Katarzyna Szaulińska urodziła się w 1987 roku w Kołobrzegu, ale od lat mieszka w Warszawie, gdzie pracuje jako psychiatrka i psychoterapeutka. Ukończyła Warszawski Uniwersytet Medyczny oraz szkolenie w psychoterapii psychodynamicznej w Laboratorium Psychoedukacji. Obroniła doktorat zatytułowany „Obturacyjny bezdech senny u chorych na schizofrenię”, a doświadczenie zawodowe zdobywała między innymi w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, Mazowieckim Centrum Neuropsychiatrii w Józefowie, Klinice Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, a także na Universidade de Lisboa w Portugalii. Stworzyła scenariusz komiksu o depresji „Czarne fale” (Fundacja III Kliniki Psychiatrii „Syntonia” 2015, rys. Daniel Chmielewski), napisała monodram „Córcia” (Teatr WARSawy 2018, reż. Iwona Siekierzyńska), publikowała wiersze i historyjki obrazkowe w zinach oraz w czasopismach (na przykład komiks „I co na to Freud?” w 60. numerze „Kultury Liberalnej” z 2010 roku. Pierwszą książkę poetycką, „Druga osoba”, wydała w Biurze Literackim w 2020 roku, a 12 października tego roku, nakładem Wydawnictwa Filtry, ukazał się jej debiut prozatorski „Czarna ręka, zsiadłe mleko”.

Wylew i powódź

„Czarna ręka, zsiadłe mleko” to podzielony na trzy części zbiór opowiadań o nienormatywnej cielesności i zaburzeniach psychosomatycznych oraz psychiatrycznych. Pierwszym aktem są „Trzy ćwierci”, które otwiera tekst „Zsiadłe mleko”, w sekcji środkowej – „Z drugiej strony” – znajduje się „Czarnoręki Adam”, a cześć ostatnią zatytułowaną „Pojedynka”, zamyka „Duplo” – opowiadanie, którego bohaterką jest stażystka psychiatrii zafascynowana „chłopakiem z czarną ręką” [s. 207] czy też pacjentem posiadającym „w sobie czarną dziurę, z wierzchu miękką jak kocie futro”, pod którym czai się „coś potężnego, co zaprasza do wypadnięcia z orbity” [s. 206].

W mowie przyszłej lekarki z ostatniego opowiadania pojawiają się zatem liczne tropy sugerujące związki z poetyką surrealistyczną, nieodległą temu, co o nowoczesnej wrażliwości twierdził na przykład Louis Aragon, który w „Wieśniaku paryskim” pisał: „Ludzie żyją z zamkniętymi oczami wśród magicznych przepaści. […] Jest od czego zadrżeć, gdy widzi się mieszczańską rodzinę, która pije poranną kawę z mlekiem, nie dostrzegając niepoznawalnego, co prześwituje z czerwonych i białych kwadratów obrusa” [1].

Zdawałoby się zatem, że to właśnie nowa wyobraźnia, a co za tym idzie nowe poetyki i język, spuszczone jeszcze silniej ze smyczy konwenansu, przesądu i praktyczności, będą stanowić stawkę opowieści Szaulińskiej. A jednak dzieje się tak w ledwie znikomym stopniu. Zasadniczo bowiem jej książka realizuje nieco inne zadania. 

Narratorka tak dalece współodczuwa z chorymi, których uczy się leczyć, że czasami przejmuje część ich zaburzeń. Zdarzają się jej nawet epizody psychotyczne. „Taka jestem – przyznaje – Łatwo tracę kontury. Umiem się przyłożyć do kogoś i robić za jego odlew, jak ta masa, którą dentyści kładą do ust, gdy robią aparat ortodontyczny” [s. 208].

