„Ślepa przeszłość kieruje ślepą teraźniejszością. Myślałem, że jesteśmy dziećmi ślepców, a my jesteśmy ślepymi dziećmi ślepców.”
Sergiej Lebiedew „Ludzie sierpnia”, przeł. Grzegorz Szymczak, Claroscuro, Warszawa 2021
Powiedzmy to od razu – Twardoch wreszcie napisał powieść na miarę „Dracha”, swego największego literackiego dokonania. Po „Królu”, „Królestwie” i „Pokorze” – serii powieści-błyskotek, gotowych scenariuszy na filmy akcji spod znaku „zabili go i uciekł”, wrócił pisarz, który panuje nad czasem, językami i Historią [1]. Słowem, „Chołod” to duża, wielowymiarowa powieść, o złożonej narracji, diachroniczna, mierząca się z tajemnicami literatury. „Chołod” aż buzuje od języków i etnosów, jest złożona niemal bezbłędnie, z warstwową strukturą i narracją prowadzoną w kilku planach. To proza soczysta, mroczna, pikantna, niepozbawiona ironii i humoru.
Nie przedstawię szerzej fabuły powieści, żeby uniknąć odsłonięcia faktów, które mogą osłabić napięcie towarzyszące lekturze. Najnowsza powieść Szczepana Twardocha ma kilku narratorów. Pojawia się wśród nich również sam autor – Szczepan Twardoch, ale ponad wszystkimi bezwzględnie dominuje Konrad Wilgelmowicz Widuch, główny bohater opowieści.
Widuch w Historii
Urodzony w Pilchowicach wcześnie porzuca dom rodzinny i zaciąga się do marynarki cesarza Wilhelma II, by walczyć na jednym z frontów pierwszej wojny światowej. Później, w poszukiwaniu lepszego świata i by ten lepszy świat współtworzyć, ucieka do Rosji sowieckiej. Tu walczy na froncie wojny polsko-radzieckiej 1920 roku, z zapałem i przekonaniem komunisty kosi polskich panów w sensie ścisłym. Nawet opuszczone do kolan portki i buzujący w głowie litr zdobycznego szampana nie powstrzymują Widucha przed brutalnym i bezwzględnym wymierzaniem sprawiedliwości dziejowej. Na froncie tej wojny poznaje miłość swojego życia – Sofię, czyli mądrość, oczytaną i zapaloną rewolucjonistkę, która wprowadza go w świat książek, niejako fundując mu jego późniejsze pisanie. Żeni się z nią; Sofia rodzi im dwie córki.
Jednak nasilający się radziecki terror ujawnia przed nimi krwawy szwindel Ojczyzny Światowego Proletariatu – jeden z wielu ponurych figli, jakie spłatała nam historia XX wieku. Małżonkowie starają się zniknąć z oczu władzy, opuszczają więc Moskwę i udają się daleko na północ – do Murmańska. Jak wielu przed nimi i po nich nie unikną jednak wszechobecnej ręki terroru stalinowskiego. Widuchowi udaje się odprawić żonę i córki przez groźne morze arktyczne, a sam trafia do łagru. Do końca życia nie będzie wiedział, czy jego rodzina ocalała. Czytelniczka dowie się więcej – za sprawą Szczepana Twardocha, drugiego narratora i czułego redaktora tej powieści.
Jest rok 1937 – jeden z najbardziej ponurych momentów XX wieku. I to tu zaczyna się właściwa opowieść. Widuch ucieka po roku z łagru, rozpoczynając skrajnie niebezpieczną, a dla przytłaczającej większości uciekinierów straceńczą wędrówkę przez lodowatą północ. Napotyka mieszkające tam ludy, przedziera się przez bezmiar szaleństwa i mroku, którymi może emanować chyba tylko pustynia – nieważne, czy ta z piasku i kamienia, czy ta, jak tu, z lodu, śniegu i wiecznego mrozu. Dociera wreszcie do Chołodców – ludu mieszkającego daleko na północy, tak daleko, że Historia i, mówiąc językiem Braudela, „czas świata” nie mają tam dostępu.
