Tomasz Sawczuk: Czy Polska zamierza kupić cały sprzęt wojskowy świata? 

Mariusz Cielma: Rozmawiam z kolegami z branży i nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Oczywiście, Ministerstwo Obrony Narodowej prowadziło zakupy już przed wojną. Kupiono samoloty F-35, zapowiadano zakup czołgów Abrams, kupiono dwie baterie obrony powietrznej Patriot, kilka śmigłowców Black Hawk i dywizjon HIMARS-ów. Ale teraz Polska rzuciła na wojskowy rynek naprawdę bardzo duże pieniądze.

Jarosław Kaczyński zapowiedział zwiększenie wydatków na armię do 5 procent PKB.

Tyle nie wydawały na armię kraje NATO-wskie w czasach zimnej wojny. Pułap nie do pomyślenia dla krajów rozwiniętych. Jeśli jednak traktować poważnie plany resortu obrony o dużo większej armii, to rzeczywiście musielibyśmy tyle wydać.

W tej chwili wydajemy na obronność średnio dwie trzecie tego, co europejskie państwa NATO w przeliczeniu na mieszkańca. I teraz Polska, taki średniak, nagle planuje kupić tysiąc nowoczesnych czołgów… Proszę pamiętać, że to nie są już wozy mechaniczne z czasów drugiej wojny światowej. Gros kosztów takiego sprzętu to elektronika. Sam czołg może więc kosztować 10 milionów dolarów. A eksploatacja? Szkolenie? Koszty serwisu? 

W ostatnich miesiącach minister Błaszczak tydzień po tygodniu ogłaszał kolejne, ogromne zakupy dla wojska. To jest zgodne z dotychczasowymi planami czy to zupełnie nowa koncepcja? 

Można powiedzieć, że to jest nowa koncepcja. Co więcej, nie wiadomo do końca, kto jest jej autorem. Oczywiście, MON i pan minister Błaszczak, ale zwykle takie plany powstają w szerszym gronie, a nawet w ramach szerokiego politycznego porozumienia. 

Część z tych zakupów planowano od lat, ale resort odkładał je w czasie. W tym roku weszła w życie ustawa o obronie ojczyzny, która pozwoliła na kredytowanie modernizacji armii. Stąd te ogromne środki. Powstał Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, zarządzany przez Bank Gospodarstwa Krajowego, który będzie emitował obligacje na pokrycie kosztów. Są domysły, że te obligacje miałby kupować koreański przemysł lub rząd – mocno uderzyliśmy w sprawie zakupów na kierunku koreańskim, a przecież ktoś musi kupić te obligacje i to na takiej stopie, żeby nasze finanse nie utonęły. 

Porozmawiajmy o konkretach. Minister Błaszczak ogłosił, że Polska chce kupić od USA pięćset wyrzutni HIMARS. Wedle informacji prasowych, Ukraina otrzymała od Amerykanów szesnaście takich systemów. Szesnaście, a pięćset… to duża różnica. 

To jedna z zapowiedzi, jeszcze nie zakup. Minister wysłał do Stanów Zjednoczonych zapytanie, jak wyglądałyby warunki zakupu pięciuset takich wyrzutni. Plany przedwojenne zakładały nabycie niewiele ponad pięćdziesięciu. Wcześniej minister Macierewicz zakładał zakup nieco ponad stu pięćdziesięciu wyrzutni. 

Czy mając pięćset możemy podbić całą Europę?

Pięćset brzmi jak utopia. Nikt za bardzo poważnie tego nie traktuje. 

Dlaczego?

Powiem tak: Polska zakupiła na razie dwadzieścia sztuk HIMARS-ów z podstawową jednostką ognia, a do tego pojazdy dowodzenia, transportowe i zabezpieczenia – czyli cały moduł dywizjonowy. Podstawowa jednostka ognia zakupionej amunicji oznacza, że każda wyrzutnia odpaliłaby raz i jeszcze zostaje trochę na drugie odpalenie. Czyli daje to zapasów mniej więcej na jeden dzień wojny. To wszystko kosztowało niecałe dwa miliardy złotych. Teraz przemnóżmy to sobie przez dwadzieścia pięć.

