Kiedy w 2001 roku powstał polski „Newsweek”, dziennikarze z innych gazet żartowali, że każdy lead zaczyna się od słów: „młodzi menadżerowie coraz częściej…”. Tematy z polskiej edycji tego amerykańskiego pisma oddawały sen o awansie naszego społeczeństwa. Praca, którą tygodnik opisywał, była nowoczesna, wielkomiejska, w zachodnich firmach, na dobrych stanowiskach. Kazik Staszewski śpiewał właśnie piosenkę „Malcziki” o tych „z lepszych najlepszych” z „trzydziestego piętra w biurowcu szklanych drzwi” i to właśnie był świat, do którego miał aspirować czytelnik tygodnika.
Kiedy „Newsweek” pisał o kryzysie i bezrobociu, które nadeszło wkrótce po jego powstaniu, bohaterami tekstów byli młodzi ludzie zmuszeni do oszczędzania na modnych knajpach i weekendowych wypadach do europejskich stolic, a nie na bułkach i proszku do prania. Jednak ich praca nie trwała od 8 do 16, jak u tej niewidzialnej dla „Newsweeka” części Polaków spoza wielkich miast, tylko od rana do nocy, tyle ile było trzeba, albo raczej – ile od nich wymagano.
W samej redakcji tego pisma pracowało się tak samo, tylko pieniądze były mniejsze (choć, jak na prasę – niezłe). Praca w mediach, nawet wydawanych przez zagraniczne korporacje, nigdy nie była pod względem zarobków i pozycji tym, czym we wchodzących do Polski pod koniec lat dziewięćdziesiątych i w pierwszej dekadzie dwutysięcznych zachodnich firmach consultingowych czy reklamowych. Znajomi reporterzy „Gazety Wyborczej”, czyli wówczas gwiazdy mediów drukowanych, marzyli o tym, żeby układać błyskotliwe hasła dla agencji reklamowych. Chcieli wykorzystać talent, żeby porządnie zarobić.
Poza pieniędzmi w mediach i innych korporacjach pracowało się więc tak samo – dużo i z zaangażowaniem. Oznaczało to, że pracę stawia się na pierwszym miejscu, a życie prywatne czyni tematem drugorzędnym, takim, którym nie wypada się „zasłaniać”, wykonując zadania zawodowe.
Feministka Agnieszka Graff w owym roku 2001 wydała głośną książkę „Świat bez kobiet”. Obserwując nierówności płci w polskim życiu publicznym, dowodziła, że da się efektywnie pracować bez ograniczenia dotychczasowej dyspozycyjności i urodzić oraz wychowywać dziecko. Przykładem świeciła wówczas pewna menadżerka, która taksówką wysyłała do domu odciągnięty w biurze pokarm.
Wtedy to było godne podziwu, to imponowało. I zostało w mentalności na długo. Kiedy dziesięć lat później moja koleżanka wzięła na dwa tygodnie zwolnienie lekarskie z powodu infekcji górnych dróg oddechowych u półtorarocznego syna, nie mogłam wyjść z osłupienia, choć sama miałam wtedy przedszkolaka – zwolnienie na ból gardła u dziecka? I ja mam ją z tego powodu dwa tygodnie zastępować? Teraz ją rozumiem, ale sama nie postąpiłabym tak, jak ona. Najgorszą porażką osoby z ówczesnym „etosem pracy” byłoby zostać nazwaną „roszczeniową matką”. Czyli taką, która bierze zwolnienia na dzieci i sprawia tym kłopot szefom oraz współpracownikom. Tak właśnie postrzegałam moją koleżankę i nie byłam w tym osamotniona.
