Kilka słów o nowej rubryce
Czym jest debiut literacki? Dla wydawnictwa – ryzykiem. Finansowym, bo koszt publikacji przy nieznanym nazwisku może w ogóle się nie zwrócić. I wizerunkowym – bo nawet jeśli wydawca jest przekonany, że debiut to wybitne dzieło, publiczność może uznać, że jest wprost przeciwnie i że wydawca wciska jej rzecz pozbawioną wartości. Zwłaszcza, gdy debiut formalnie odbiega od przyjętych wzorców. Dla autorki lub autora – z oczywistych względów literackim być albo nie być. Dla czytelniczek i czytelników – wielką niewiadomą, która równie dobrze może stać się olśnieniem, jak i olbrzymim rozczarowaniem. Wreszcie dla samej literatury – łykiem tlenu, czymś, bez czego szybko stałaby się muzealnym eksponatem.
Debiut to zatem utwór, z którym wiele osób wiąże wielkie nadzieje i w przypadku którego gra toczy się o naprawdę wysoką stawkę. O ile w ogóle przejdzie zauważony. Zazwyczaj bowiem nie stoi za nim ani wielka machina promocyjna, ani znane nazwisko. Autorzy debiutów mogą liczyć jedynie na dociekliwych czytelników, środowiskowy marketing szeptany lub… recenzentów.
Mogą liczyć też na nową recenzencką rubrykę „Debiuty i po-debiuty”, której zapowiedzią były opublikowane w „Kulturze Liberalnej” teksty Marcina Bełzy o książkach „Ciało moje” Aleksandry Pakieły oraz „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” Wiktorii Bieżuńskiej. Stawiamy w niej sobie za cel omawianie najnowszych polskich debiutów prozatorskich.
Czym się kierujemy? Oto najważniejsze zasady:
1. Jest nas troje recenzujących: Marcin Bełza, Karolina Felberg i moja skromna osoba. Trójka to dobra liczba, ale poza tym numerologicznym aspektem daje ona coś jeszcze – zróżnicowane podejście do tekstu i bezstronność. Bądźmy bowiem szczerzy – krąg ludzi piszących, piszących o pisaniu oraz to pisanie i pisanie o pisaniu publikujących jest w Polsce bardzo wąski. Wszyscy, prawie wszyscy – recenzenci, wydawcy i autorzy – spotykamy się regularnie na festiwalach literackich i debatach poświęconych książkom. Wielu z nas się nawzajem lubi, bo choć jest wśród nas dość duże stężenie ambicji i egocentryzmu, to jednak koniec końców jesteśmy zazwyczaj przyjaźnie usposobionymi ludźmi. Aby uniknąć towarzyskich i środowiskowych uwikłań, każde z naszej trójki będzie więc pisało o debiutach autorów, z którymi nie łączą nas więzy przyjaźni lub zależności. Jeśli jednak zdarzy się, że napiszemy o książce, której autorkę, autora lub wydawcę dobrze znamy – kochani, nie liczcie na taryfę ulgową.
2. Oprócz debiutów będziemy się przyglądali również drugim książkom po debiucie (stąd drugi człon nazwy rubryki i stąd poniższa recenzja). Taka publikacja jest bowiem często literackim „sprawdzam”, testem na to, czy pojawili się wśród nas na dobre nowy pisarz lub nowa pisarka.
3. W rubryce czytamy i oceniamy tylko prozę. Jest to niezbędne ograniczenie, byśmy mogli przedstawić czytelniczkom i czytelnikom w miarę spójny obraz wycinka polskiej literatury współczesnej.
4. Będziemy się starali recenzować książki głównie „dziewiczych” debiutantów, a więc takich, którzy dopiero zaczynają swoją literacką drogę. Jeśli znany i nagradzany poeta nagle napisze debiutancką powieść, będzie nas interesował mniej niż pisarka, dla której taka powieść jest pierwszą poważną publikacją.