A należy pamiętać, że to są tylko koszty zakupu. Według standardów NATO, koszt zakupu sprzętu to jedna trzecia wydatków, jakie poniesiemy w całym cyklu jego życia. Trzeba zabezpieczyć szkolenie, remonty, modernizację po kilku latach. Nawet jeśli patrzeć tylko na wyrzutnie HIMARS, daje to ponad 40 miliardów złotych na sam zakup. I to zakup sprzętu z bardzo małą jednostką ognia… Bo co pokazała Ukraina? Potrzeba amunicji, amunicji i jeszcze raz amunicji. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę wszystkie koszty, w tym także pytanie, skąd brać ludzi i jak zapewnić im szkolenie, odpowiednią infrastrukturę do przechowywania, to powiem panu szczerze, że branża nie traktuje poważnie zapowiedzi ministra. 

Bo nie widać przygotowań, żeby dało się to wszystko obsłużyć? 

Nie spotkałem nikogo z branży, kto zakładałby, że te ogromne plany będą realizowane po wyborach.

Tu wracamy do tego, że ten plan powstaje, ponieważ pozwala na to silna pozycja i autonomia ministra Błaszczaka. Do jego dyspozycji w ramach Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych jest w najbliższym roku kwota 40 miliardów złotych – i to głównie z kredytów. A do tego dochodzi budżet, który jest ogromny, bo od roku 2023 roku to będzie 3 procent PKB, czyli prawie sto miliardów złotych tylko w ramach podstawowych wydatków publicznych. Z jednej strony, słyszymy więc, co się dzieje z finansami państwa, że problemy narastają, a z drugiej strony, słyszymy o tym, jak puchną plany w resorcie obrony. Nie sposób zakładać, że pod względem finansowym, kadrowym, a nawet istniejących koszar i poligonów, zrealizowanie tych zapowiedzi będzie możliwe.

Wspomniał pan o tysiącu czołgów.

Mamy łącznie zakupić blisko 1400 nowych czołgów. Tysiąc z Korei – 180 jest zakontraktowane, reszta to plan na kilka lat w przyszłość. Do tego 250 najnowszych Abramsów, które zakontraktowano w kwietniu i 116 Abramsów używanych, żebyśmy mogli trochę szybciej je dostać. 

Z tymi czołgami jest najmniej kontrowersji, chociaż nikt nie wierzy w liczbę 1000 czołgów z Korei. Jest tu najmniej dyskusji, bo widzimy, że mniej więcej połowa naszych batalionów czołgowych nie ma już sprzętu. Wszystko poszło lub wkrótce pójdzie do Ukrainy. Trzeba szybko załatać tę dziurę i stąd pojawił się pomysł zakupu tych używanych Abramsów, które mogą do nas dotrzeć już w przyszłym roku. 

Natomiast co do zasady takich zakupów nie da się realizować szybko. Nowe Abramsy dotrą do nas w latach 2025–2026, ponieważ trzeba je najpierw wyprodukować. Mniej więcej wtedy będzie zrealizowana umowa na 180 koreańskich czołgów K2. A trzeba pamiętać, że samo otrzymanie sprzętu nie oznacza, że on jest gotowy do użycia. Trzeba jeszcze przeszkolić jednostki, co w polskich programach zwykle trwa trzy lata.

Dlaczego zamawiamy równocześnie z USA i Korei? 

Zakupy Ministerstwa Obrony są całkowicie nieprzejrzyste. Nie wiadomo do końca, gdzie powstają plany tych zakupów i nie wiadomo, na jakiej zasadzie podejmuje się decyzje o tym co, gdzie i ile kupić. 

Pamiętam, że w przeszłości mieliśmy trwające w nieskończoność przetargi. 

To z jednej strony był zarzut, a z drugiej – działały one na zasadzie konkurencyjności. Zagraniczni dostawcy musieli się postarać, żeby otrzymać te nasze ogromne przelewy, a jednocześnie związać się z nami serwisem na kolejne dekady.  

To nie znaczy, że te wozy są lepsze czy gorsze. Wojsko będzie zadowolone z jednego i drugiego. Chodzi o to, że nie wiadomo, na jakiej zasadzie odbywa się wybór. W branży jest sporo plotek, że zależy to od czynników osobistych. Traktuje się to jako walkę lobby. 

Jeśli chodzi o samoloty, również kupujemy z dwóch kierunków: amerykańskie F-35 i lekkie koreańskie myśliwce FA-50. Jaka tu jest koncepcja? 

