Kościół katolicki jest bardzo starą instytucją. W naszej cywilizacji nie ma obecnie innego bytu zbiorowego trwającego nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat lub niewiele krócej, jeśli liczyć od pierwszych zorganizowanych gmin z hierarchią funkcji. Z tego powodu jakiekolwiek generalizacje ujmujące kwestię katolicyzmu rzymskiego „po całości” są dość ryzykowne. Można natomiast zauważyć, że mniej więcej od czasu, kiedy chrześcijaństwo zostało uznane przez cesarza Konstantyna Wielkiego za oficjalną religię Imperium Rzymskiego (stało się to w roku 313), w Kościele (którego nazwa pisana jest tu od wielkiej litery, aby zaznaczyć, że chodzi nie o konkretny budynek sakralny, lecz o całą wspólnotę wyznawców chrześcijaństwa) zaczęła się fala herezji, rozłamów i odszczepieństw.
Przez kilkaset lat na kolejnych synodach i soborach powszechnych duchowni skutecznie zwalczali próby wewnętrznego zróżnicowania doktryny. Rezultatem tej walki było ścisłe określenie prawd wiary, które każdy człowiek biorący udział w katolickich praktykach religijnych podziela do dziś, nawet jeśli nie jest tego świadomy ani nie rozumie ich treści. Ale walka o jedność nigdy nie została przez katolicki kler ostatecznie wygrana. W 1054 roku nastąpiła schizma wschodnia (czyli powstało prawosławie). W XII i XIII wieku Rzym musiał zwalczać herezje albigensów i katarów, które na południu Europy miały bardzo duże wpływy. W XV wieku wewnętrzny kryzys władzy kościelnej przybrał takie rozmiary, że przez pewien czas funkcjonowało jednocześnie trzech papieży, z których każdy twierdził, że tylko on jest prawomocny. Ledwo papiestwo zdołało zewrzeć szyki, gdy w 1517 roku Marcin Luter, dał początek protestantyzmowi. Katolicyzm nie jest tak całkowicie „katolicki” (czyli powszechny), jak zwykł się przedstawiać światu. Niektóre owieczki wciąż uparcie wymykały się przez zagrodę.
Wygląda więc na to, że wizja oferowana wiernym przez Kościół nigdy nie zadowalała wszystkich zainteresowanych. Działo się tak nie tylko z powodów czysto doktrynalnych oraz pod wpływem bieżących koniunktur politycznych. Problem polegał również na tym, że zalecenia etyczne głoszone przez kler katolicki na ogół nie szły równym krokiem z praktykami tegoż kleru, a ludzie, którzy sami po kryjomu robią to, czego stanowczo zabraniają robić innym, nieuchronnie wzbudzają niechęć i sprzeciw.
Raz na kilkaset lat Kościół – którego kierownictwo zazwyczaj było świadome tego problemu, a nierzadko we własnych osobach przyczyniało się aktywnie do jego pogłębiania – podejmował znaczny wysiłek w celu uwolnienia się od błędów i wypaczeń. Często korzystał przy tym z pomocy mnichów. Monastycyzm, czyli życie mnisze, jest jednym z najbardziej fascynujących zjawisk w dziejach chrześcijaństwa. Życie w izolacji od świata, oddalenie się od społeczeństwa, kultury i zbiorowości po to, by tym intensywniej dążyć do zbawienia tejże zbiorowości – to fenomeny mające niewiele odpowiedników w innych kulturach. W średniowieczu kluniacy, cystersi, a potem franciszkanie stanowili dla papieży-reformatorów potężne wsparcie w wysiłkach mających na celu odświeżenie Kościoła i oczyszczenie go z grzechów takich jak pazerność i rozwiązłość. Ale te wysiłki nigdy nie przynosiły trwałych rezultatów, a ich orędownicy prędzej czy później sami popadali w grzechy, które przedtem chcieli wyplenić. Oświeceniowo-libertyński obraz mnicha jako opasłego, obleśnego próżniaka, w dodatku tępego na umyśle, jest nieco przerysowany, lecz ma pewne faktyczne podstawy.
Obecny kryzys Kościoła nie jest może największym w jego historii, chociaż nie można wykluczyć, że okaże się ostatnim. W XVIII wieku Oświecenie i rewolucja francuska podkopały oczywistość wiary religijnej Europejczyków, w XIX wieku ten trend wzmocniły wydatnie cywilizacja techniczna, nauka nowoczesna i ruchy rewolucyjne, a na początku XX pierwsza wojna światowa i rewolucja bolszewicka bardzo mocno zaświadczyły, że Opatrzność jest, a przynajmniej bywa, Opacznością. Obecny kryzys jest jednak inny – jego istotą nie jest bowiem taki czy inny pogląd na świat i siły nim kierujące. Jego istotą jest seks.