Oczywiście nad Chołodem i Chołodcami powoli kładzie się długi cień stalinowskiej Rosji. Widuch zdaje sobie sprawę – i próbuje temu przeciwdziałać – że jeśli tylko machina totalitarnego państwa tu dotrze, rozdepcze tę przestrzeń i jej ludzi. Przestrzegam jednak przed doraźnym odczytaniem tej powieści – nic gorszego sobie, i tej książce, zrobić nie można. Choćby dlatego, że pod Rosję można podłożyć niemal każdy duży państwowy reżim – na przykład Stany Zjednoczone, które dokładnie tym samym czasie, w którym dzieje się akcja „Chołodu”, kończyły proces zagłady Indian północnoamerykańskich. A i w dzisiejszym świecie bezwzględnych reżimów nie brakuje, także po „naszej” stronie barykady. Siła tej powieści drzemie zupełnie gdzie indziej, o czym za chwilę.
O wszystkich zdarzeniach dowiadujemy się z dziennika Konrada Wilgelmowicza, na który po bez mała osiemdziesięciu latach od jego powstania wpada sam autor powieści ujawniony w niej z imienia i nazwiska – Szczepan Twardoch. Dzieje się to podczas jednej z wypraw powieściowego Twardocha na Spitsbergen, które, jak wiemy, „prawdziwy” Twardoch-pisarz odbywa regularnie.
Za dużo Twardocha w Twardochu
Rozprawmy się najpierw z nieznośną brzęczącą muchą, ubijmy ją szybko, żeby móc pójść dalej. Otóż jedyną słabością „Chołodu” Twardocha jest… sam Twardoch, ten powieściowy rzecz jasna. Otwarcie powieści, dziejące się w planie współczesnym – świetne. Jednak po tych trzech iście Melville’owskich akapitach (mam na myśli „Moby Dicka”) pobrzmiewa nieznośnie męski świat karabinu, w którym porzuca się rodzinę i podąża za niebezpieczną przygodą kosztem bliskich, a nawet – jak nie omieszkał dodać powieściowy Twardoch – dużych pieniędzy, które w wyniku swej chwilowej rejterady z życia traci pisarz-narrator „Chołodu”.
Krytyk, który nie wie, co powiedzieć albo chce być bardziej, niż pozwala na to materia powieści, przychylny autorowi, powiedziałby – cóż za autoironia! Wreszcie autor „Dracha” rozprawia się z własnym wizerunkiem macho. Niestety tak nie jest – stoi przed nami Szczepan Twardoch we własnej osobie, ten, którego znamy z jego felietonowych wynurzeń, licznych wywiadów i socialowych autospektakli. Na szczęście to niespełna dwadzieścia stron z prawie pół tysiąca, na szczęście zaraz po tym powieść przejmuje drugi narrator – Konrad Widuch! Powieściowy Twardoch wraca (także na chwilę) już tylko po to, żeby zawiązać i domknąć historię Konrada. Wraca, dodajmy z satysfakcją, odmieniony – oddany wyłącznie opowieści, a nie swojemu karabinowi i niemałym pieniądzom. Wraca uważny pisarz, pokorny wobec prawdy-w-fikcji. Jak widać literatura ma ciągle moc odmieniania.
Widuch poza czasem i Historią
Konrad Widuch spisuje swoją opowieść, zwracając się – jak sam mówi – do nieistniejącej czytelniczki. Pisze na jachcie „Invincible”, uwięzionym w arktycznym lodzie, będąc pewnym, że nikt jego dziennika nie przeczyta. Nie tylko jacht, ale i sam dziennik okazuje się niezwyciężony – szczęśliwie, za sprawą pisarza-Twardocha, trafia w nasze ręce.
Twardoch po raz pierwszy od czasu pisania „Morfiny” ucieka z Historii, a ściślej rzecz ujmując odwraca wektor opowieści. O ile w „Morfinie”, „Królu”, a zwłaszcza, w skrajnej aż do groteski formie, w „Pokorze”, to Historia była dla Twardocha pięścią, a bohaterowie workiem treningowym, o tyle w „Chołodzie” historia jest tłem, a nawet więcej – gros powieści dzieje się poza Historią, a nawet poza czasem w ogóle.
Widać to choćby wtedy, gdy Widuch opowiada o swoich łagrowych losach – pisze o tym zawsze jako miejscu, „[…] którego nazwy nie chcę wspominać”. Inna sprawa, że literatura łagrowa jest, by tak powiedzieć, doskonale wyczerpana – w tej materii powstało już wszystko: od Dostojewskiego począwszy, na Warłamie Szałamowie skończywszy. Świadomy tego Twardoch nie raczy nas kolejną łagrową historią – z wielkim pożytkiem dla czytelnika.