Samolot F-35 jest faktycznie najnowszą maszyną, jaka jest dostępna na zachodnim rynku. Wątpliwości dotyczą tego, w jaki sposób odbywały się negocjacje ze stroną amerykańską – co udało się nam wywalczyć. Wiele państw kupuje F-35, ale na drodze przetargów. Finowie porównali kilka maszyn od różnych producentów, Szwajcarzy tak samo. Dzięki tym przetargom uzyskuje się zwrotne inwestycje w gospodarkę. Szwajcarzy płacą 6 miliardów franków na samoloty, a 2 miliardy mają zainwestować w ich kraju w ramach offsetu Amerykanie. W polskim przypadku nic nie wiadomo o tym, jaka będzie kompensacja za tak ogromne wydatki i czy w ogóle jakaś będzie.

Jeśli chodzi o maszynę koreańską, według koncepcji MON-u, ma to być samolot pomocniczy, wypełniający mniej skomplikowane zadania. Ma na przykład pełnić dyżury w czasie pokoju, być w gotowości, aby na przykład przechwycić samolot pasażerski, z którym stracono kontakt. Ale ma też wypełniać zadania wsparcia pola walki, czyli trochę jako samolot szturmowy. To jest w sumie kontrakt na 3 miliardy dolarów – 48 samolotów. Jest duża dyskusja o tym, czy te pieniądze są warte możliwości, jakie daje ta maszyna. To, na czym nam zależy w tym samolocie – nowocześniejsze pociski i nowocześniejszy radar – ma być dostępne dopiero w przyszłości, za kilka lat. Teraz dostaniemy wariant, z którego i samo wojsko jest niezadowolone. On wykorzystuje nawet starsze wersje pocisków do walki z innymi samolotami, niż mają nasze F-16, które posiadamy w linii od dwudziestu lat. Moim zdaniem wobec FA-50 nie należy używać zwrotu „myśliwiec”.

Czyli o co chodzi? Polska musi jak najszybciej mieć samoloty i akurat te są dostępne?

Według ministerstwa, Polska ma mieć bardzo szybko chociaż część z tych maszyn. Pierwszych dwanaście ma dotrzeć do nas w drugiej połowie przyszłego roku, ponieważ trzy nasze eskadry latają na myśliwcach MiG-29 i szturmowych samolotach Su-22, a to są już maszyny bardzo wiekowe i o małych możliwościach… Do tego w wyniku wojny nie ma możliwości, żeby dostawać do nich części zapasowe ze wschodu, bo przecież Rosja nam tych części nie przyśle. Pomagali nam Ukraińcy, ale teraz to my swoje zapasy części i uzbrojenia wysłaliśmy do Ukrainy. Czyli rzeczywiście pilnie potrzebujemy samolotów. 

Natomiast dlaczego wybrano akurat ten samolot? Niektórzy się zastanawiają, czemu nie kupiono kolejnych F-16. A może warto było poczekać chwilę dłużej i kupić kolejne F-35? I tu wracamy do początku – brak przejrzystości. Nie wiadomo nawet, czy zadbaliśmy o to, żeby ceny były stałe. Bo jeśli wydajemy miliardy dolarów, a w ten sposób kupujemy sprzęt z Korei, to pojawia się różnica, gdy dolar kosztuje 4 złote czy 5 złotych. Byłem w Dęblinie, gdy podpisywaliśmy pierwszy kontrakt na F-35. Wtedy przykładowo dolar był po 3,9 złotego. 

Teraz haubice. Tu też jest ciekawa sytuacja. Mamy zamówić z Korei haubice, które są podobne do polskich Krabów. Czyli czołgi, samoloty, haubice – Korea pojawia się trzy razy. 

Dotąd w skali roku dostarczano szesnaście haubic Krab. I pojawia się zarzut ze strony resortu obrony: tak, Krab jest dobrą haubicą, ale polski przemysł nie dostarczy takiej ich liczby, jakiej byśmy oczekiwali. Tyle że Polski przemysł odpowiada na to ministerstwu: „a wy nie jesteście w stanie odebrać nawet tej liczby, którą my możemy dostarczyć dzisiaj”. No bo do tego też trzeba ludzi, infrastruktury i szkoleń. Wojsko też musi wykonać wysiłek.

W Korei mamy kupić ponad sześćset haubic. To jest odpowiednik Kraba. Podobnie jak w przypadku samolotów i większości czołgów, wersja spełniająca nasze oczekiwania ma być gotowa dopiero za kilka lat. Dlaczego zatem, można by zapytać, nie zbudować zamiast tego dodatkowej fabryki Krabów? 

Dlaczego więc kupować w Korei?