5. Wiemy, że nie damy rady napisać o wszystkich debiutach prozatorskich ukazujących się w Polsce i że jesteśmy skazani na wybór. Będzie on, oczywiście, arbitralny, podyktowany naszymi gustami i ciekawością. Nigdy jednak naszym indywidualnym interesem.
6. I punkt ostatni – jesteśmy otwarci na dyskusje i polemiki. To one są jednym z warunków żywotności literatury. A ona jest w tym wszystkim najważniejsza.
Powiedzmy to sobie otwarcie. „Mapa” Barbary Sadurskiej do dziś pozostaje jednym z najlepszych prozatorskich debiutów ostatnich trzech lat. Zresztą szybko docenionym. Wydana w 2019 roku książka rok później otrzymała tytuł O!Lśnienia Roku kategorii Literatura w plebiscycie Onetu oraz Literacką Nagrodę im. Witolda Gombrowicza.
Jerzy Jarzębski, przewodniczący kapituły tego ostatniego lauru, tak wówczas motywował wybór jurorów: „Niezwykłością «Mapy» jest to, że jest ona zarówno powieścią, jak i zbiorem opowiadań. Jeśli czytać ją jako zbiór opowiadań, to są to krótkie fabuły, opowiadane niezależnie od siebie. Jeśli czytać je jako powieść, to widać, że «Mapa» się składa, że opowieści odbijają się wzajemnie, że odbijają się bohaterowie, a także przedmioty”.
Doceniając formalny aspekt „Mapy”, Jarzębski wskazywał na jeden z jej najbardziej oczywistych atutów. Czytelnik, który sięgał po ten niewielki, zaledwie dwustustronicowy tom, mógł odnieść wrażenie, że trzyma w rękach zbiór opowiadań. „Mapa” Sadurskiej to jednak coś więcej. Siedem krótkich próz tworzy tu misterną, niezwykle przemyślaną konstrukcję. Echa jednej opowieści odnajdujemy w kolejnych. Czasami jest to kontynuacja rozpoczętego wątku, innym razem zaledwie urwane zdanie, jakiś powtarzający się obraz ujęty z innej perspektywy, nazwa, wyrażenie, przedmiot, wreszcie – osoba.
Narracyjny palimpsest
Żeby nie było tak prosto, autorka miesza ze sobą również kilka fabuł osadzonych w różnych epokach i krajach. W „Bezsenności”, otwierającym zbiór tekście, znajdujemy się najpierw we współczesnej Polsce, w samochodzie bohatera, który jedzie na kolację z – formalnie – żoną, a faktycznie – kobietą, z którą już od dawna nie utrzymuje żadnych relacji. Zaraz potem przenosimy się w czasie do początku lat osiemdziesiątych i ich pierwszego spotkania. On jest wówczas raczej ubogim asystentem na uniwersytecie, ona – córką jego wykładowcy, poważanego, zamożnego prawnika i profesora.
W tę podwójną czasowo narrację wciska się nagle krótki monolog XV-wiecznego anonimowego żeglarza i kartografa, który opowiada o „mapie odwróconego świata”, stworzonej na jasnym pergaminie zrobionym ze skór nienarodzonych jagniąt przez niejakiego Fra Mauro w jednym z włoskich kamedulskich klasztorów. To właśnie ten tajemniczy przedmiot, przebywszy uprzednio długą drogę z Włoch do Heidelbergu, znalazł się kiedyś w domu profesora i obecnie jest przedmiotem sporu sądowego w sprawie rozwodowej.
Wątek mapy i XV-wieczna historia zapowiada drugie z opowiadań, gdzie dowiadujemy się więcej o historii tego dzieła sztuki kartograficznej. Sadurska dodaje jednak kolejną narracyjną nić – opowieść jezuickiego kardynała będącego u kresu życia o jego dziecięcych latach spędzonych tuż po II wojnie światowej w Antwerpii. Tam jego ojciec, lekarz, rzeczoną mapę trzyma w schowku w swoim gabinecie, w którym wisi też akwaforta Rembrandta. Widnieje na niej Faust pochylający się nad tym samym odwzorowaniem świata, która znajduje się na mapie. „Faust” należał do matki bohatera, Polki pochodzącej z egzotycznie brzmiącego w Antwerpii miasta Bydgoszcz, która tuż przed siódmymi urodzinami przyszłego jezuity umiera w nie do końca jasnych okolicznościach.