Historia i czas ulegają całkowitemu zawieszeniu jednak przede wszystkim wtedy, gdy Widuch dociera do Chołodu i wchodzi (a także zostaje przyjęty) do żyjącego na skraju czasu i przestrzeni ludu Chołodców. Jest to pierwsza znana mi w rodzimej literaturze udana próba zagrania w Macondo [2] – magiczne miejsce, gdzie pamięć, historia i czas ulegają zawieszaniu, gdzie jest „tylko” życie, ocalenie w sensie ścisłym i głębszym, metaforycznym. Otóż to właśnie w Chołodzie Konrad Widuch odzyskuje pełnię człowieczeństwa. Jest przecież człowiekiem, który używał skrajnej przemocy, bezwzględnie i nie bez aktów okrucieństwa walczył najpierw dla sowietów, a później o siebie, rzucony w jedno najstraszniejszych miejsc, jakie zgotowała sobie ludzkość – łagier.
Gdy Widuch pisze o wydarzeniach rozgrywających się przed przybyciem do Chołodu, wątpi w swoje człowieczeństwo, zdaje się je kwestionować. Takim też pełnym wątpliwości pytaniem otwierają się jego notatki: „Ja czełowiek?”. Będzie je sobie zadawał jeszcze wiele razy, a my nie bez przyczyny będziemy mogli potraktować ten gest jako nawiązanie do wielkiej obozowej powieści autobiograficznej Primo Leviego „Czy to jest człowiek?” [3]. Widuch ma pełną świadomość, że w łagrze, czy szerzej: w trybach miażdżącej Historii, stał się niemal tym, którego włoski filozof Giorgio Agamben [4] nazwał po łacińsku: homo sacer [dosł. świętym człowiekiem], przy czym przymiotnik sacer u Agembena odsyła nie do świętego, ale do nagiego ludzkiego życia, w którym człowieczeństwo ulega zawieszeniu i które można bezkarnie zgładzić.
Przywołuję tu powieść Gabriela Garcii Marqueza nie po to, żeby waloryzować czy pomniejszać dokonanie Twardocha. Jest bowiem powieściowy Chołod miejscem bezwzględnie oryginalnym. Śląski pisarz nie stara się też operować realizmem magicznym. Wręcz przeciwnie – namacalność opisywanego świata, jego jednoczesna brutalność i łaskawość, to niezwykle konkretna, twarda realność. Magia rozgrywa się tu w zupełnie innych rejestrach – w zdarzeniach i losach ludzi, których czas i przeszła rzeczywistość nie są w stanie dosięgnąć i związać. Jednak tak, jak w „Stu latach samotności” Macondo, tak i w najnowszej powieści Twardocha Chołod jest miejscem, z którego poranione, niemal unicestwione przez Historię człowiecze ja widać głębiej. To oczywisty paradoks, nieoczywiste magiczne działanie prawdy-w-fikcji.
Podobnie jest z czasem. Uwięziony w lodzie Widuch, spisujący swoje życie, musi się bardzo starać, żeby obliczyć, ile ma lat. Jak sam notuje: „Rachubę czasu stracił ja już dawno, w Chołodzie kalendarza nie było, wcześniej [w łagrze – dop. MB] czas też się zacierał”. W tej diachronicznej powieści daty, zdarzenia, których może chwycić się czytelnik jest rzecz jasna bez liku. Niemniej to czas pisania, dziennik Widucha wyznaczają tu rytm – zarówno dla czytelnika, jak i bohatera powieści. W tym ostatnim przypadku pisanie jest punktem orientacyjnym, obwieszcza dzień, niczym kalendarz. Przez jakiś czas udaje mu się nawet skrzętnie notować daty wpisów, jednak to, co zapisuje, niejako rozpuszcza czas – zarówno poprzez diachroniczność notatek, jak i przez własną podejrzliwość co do sensu umieszczania dat z papierowego kalendarza:
„[…] od kiedy zaczął ja ten drugi notes w starym borbuchu tutaj pisać, to ja nie wiem, nie chcę liczyć czasu, chcę, żeby się skurczył, zwinął, tak i ja się kurczę tutaj, jak ślimak w muszli” [s. 258].
Dzięki temu magia, którą wydobywa Twardoch, w przeciwieństwie do tej odmalowanej przez Marqueza, jest obecna nie tylko w locus (Chołod/Macondo), ale i w praxis – w procesie pisania. Wcześniej Widuch znalazł ocalenie i odrodzenie swojego człowieczeństwa wśród Chołodców. Teraz, siedząc na unieruchomionym „Invincible” gdzieś pośrodku bezkresu skutego lodem morza arktycznego, znajduje je w procesie zdyscyplinowanej, niemal codziennej pracy nad dziennikiem.