Sama Korea Południowa nie jest złym kierunkiem. Jest tylko kwestia tego, żebyśmy zadbali o dobre warunki zakupu i o to, żeby nasz przemysł jak najbardziej uczestniczył w tych programach. Ministerstwo chwali się głównie tym, że w krótkim czasie udało mu się dopiąć tak rozbudowane zakupy. Ale na razie po tej stronie przemysłowej nie ma żadnych wiadomości o podpisanych umowach o współpracy. 

I to może być kłopot. Polski resort obrony już kilka razy tak się spalił. Kiedy prezydent Trump przyjechał do Warszawy, to poszła informacja, że kupimy HIMARS-y. Wiem ze źródeł w resorcie obrony, że wraz z tą deklaracją amerykański producent zmienił ofertę na naszą niekorzyść. Padły deklaracje polityczne, więc oni już wiedzieli, że nie muszą z nikim rywalizować. 

Źródło: mat. pras. Ministerstwo Obrony Narodowej

Minister Błaszczak ogłasza również zakup 96 amerykańskich śmigłowców Apache.

Apache najlepiej spełnia polskie wymagania. W odróżnieniu od konkurentów ma na przykład radar, co jest ważne w przypadku takiej pogody, jaka występuje w naszej części Europy – jak jest deszcz, mgła, to nie wystarczy do szukania celów tylko optoelektronika. Radar pozwala zobaczyć to, czego nie widzi „uzbrojone” oko. Apache był więc oczekiwany przez polskie wojsko. Ale dotychczas plany mówiły o zakupie 32 takich śmigłowców. A teraz MON chce mieć trzy razy większą armię, to i kupuje trzy razy tyle.

To są łącznie ogromne pieniądze. Ludzie mogą sobie nie zdawać z tego sprawy, ale nie ma drugiego ministra w rządzie, który podpisywałby takie kontrakty. Proszę pokazać mi kogoś innego w tym kraju, kto jednym podpisem kupuje coś za dziesiątki miliardów złotych. W dodatku stanowisko takie jak minister obrony może zepsuć człowieka. Dlaczego? Bo to jest taka hierarchiczna, bardzo tradycyjna struktura. Strzela się obcasami, „minister ma zawsze rację” – to często słychać od wojskowych. Ja się śmieję, że minister zawsze dostaje największy kotlet i mówiąc między nami – tak to właśnie jest. 

To oczywiście rodzi wątpliwości co do sposobu prowadzenia zakupów, bo to są zbyt duże pieniądze, żeby przejść nad tym do porządku dziennego. Dla zagranicznej firmy walczącej o wielomiliardowy kontrakt, nawet ułamek tej kwoty zainwestowany w lobbing może przynieść ogromne zyski. Dlatego wydatki na armię wymagają przejrzystości i kontroli.

Co się dzieje w sprawie obrony powietrznej? Czy obecne plany dają nam bezpieczeństwo przed środkami, które Rosja wykorzystuje na Ukrainie?

Rozbudowę obrony powietrznej już od dziesięciu lat uznaje się za priorytet. Co ciekawe, niewiele jest w tej sprawie inwencji obecnego kierownictwa. Plany opierają się na tym, co ustalono w czasach ministra Siemoniaka za rządów PO–PSL. Czyli osiem baterii systemu Wisła i początkowo dziewiętnaście, a po powołaniu nowej dywizji dwadzieścia trzy baterie mniejszego systemu Narew.

Czy to nas obroni? Obserwując obecną wojnę, jestem w zasadzie spokojny. Patrioty mają być w najnowszej wersji, jaką oferuje przemysł amerykański. Prócz Amerykanów nikt nie będzie dysponował takimi możliwościami. Będą wysoce skuteczne przeciwko Iskanderom, innym pociskom balistycznym czy manewrującym. Natomiast baterie Narew mają chronić kluczowych obiektów, towarzyszyć oddziałom wojskowym w celach ochronnych. Jeśli zbudujemy obronę powietrzną według tych planów, to będziemy mieli być może najnowocześniejszą obronę powietrzną na świecie. Trudno wskazać inny kraj, który miałby obronę takiej jakości w stosunku do posiadanego terytorium. 

Brzmi ambitnie.

Przy czym podpisaliśmy umowę na dwie baterie Patriot, a chcemy mieć osiem. Minister na pewno będzie chciał zdążyć do wyborów z kolejnym kontraktem. Pozostaje natomiast kwestia amerykańskiej biurokracji, gdzie nie da się tak z miesiąca na miesiąc przeskoczyć pewnych spraw. Gdy więc słyszymy, że minister wysłał zapytanie ofertowe do Pentagonu, to wiemy, że zajmie 9–12 miesięcy, żeby stamtąd spłynęły do nas papiery, które możemy ewentualnie podpisać. 