Jeżeli Rembrandt wytrawił w miedzianej płytce Fausta spoglądającego na mapę, musiał ją gdzieś zobaczyć. Jego historię, a także historię tego, jak mapa dotarła do jego domu w Amsterdamie, poznajemy w kolejnych opowiadaniach. Cofamy się więc do połowy XVII wieku, zaglądamy do pracowni malarza. Razem z ojcem Rodrigo, jezuitą, i jego posługaczem, synem rzeźnika, wyruszamy z do Rzymu do ojca świętego Innocentego X (to ten uwieczniony przez Velásqueza na słynnym obrazie), by przekazać mu wyprawione skóry czarnych niewolników, a przywieźć do klasztoru drogocenną XV-wieczną mapę.
Historie zapętlają się i przenikają w każdej części książki. Mapa przechodzi z rąk do rąk. Łączy miasta, osoby i losy. Sadurska zabiera nas z Antwerpii do Bolzano, z Bolzano do Antwerpii, stamtąd do Bydgoszczy, potem do Heidelbergu. Jesteśmy w XV, XVII, a później XX wieku. Tu oglądamy II wojnę światową, lata pięćdziesiąte, marzec 1968, początek lat osiemdziesiątych, współczesność. I śledzimy powtarzające się w każdym z tych czasowych i przestrzennych mikrokosmosów wątki niczym znaki na mapie: jezuitów, podrzynanie gardeł jagnięcych i ludzkich, czarną kobiecą sukienkę, imię Andrzej wypowiadane w różnych językach… Przykłady można by mnożyć.
Proza jak gabinet luster
W jednym z wywiadów Sadurska mówiła o „Mapie” jako prozie łotrzykowskiej. Coś w tym jest, bo ta splątana historia jest niczym zapierająca dech w piersiach przygoda, która rzuca nas w różne części świata i ludzkich dziejów niczym Wolter swojego Kandyda. Jednocześnie czytelnik szybko może się przekonać, że ta autoprezentacja to autorski wybieg, zapewne na potrzeby reklamy. W przeciwieństwie do tradycyjnej prozy łotrzykowskiej, zbiór opowieści Sadurskiej zbudowany jest z fragmentów i niedopowiedzeń. Poszczególne osoby odkrywają się przed nami dopiero z czasem, a i to nie do końca. Nigdy nie poznajemy ich w całości jak dzieje się to w balzakowskiej powieści realistycznej. Musimy się domyślać, kim byli, co wycierpieli, a nawet jak wyglądali. Sadurska nie daje nam wyrwać wszystkich ich tajemnic.
Skoro „Mapa” to labirynt, a raczej gabinet luster, w którym odbicia bohaterów, przedmiotów i sytuacji zwielokrotniają się niemal bez końca, to czy z czasem to nagromadzenie odsyłających do siebie znaczeń nie zamienia się w szaleństwo interpretacji, które w tak brawurowy sposób sparodiował kiedyś Umberto Eco w „Wahadle Foucaulta”? Wielkim pisarskim sukcesem Sadurskiej jest to, że skomplikowaną osnowę swojego zbioru przędzie w mistrzowski sposób. Wszystko jest tu skomponowane niezwykle precyzyjne. Do tego stopnia, że natężenie zbiegów okoliczności i powiązań ludzkich losów, niekiedy niezwykle egzotycznych, nie wydaje się sztuczne.