Jeśli ciało ludzkie stanowi najważniejsze pole bitwy „kultury” i „natury”, to nauka Kościoła doprowadza tę bitwę do stanu najwyższej waleczności obu biorących w niej udział stron. Inaczej niż we wszystkich innych systemach religijnych ludzkości, przyjęto tu, że warunkiem zbawienia, czyli głównej wygranej w grze, jaką jest ludzkie istnienie, jest radykalne stłumienie popędów i instynktów, jakie wpisała w nas biologia. Zainteresowanie chrześcijańskich myślicieli i prawodawców religijnych kwestiami mającymi związek z ludzką seksualnością wzbudza podziw i lekki strach, kiedy czyta się teksty, w których rozważają oni te sprawy. Wywody świętego Augustyna o częściach ciała ludzkiego, nad których poruszeniami człowiek nie panuje wolą, albo świętego Hieronima o przewadze zalet całożyciowego dziewictwa nad zaletami uprawiania seksu to przykłady prawdziwego intelektualnego tour de force, jakiego nie powstydziliby się Freud ani Kinsey – a przecież obaj ci autorzy żyli i pisali na progu historii Kościoła, po nich zaś przyszły rzesze teologów i kazuistów, specyfikujących w najdrobniejszych detalach każdą odmianę występku z wnikliwością godną wypróbowanych praktyków przedmiotu. Tylko szczupłe rozmiary felietonu powstrzymują nas również od bliższego zreferowania średniowiecznych deliberacji uczonych mężów na temat tego, w jaki sposób Maryja poczęła Jezusa i wydała Go na świat, nie przestając być dziewicą. Były to deliberacje naprawdę szczegółowe.
Kwitowanie tych zjawisk uwagami o niewyżyciu i frustracji seksualnej nie wyjaśni głębszych przyczyn wielowiekowej kościelnej fiksacji. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego chrześcijanie tak radykalnie i bezkompromisowo odrzucili ludzką cielesność, zwłaszcza w jej aspekcie erotycznym – można spekulować, że chodziło tu w szerszej skali o zyskanie ścisłej kontroli nad wyznawcami w ramach radykalnej biopolityki, w której ujarzmienie ciał równa się ujarzmieniu umysłów. Wiadomo natomiast, że w rezultacie tego odrzucenia doszło w łonie Kościoła do wyjątkowo silnego napięcia między zakazami a pragnieniami. Im bardziej coś jest zabronione, tym bardziej pociąga i fascynuje.
W tym napięciu sytuuje się również wiele zjawisk znanych z historii monastycyzmu. Wbrew zdroworozsądkowym pozorom, asceci i libertyni – z których pierwsi chełpią się skrajnym umartwieniem ciała, drudzy zaś skrajnym dogadzaniem ciału – są to dwie strony tego samego zjawiska. Asceci i libertyni realizują bowiem dwie tak samo radykalne instrukcje obsługi ludzkiego ciała i posługiwania się nim jako narzędziem. Dla jednych ciało jest wstrętnym, ale niezbywalnym instrumentem zbawienia, dla drugich – bardzo przyjemnym narzędziem doznawania maksymalnej ilości wrażeń zmysłowych. Prawie wszyscy „normalni” ludzie mieszczą się gdzieś w środkowej części skali, której punkty skrajne wyznaczają te dwie grupy. Markiz de Sade, lokując akcję niektórych swoich utworów w klasztorach, nie tylko prowokował swoich współczesnych, ale również wskazywał na paradoksalne pokrewieństwo ekstremalnej ascezy i ekstremalnej rozpusty, zwłaszcza w kontekstach politycznych. Kościół, wiara, władza, ciało – ten układ wzajemnych wpływów istniał od początku chrześcijaństwa, widoczny jest już w listach świetego Pawła.
Przyglądając się dziś kolejnym skandalom seksualnym, nękającym Kościół w wielu krajach i wypływającym w mediach z monotonią, która zaczyna być nużąca, można sobie zadawać pytanie, jak z tym było kiedyś? Jak się zachowywał ten wielki stary ospały organizm na przykład w XIX wieku? Czy wtedy duchowni także dopuszczali się na swoich ufnych podopiecznych czynów uznawanych dziś za przestępstwa kryminalne, lecz ponieważ nie było wówczas pojęć ani kanałów komunikacji społecznej, którymi można by te czyny opisać i przekazać, nie pozostał po nich żaden ślad? A może dopiero w XX wieku księży opętał jakiś demon, podżegając ich do gwałcenia wszystkich świętości, które sami ustanowili?
Słowo „religia” pochodzi od łacińskiego rzeczownika oznaczającego więź. Słowo „ecclesia” (czyli „Kościół”) – od terminu oznaczającego w starożytności zgromadzenie ludowe w greckiej polis, na którym obywatele dyskutowali i podejmowali decyzje istotne dla życia publicznego. Te słowa odzwierciedlają naturę wczesnego Kościoła. Miał on być w założeniu najlepszą na świecie wspólnotą ludzką, związaną wiarą w najlepszego boga i dającą skuteczny odpór całemu złu tego świata. Obserwowanie przewlekłej, męczącej agonii tego długowiecznego organizmu jest pod wieloma względami fascynujące, zwłaszcza kiedy myśli się przy tym o jego przeszłości. Pytanie kardynalne dla tego tematu brzmi: co, do wszystkich diabłów, poszło nie tak?
Książka:
Clifford Hugh Lawrence, „Monastycyzm średniowieczny. Formy życia religijnego w Europie Zachodniej wieków średnich”, przekład, wstęp i redakcja naukowa Rafał Rutkowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, wydanie drugie, zmienione i poprawione, seria Rodowody Cywilizacji.