Jarosław Kaczyński zapowiedział zwiększenie liczebności wojska do 300 tysięcy żołnierzy. Czy jest w ogóle możliwe, żeby zwerbować tyle osób do wojska i wyszkolić ich w tak krótkim czasie? 

Dominuje pogląd, z którym się zgadzam, że te 300 tysięcy nie jest realne. Po pierwsze, są kwestie demograficzne. Wojsko polskie ostatnio liczyło tyle żołnierzy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wtedy jeden rocznik to było może 600 tysięcy osób. Teraz to jest 300–400 tysięcy. Czyli jest dużo mniej mężczyzn, którzy mogą i przede wszystkim chcą założyć mundur. 

Po drugie, odkąd rządzi PiS, słyszymy o rozwoju liczebnym armii. W końcówce rządów PO–PSL armia liczyła niecałe 100 tysięcy żołnierzy zawodowych. Teraz liczy 111 tysięcy. Czy to jest duży skok jak na siedem lat? Moim zdaniem nie, a wysiłek włożono duży, teraz zaś wkłada się jeszcze większy. 

Brak chętnych?

Baza chętnych zbyt mała, a poza tym, gdzie my tych ludzi umieścimy? Nie ma takich garnizonów czy poligonów, żeby ich szkolić. Na naszym terytorium jest teraz 10 tysięcy amerykańskich żołnierzy, oni też chcą się gdzieś szkolić. Mówiąc krótko, to są same wyzwania, nie wspominając o pieniądzach.

Nie chodzi tylko o posiadanie dużej armii, co pokazuje Rosja. „Druga armia świata”, jak to śmieją się Ukraińcy. A co pokazała? Nic. Liczy się jakość. Wiele osób zwraca uwagę, że nie musimy koniecznie robić planów na setki tysięcy ludzi pod bronią – trzeba w pierwszej kolejności zadbać o tych, których już mamy. Polska armia szybciej stanie się nowoczesna, jeśli będzie może trochę mniejsza niż plany ministra – i wcale nie uważam, że będzie przez to mniej efektywna. 

Czyli zakupy dla wojska w praktyce nie będą tak duże, bo nie będzie tylu osób, żeby obsłużyć ten sprzęt?

To jest jeden z powodów. Ale dla mnie podstawowy powód to brak ciągłości w polskich decyzjach wśród kolejnych ministrów. 

Czyli pana zdaniem, jeśli za rok zmieni się rząd, to część programów będzie zmieniona?

Tak uważam. Zawarte kontrakty pewnie będą realizowane. Ale jeśli chodzi o te, które są w planach, to moim zdaniem ktoś spojrzy na możliwości finansowe państwa, możliwości kadrowe i organizacyjne i w grę wejdzie kwestia racjonalności i gospodarności. Nie potrzebujemy tyle sprzętu, bo nie będzie nas stać na jego utrzymanie. Jest takie powiedzenie, że jak człowiek chce mieć Mercedesa, to musi być go na niego stać. 

Ale powiem jeszcze trochę inaczej. Nawet w ramach tej samej opcji politycznej było dwóch ministrów. Antoni Macierewicz miał inne priorytety, a Mariusz Błaszczak podejmował inne decyzje. To pokazuje, że u nas o tym, gdzie pójdą pieniądze, decyduje w dużej mierze osoba, a nie szersza strategia. Podam przykład. W ostatnich dniach ministra Macierewicza wydawało się już, że kupimy francuskie okręty podwodne. Wszystko do tego zmierzało. Nastąpiła zmiana na stanowisku i od tej pory nikt nie ciągnie tematu. 

Gdyby te wszystkie plany zrealizować, to kiedy polska armia będzie zmodernizowana? Pięć lat? Dziesięć lat? 

Bliżej dekady. Oprócz dostaw sprzętu biorę jeszcze pod uwagę szkolenie i zgranie żołnierzy. Polski program szkoleniowy to jest trzy lata na każdą jednostkę. Jak dodamy trzy lata intensywnego szkolenia do daty dostawy sprzętu, to możemy powiedzieć: mamy jednostkę gotową do działań. 

Czy te wszystkie zakupy oznaczają wzmocnienie polskiego przemysłu zbrojeniowego? Na chłopski rozum, jeśli chcemy wydać setki miliardów złotych na sprzęt, to powinniśmy również chcieć zwiększyć krajowe zdolności przemysłowe i techniczne. Jak to wygląda? 