Pomaga w tym język. Sadurska wie, że w tak krótkim i jednocześnie skondensowanym treściowo zbiorze musi część emocji i informacji przekazać za pomocą czysto formalnych rozwiązań. Nie tylko z opowiadania na opowiadanie, ale i z fragmentu na fragment zmieniają się więc narratorzy – od wszechwiędzącego, trzecioosobowego, a raczej bezosobowego tradycyjnego narratora, po pierwszoosobową opowieść. Ta ostatnia zawsze jest inna, dostosowana do epoki, choć nigdy nie trąci nachalnym historyzmem. Jedna jest rwana, pełna niedokończonych zdań. Inna – uporządkowana i chronologiczna niczym sprawozdanie.
To sprawia, że wierzymy bohaterom Sadurskiej, a więc i jej samej. Wierzymy Mattijnowi Hermansonowi, synowi rzeźnika z XVII wieku. Wierzymy spowiedzi jezuity, syna lekarza Adolfa Aloisa Adlera, który to duchowny wychował się w Hoboken na przedmieściach Antwerpii. A nawet wierzymy, że Rembrandt van Rijn wypowiedział właśnie takie słowa, jakie w jego usta włożyła Sadurska.
Formalne gry, czyli pretekst
Pozostaje zrobić jeszcze jedno zastrzeżenie w związku z „Mapą”. Choć z dotychczasowego opisu mogłoby się wydawać, że to nic innego jak zgrabny, intelektualny kalambur – tak nie jest. Pisanie Sadurskiej przypomina pod pewnymi względami pisarstwo Geroges’a Pereca, choć to raczej skojarzenie z prozą Borgesa wydawałoby się bardziej naturalne.
Literackie eksperymenty tego pierwszego kryły w sobie coś o wiele głębszego niż tylko satysfakcję z kunsztownie skonstruowanej formy. „La disparition” [Zniknięcie], lipogram napisany bez użycia litery „e”, swoim tytułem i treścią wskazywał nie tylko na kontrolowany brak pewnego formalnego elementu, ale także na wyrwę, poczucie pustki, którą w życiu pisarza spowodowało zamordowanie w Auschwitz jego matki, Cyrli Perec, z domu Szulewicz. Podobnie rzecz się ma z jawnie autobiograficznym „W albo wspomnieniem z dzieciństwa”.
U Sadurskiej wielowarstwowa, palimpsestowa forma też jest pretekstem do powiedzenia czegoś ważnego, choć nigdy wprost i nigdy nie jednoznacznie. Trochę od czytelnika zależy, jaki trop uzna za warty największej uwagi. Ten, który mówi, że z losami nieznanych nam osób i przedmiotów łączy nas więcej, niż myśleliśmy, i że historia splata z nich przedziwną sieć? Czy ten, że bliskie nam osoby niemal zawsze skrywają jakąś bolesną tajemnicę? A może ten, w którym przemoc, śmierć i okrucieństwo okazują się podszewką tego świata i na każdej mapie, która go odzwierciedla musi gdzieś być wejście do piekieł? To zresztą nieistotne. Najważniejsze, że proza Sadurskiej pomaga wykreślić nam mapę naszych własnych strachów i nadziei.
Czytelnicze déjà vu
Dlaczego w tekście, który ma dotyczyć „Czarnego hetmana”, a więc kolejnej, wydanej w 2022 roku książki Sadurskiej, tak dużo miejsca poświęcam „Mapie”? Bo pisanie o drugiej książkowej publikacji autorki jest w gruncie rzeczy powtórzeniem pisania o pierwszej. Lektura „Czarnego hetmana” to czytelnicze déjà vu. Owszem, zmienione są zarówno miejsca (choć nie wszystkie), jak i rekwizyty. Zmieniają się też bohaterowie. Ale pomysł na książkę, sposób wykonania i formalne rozwiązania, pozostają te same.
Drugie po debiucie prozatorskie dzieło Sadurskiej jest krótsze i w przeciwieństwie do „Mapy” bardziej przypomina jeden, dłuższy utwór niż zbiór opowiadań. Jest to jednak wrażenie wywołane raczej przez objętość tej prozy niż przez jej formę. Tom składa się z sześciu części, które – podobnie jak w „Mapie” – splatają się w jedną całość, odsyłając jedna do drugiej.