„Pamięć niech pozostanie pamięcią, płynna i zmienna jak my, ludzie, materia w nas się wymienia, bo jemy, trawimy, cząstki materii osadzają się w naszym ciele, a inne wydalamy, w naszych ciałach nie ma nic stałego, my z materii, jak fala z wody, pojawiamy się, pęczniejemy jak fala i gaśniemy, a nasza pamięć z nami, zmienna, odbicie odbicia” [s. 35].
Tożsamość a język
„Niechajże wiara wypiera fakty, niechaj fantazja wypiera pamięć. Spoglądam oto daleko w głąb i wierzę.”
Herman Melville, „Moby Dick czyli biały wieloryb”, przeł. Bronisław Zieliński, PIW, Warszawa 2018
W „Chołodzie” Twardoch w wirtuozerski sposób odtwarza tematy tożsamościowe. Czyli kwestie, którymi zajmował się w swoich czterech wcześniejszych powieściach. Do skrajności pisarz doprowadził rozważania na ten temat w „Pokorze”, każąc swojemu głównemu bohaterowi, i to na przestrzeni zaledwie kilku lat, „przećwiczyć” aż siedem różnych tożsamości narodowych, społecznych i politycznych (pisałem o tym krytycznie na łamach „Małego Formatu”. Narracja „Chołodu” strona po stronie odsłania człowieka, dla którego wszelkie narodowe czy społeczne tożsamości ulegają unieważnieniu, a później zatarciu. Widuch jest Ślązakiem z urodzenia, próbuje być żołnierzem w cesarskiej armii niemieckiej, później zostaje komunistą. Jednak po ucieczce z łagru, w swojej drodze ku Chołodowi, jego rezydualny język powoli przestaje podtrzymywać jego niedawne, chwiejne tożsamości. Stara się pisać po polsku – nie bez trudności, a nawet błędów, jak dowiadujemy się z epilogu autorstwa powieściowego Twardocha. Jednak Widuch wykuwa własny sposób wypowiedzi. Jest on symfoniczny – ulepiony z rosyjskiego, śląskiego, niemieckiego, języków ludów północy, a na końcu doprawiony nieznanym nikomu na świecie językiem Chołodców.
W „Pokorze” mieliśmy bohatera mierzącego się z niepełną podmiotowością, którą próbował konstytuować różnymi wdziankami tożsamościowymi, co było, rzecz jasna, skazane na klęskę. W „Chołodzie” Konrad Wilgemowicz Widuch swoją podmiotowość ustanawia w pełni autonomicznie. Siłą własnej woli wchłania i wykorzystuje różne języki, tworząc osobny idiom, co pozwala mu (re)konstruować swoje poranione człowieczeństwo i dopasować do świata swoją nową realną tożsamość.
Jeśli, jak chce tego Wittgenstein, granice naszego świata zawierają się w granicach naszego języka, to dla bohatera powieści świat stracił wszelkie bariery. I nie chodzi, rzecz jasna, o możliwość bezkarnego pokonywania czasu i przestrzeni czy wszech-widzenia. Chodzi o prymat podmiotowości nad narzuconą, wyobrażeniową tożsamością. Stawka jest wysoka – przekraczanie granic języka, schodzenie w głąb siebie, w tę nienazywalną przed-językową jaźń, która, cóż za paradoks, wyłania się wyłącznie w procesie pisania, w uważnej pracy na materii języka.
Jeśli w początkach dziennika Widuch mówi o sobie: „[…] innostraniec. Z innych stron czełowiek. Z cudzych ziem”, to pod koniec powieści należy już wyłącznie do siebie. Jego „ziemie” są tam, gdzie jest on i jego język. Ten proces (re)konstruowania podmiotowości poprzez język Twardoch odmalował iście mistrzowskimi zabiegami literackimi. Uważna czytelniczka dostrzeże, jak na przestrzeni powieści język Widucha ulega przeobrażeniom, ożywczym kontaminacjom, zawłaszczeniom i przejęciom, by ostatecznie przyjąć autonomiczną formę – już nie trzeba się zastanawiać, czy ta, czy inna fraza ulepiona jest z rusycyzmów, germanizmów czy języka śląskiego. Słowem, to nie język mówi Widuchem, to Widuch mówi językami i jest to wielość w jedności – warunek konieczny autonomii podmiotu(-ów) w dzisiejszym świecie. W tym, ale nie tylko, sensie „historyczna” powieść Twardocha jest dojmująco aktualna.