Praktyka jest trudniejsza. Ministerstwu Obrony zależy na kupowaniu i na tym, żeby część sprzętu trafiła do nas szybko. Z różnych powodów, nawet z powodu roku wyborczego.

Żeby mieć co pokazać.

Sprzęt, a nie tylko papiery. Ale tempo powoduje, że wedle mojej wiedzy pod względem zabezpieczenia eksploatacji w Polsce – żebyśmy mogli robić serwis w kraju – wszystko jest w dalekim lesie. To rodzi duże ryzyko, bo skoro już i tak kupiliśmy sprzęt, to czy dostaniemy dobre warunki dla transferu technologii? 

I proszę pana, powiem tak. Jeśli chodzi o zakontraktowany sprzęt, to na razie nie ma nic istotnego przy ich produkcji dla Polski. W temacie F-35 praktycznie nic u nas nie ma. HIMARS-y – nic nie robimy u nas, kupiliśmy „z półki” w Stanach. 180 czołgów K2 – wszystko przyjedzie z Korei. Tak samo haubice. Samoloty? Nawet nie mieliśmy żadnych ambicji w sprawie tych ostatnich, prostszych maszyn, żeby coś przy ich produkcji robić. Przylecą z Korei. 

Oczywiście, MON mówi, że docelowo będzie szerokie wsparcie eksploatacji na miejscu. Tylko że jako wieloletni obserwator sfery wojskowej obawiam się, że jak coś nie zostało zrobione od razu, to potem nic z tego może nie wyjść. Natomiast będzie jak z otrzymanymi dwadzieścia lat temu za symboliczne euro niemieckimi czołgami Leopard 2. Zakładaliśmy, że będą żyły dzięki logistyce niemieckiej. Później było z tym dużo problemów i ludzie z przemysłu opowiadali o tym, jak rok po roku wydzierali kompetencje Niemcom, żeby dało się zrobić jak najwięcej u nas. I zajęło nam kilkanaście lat, żebyśmy mogli powiedzieć: możemy remontować i próbować modernizować te czołgi w Polsce. 

Niemcy są blisko. Ale remontować w Korei – to się wydaje logistycznie mało wygodne. 

Przy czym Korea chce mieć przyczółki w Europie. Gdybyśmy dobrze to rozegrali, zadbali o nogę przemysłową, to większa współpraca przemysłowa mogłaby im się opłacać. Ale na tym etapie jesteśmy skazani na to, co głównie im się będzie chciało. 

Wie pan, minister traktuje te zakupy jako trampolinę polityczną. Zwyczajnie widać, że gra na siebie, wszystkie zakupy ogłasza osobiście. Żaden wojskowy nie wyskoczy z informacją, że chcemy coś kupić – to minister ma obwieścić światu dobrą nowinę. Niektórzy mówią, że ma ambicje, żeby być premierem. Jego pozycja na pewno jest silna. Nawet jego otoczenie, gdy jest okazja podpytać, czy się szykują na premierostwo, to się tylko uśmiecha.

Załóżmy, że wszystko się udało. Czy takie plany zapewniają nam bezpieczeństwo? Czy są jakieś słabości, na które trzeba by jeszcze zwrócić uwagę? 

Bezpieczeństwo zapewniają trzy nogi. Pierwsze dwie są polityczno-militarne: NATO i własna armia. Ale jest coś jeszcze, co też pokazuje wojna w Ukrainie. Nie tylko wojsko walczy. Powinniśmy zadbać o część cywilną, sferę pozamilitarną bezpieczeństwa – podniesienie zdolności państwa, administracji. Jeśli chodzi o zarządzanie kryzysem, liczy się całe państwo i jego społeczeństwo, które potrafi choćby przygotować się na wojnę informacyjną. Musimy to przepracować.

A jeśli patrzeć tylko na wojsko, to moja główna obawa polega na tym, że jesteśmy obecnie placem budowy. Część jednostek rozebraliśmy, żeby tworzyć inne. Przerzucaliśmy czołgi z zachodu do Warszawy. Teraz się okazuje, że ci z Warszawy, co dopiero się na nich przeszkolili, dostaną Abramsy i będą się znowu szkolić. Mówiąc krótko, w sytuacji zagrożenia rozbieramy wały powodziowe, żeby zbudować nowe – bo uważamy, że postawimy większe i silniejsze. A to oczywiście zawsze powoduje ryzyko, czy wystarczy na to czasu.