Protokół rozbieżności z „Mapą” jest, oczywiście, długi. Bohaterem pierwszego rozdziału „Czarnego hetmana”, pisanego w formie dziennika, jest mężczyzna w średnim wieku, tłumacz, pół-Serb, pół-Polak, po rozwodzie. Miejsce akcji to Kraków, do którego nasz narrator przyjechał wraz z czternastoletnim synem, nieustannie grającym w grę komputerową. Wycieczka w przeszłość też jest tu inna. O wiele dalsza, sięgającą prehistorii, okresu paleolitu, kiedy to praszczur człowieka żył w społecznościach wędrowno-zbierackich. Pojawia się też ważny wątek pensjonatu dla emerytów, prowadzonego wysoko w austriackich Alpach przez czerstwego starca, który codziennie wspina się w niedostępne miejsca i gra w szachy z polskim księdzem, spędzającym tu swoje ostatnie lata.
Jest jednak w „Czarnym hetmanie” zaskakująco wiele podobieństw do „Mapy”. I tu, i tu pojawiają się druga wojna światowa i wojna w byłej Jugosławii, choć w debiucie Sadurskiej Srebrenica zaledwie miga gdzieś w przelocie. I tu, i tu pojawia się wątek Zagłady. W obu zbiorach znajdziemy też duchownych, przedziwną sztafetę pokoleń naznaczoną niezrozumieniem i psychiczną walką, toksycznego ojca, rodzinną tajemnicę i bezmyślne okrucieństwo historii. Mapa zostanie w „Czarnym hetmanie” zastąpiona szachami, ale będą one pełniły podobną funkcję. Przedmiot, który porządkuje świat, odkryje jednocześnie, że jest on podszyty przemocą.
Te same pozostaną również formalne rozwiązania. Może z wyjątkiem dziennika i drugoosobowej narracji oraz stopnia trudności w przedstawieniu paleolitycznych ludzi. Ta ostatnia sztuka wydaje się znacznie trudniejsza niż wiarygodne przedstawienie prywatnego życia Rembrandta.
Lista ograniczeń
Czy to źle? W pewnym sensie w „Czarnym hetmanie” Sadurska potwierdza swoje pisarskie umiejętności. Książka ta pokazuje jednak równocześnie ograniczenia tak misternie skonstruowanej prozy.
Po pierwsze, jest ona skazana na krótką formę. Nagromadzenie wzajemnych odniesień, intertekstualnych odbić i powtórzeń można znieść bez szkody dla wiarygodności narracji jedynie przez krótki czas.
Po drugie, praktycznie uniemożliwia pisanie naprawdę krótkich autonomicznych próz, a więc opowiadań. Wbrew wypowiedzi Jarzębskiego, zarówno poszczególne części „Mapy”, jak i „Czarnego hetmana” wiele tracą przy osobnej lekturze. Siła prozy Sadurskiej leży w czytaniu jej w postaci niewielkich zbiorów opowieści.
Po trzecie wreszcie, każda następna książka w takim kształcie może być traktowana jako niewyraźny powidok poprzedniej, jej blade odbicie, będące kolejną wersją tej samej intelektualnej gry. Tak, jak to się dzieje z „Mapami” i „Czarnym hetmanem”. Samo w sobie nie jest to niczym złym. Powoduje jednak osłabienie tego, czym cechował się debiut Sadurskiej – głębi, która skrywała się pod siatką formalnych zabiegów.
Muszę przyznać, że lektury trzeciej tak skrojonej książki już bym nie zniósł. Wciąż pamiętam jednak „Mapę” i wiem, że Barbara Sadurska to znakomita pisarka. Czekam więc nadal na jej druga książkę.
Książki:
Barbara Sadurska, „Mapa”, redakcja Krystyna Bratkowska, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2019, stron 138.
Barbara Sadurska, „Czarny hetman”, redakcja Krystyna Bratkowska, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2022, stron 206.