„Etos” pracy z końca lat dziewięćdziesiątych i początku lat dwutysięcznych nie był wyłącznie efektem przeszczepionej bezpośrednio do Polski wiary w potęgę amerykańskiego snu. Wiara we własne możliwości nie była wystarczającym powodem, by zatracić granicę między tym, co ludzkie a co zawodowe. Powodem najważniejszym było to, że bez etatu trzeba było oszczędzać na bułkach, więc praca musiała być na pierwszym miejscu. Freelancer mógł wprawdzie dobrze zarobić, ale musiał się spinać jeszcze bardziej niż dziennikarz na etacie, a zarobki były niepewne i nieregularne – wystarczyło, że jakaś redakcja postanowi przesunąć tekst do innego numeru i połowa miesięcznego budżetu znikała.
Wojciech Engelking napisał w poprzednim numerze „Kultury Liberalnej”, że zarabiając mało, człowiek traci suwerenność. Choćby dlatego, że gdy nie stać go na mieszkanie, a tylko na pokój w mieszkaniu współdzielonym, nie posiada nawet własnej wanny ani lodówki.
Dodałabym do tego coś jeszcze – suwerenność traci się także wtedy, kiedy praca nie jest pewna i można ją w każdej chwili stracić. A to jest plaga, która trwa do dziś. W pewnym tygodniku siedem lat pracowałam na umowie o dzieło, chociaż regularnie oddawałam zamówione teksty. Podobała mi się elastyczność, którą dawało mi to rozwiązanie, jednak bałam się, że wydawca zmieni plany i zdecyduje się nie wydawać pisma, a ja nie miałam żadnego okresu wypowiedzenia. I tak się w końcu stało.
W dyskusję o „kulturze zapierdolu” wpisana jest pewna iluzja dotycząca sukcesu. Mówi się, że ludzie, którzy osiągnęli sukces dzięki ciężkiej pracy (a czasem pierwszemu milionowi, nawet symbolicznemu), oczekują teraz takiego samego poświęcenia od młodych podwładnych, jednak oni nie mogą już osiągnąć takiego samego, bo miejsca na górze zajmuje starsze pokolenie.
Oczywiście tak też jest, ale nie wyłącznie. Sukces nie jest jedynym motywem, wokół którego kręci się ta „kultura”. Jest to zjawisko bardziej demokratyczne. Zetknął się z nim Tomasz Lis, który w młodzieńczym wieku został gwiazdą telewizyjną, korzystając z dobrego momentu, jak również pracownik agencji pracy tymczasowej, który pracował dużo, za małe pieniądze, a przede wszystkim bez żadnych praw pracowniczych. „Kultury zapierdolu” nie nakręcało w tym wypadku dążenie do sukcesu albo konieczność pracy na cudzy sukces, lecz bezrobocie.
I na tym można byłoby skończyć, ale wtedy ten tekst nie opisywałby całej prawdy. Bo skoro w branży dziennikarskiej trudno o stałą pracę, to skąd się biorą dobre przykłady? Jakim cudem istnieją redakcje, w których pracownicy czują się szanowani, zależy im na tym, co robią, starają się jak najlepiej, ale nie poświęcają dla pracy życia rodzinnego?
Kultura pracy ma wiele wspólnego z kulturą osobistą. Nawet jeśli musimy walczyć o przetrwanie i jest to stresujące, jeśli musimy wysilić się maksymalnie, żeby pisać mądrze, ale szybko, jeśli zdarza się, że trzeba dokończyć w sobotę to, czego nie zdążyło się zrobić w tygodniu, to podchodzi się do tych wyzwań inaczej, kiedy pracodawca traktuje nas jako część swojego sukcesu, a nie narzędzie do jego osiągnięcia.
Na szczęście przekraczanie granic, które wiąże się nierozerwalnie z „kulturą zapierdolu” zorientowaną na sukces szefa, staje się właśnie passé. Kolejne branże, na przykład aktorzy teatralni, oczyszczają się z niej w bolesny i głośny sposób. To daje nadzieję na upowszechnienie kultury pracy, w której pracownik jest nie tylko podmiotem, ale częścią zespołu, w którym każdy może zrealizować swoje aspiracje.