeba chyba sporo czasu.

Postkolonialne społeczeństwa często boją się rozmawiać – przez dziesięciolecia mówiono nam, że próba dialogu o traumach przeszłości to „robienie z siebie ofiary” albo przejaw nacjonalizmu. W latach siedemdziesiątych kazachscy studenci byli wydalani z uniwersytetów i więzieni, gdy próbowali rozpocząć dyskusję o głodzie lat trzydziestych. Nie możemy też zapomnieć o wpływie radzieckiej i rosyjskiej propagandy. Nawet dziś część etnicznych Kazachów popiera Putina, w dużej mierze ze strachu. Strach to zresztą fascynujący temat – spora część mojej pracy badawczej skupia na tym, jaką rolę odgrywa w systemach kolonialnych i autorytarnych. Musimy zdać sobie sprawę, że rozliczenie z przeszłością to pozytywny krok. Że rozmowy, których wciąż jeszcze się boimy, to tak naprawdę rozmowy o tym, czego chcemy jako społeczeństwo.