Mądrość słuchania
„Ciekawe […], czy ten świat jest gdzieś zakotwiczony? Jeśli tak, to na niepospolicie długiej linie.”
Herman Melville, „Moby Dick”, dz. cyt.
Chołodcy mają jedno słowo, które oznacza zarówno głuchego, jak i głupiego człowieka – glauszas. Tak Widuch komentuje semantyczny zasięg tego pojęcia: „Jakby głupi był na rozum głuchy”. To jedna z dyspozycji językowych Chołodców, która jasno wskazuje na charakter ich praktyk komunikacyjnych i społecznych. W naszym świecie nieustanne nadawanie komunikatów, to wszechobecne „ja-i-moja-opinia” i cała zaawansowana aparatura późnej nowoczesności (internet, media społecznościowe etc.), wspierająca tę patologiczną międzyludzką rzucawkę, kreuje armie glauszasów, paraliżując zarazem wspólnotowe działanie.
„Chołod” pokazuje świat, w którym słuchanie jest rudymentarną cnotą społeczną, warunkiem harmonijnego, wspólnotowego życia. Tylko słuchając, Widuch mógł dokonać egzystencjalnej, tożsamościowej i moralnej zmiany. Tylko słuchając, a więc nastrajając się na Innego – jego język, praktyki i ziemskie umocowanie – mógł odzyskać podmiotowość.
Chcę na koniec podkreślić, że wyobraźnia językowa Twardocha, tak wspaniale zmaterializowana w „Wiecznym Grunwaldzie” czy „Drachu”, wraca w „Chołodzie” z olbrzymią siłą oddziaływania. Tu język, ściślej języki – ich żywe pulsowanie i przeobrażanie – są opowieścią samą w sobie. Pisarz nie boi się (wreszcie!) nieprzejrzystości, wieloznaczności i rozległych pól znaczeń, w których czytelnik sam musi szukać orientacji, sensów i własnych odczytań. Słowem, jest to powieść, która „nie myśli się za nas”. W „Chołodzie” Twardoch obdarowuje nas niezwykle cenną nadwyżką – językami, które mają moc unieważnienia Historii oraz nowego wiązania czasu i przestrzeni.
Nie mówię, rzecz jasna, o niepamięci, ta byłaby groźnym w skutkach eskapizmem – owo unieważnienie Historii polega na odwróceniu kierunku jazdy – z przeszłości ku przyszłości, nad której kształtem mamy szasnę zapanować. Autor „Morfiny” po swoich trzech ostatnich powieściach wykonał ostry zwrot i z bezowocnego poszukiwacza sensu (a raczej bezsensu) egzystencji w morderczych trybach Historii, stał się teraz uważnym tropicielem warunków, w których suwerenna podmiotowość może zaistnieć.
Czegóż dziś więcej można chcieć od literatury, jak nie wyobraźni, która potrafi odsłonić siły drzemiące w języku, siły zdolne podciąć niemożliwie długą linę, którą spętany jest nasz coraz bardziej ponury świat?
„Sto lat samotności” Marqueza kończy się złowieszczym zdaniem: „[…] bo plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”. Jeśli owymi stoma latami jest ludzkość i jej dzieje w XX wieku, to „Chołod” odczarowuje ciążące nad nimi zaklęcie i próbuje zarysować kilka warunków koniecznych, w których owa druga szansa może się pojawić.
Przypisy:
[1] Mam na myśli historię wielkich zdarzeń, czyli niemal całą historię XX wieku, z jej morderczymi instytucjami i praktykami. Dlatego piszę słowo historia wielką literą.
[2] Magiczna wioska z najgłośniejszej powieści Gabriela Garcii Marqueza „Sto lat samotności”, przeł. Kalina Wojciechowska, Grażyna Grudzińska, Wydawnictwo Muza, Warszawa 1997.
[3] Primo Levi, „Czy to jest człowiek”, przeł. Halszka Wiśniowska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.
[4] Giorgio Agemben, „Homo sacer. Suwerenna władza i nagie życie”, przeł. Mateusz Salwa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.
Książka:
Szczepan Twardoch, „Chołod”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.