Po kilku latach praktyki zawodowej, psychiatrka zachodzi w ciążę z ukochaną, dzięki nasieniu anonimowego dawcy. Kiedy rośnie w niej córka, jej pępek „wygładza się”, co lekarka odczuwa jako ostateczny etap dystansowania się od matki, z którą przez tyle lat, właśnie przez pępek, była aż nadto połączona. „W pewnym momencie muszę wręcz zaklejać go różową taśmą kinezjologiczną, żeby nie wypłynęło tamtędy całe moje wnętrze” [s. 212] – powiada. Ta poniewczasie dokonująca się separacja pozwala jej wreszcie uwierzyć, że teraz nie musi już nic nikomu udowadniać ani tym bardziej „mieszać się” z pacjentami. Jakby dotąd to właśnie matka blokowała jej rozwój zawodowy i osobisty – nie pozwalała jej dojrzeć, uwierzyć w siebie, utrzymywać w pełni profesjonalnych relacji z chorymi. Jakby przed ciążą figura matki była dlań czymś w rodzaju czopa. Jakby krępowała krążące w niej energie i sprawiała, że stawały się one nadmiarowe (nazbyt żywiołowe), a przy tym niezdrowe (li tylko popędowe) i, koniec końców, patogenne. 

Ciąża wyregulowała wewnętrzne przepływy w lekarce. Nie odcięła jej od historii zapoznawanych ludzi, ale nieco je ujarzmiła. Bohaterka zajada się kiszonymi burakami, do czego zainspirował ją tego dnia pacjent (bohater tekstu „Kiszone”), i obserwuje z balkonu wylew Wisły, do którego doszło na warszawskim Powiślu wskutek pełni księżyca. Nawiasem mówiąc, satelita Ziemi stanowi w tym wypadku… syna jednej z pacjentek (bohaterki opowiadania „Urodziłam księżyc”). Przypadki chorobowe, z jakimi psychiatrka spotyka się w klinice, nadal ją zatem przenikają, lecz nie destruują już jej osobowości oraz psychiki, a tylko powracają w jej nieodmiennie żywej i czułej wyobraźni, gdzie destylują się w narracje – historie stricte literackie. Narratorka, wyzwolona od piętna matki, przestaje być łatwym celem dla chorych. Owszem, ich doświadczenia nadal na nią wpływają, ale już nie czopują się w jej wnętrzu – nie pochłaniają go i nie dezintegrują. Krótko mówiąc, nie rozmywają już jej konturów ani nie rozrywają jej kształtów: 

„Pewnie będę musiała wziąć kilka dni zwolnienia, ale to nic.
Może i jakieś leki, czemu nie.
Gdybym nie wierzyła, że coś z tym można zrobić, zmieniłabym zawód” [s. 213]

– konkluduje w ostatnich zdaniach książki. O czym są jednakowoż poszczególne opowiadania z tomu „Czarna ręka, zsiadłe mleko”?

Siły fatalne

W tekście otwierającym tom narratorka opisuje jedną z kluczowych dlań pacjentek – kobietę umierającą na raka jamy brzusznej, która „zsiada się jak mleko. Na dole twaróg, na górze serwatka” [s. 7]. Lekarka może zaproponować jej tylko ściąganie co parę dni kilku litrów płynu podobnego do mleka i leki przeciwbólowe. Wypisując ją ze szpitala, adeptka medycyny rozumie, że więcej się nie spotkają – pacjentkę tę czeka już tylko rychła śmierć, postanawia więc zrobić specjalizację z psychiatrii. Chce w ten sposób uniknąć bycia „lekarką od ciała”, sądzi bowiem, że będzie jej „łatwiej wygrać z pragnieniem śmierci niż z nowotworem” [s. 9]. Natychmiast jednak przyznaje, że rozpoznanie, które wówczas poczyniła, szybko okazało się „błędne”. Dlaczego?

Ponieważ wychodziło ono z fałszywego założenia, iż medycyna przezwycięża śmierć, a nigdy tak przecież nie było i nadal tak wcale nie jest. Właściwie sformułowany wniosek winien więc brzmieć następująco: „wybrałam psychiatrię, bo łatwiej mi podnieść się po przegranej z drążącym pacjenta pragnieniem śmierci niż z rozwijającym się weń nowotworem”. Nie o obiektywne czynniki tu zatem chodzi, ale o wrażliwość i wyobraźnię, która wyznacza nam granice tego, co (i w jakim trybie) jesteśmy w stanie ścierpieć, pojąć, przekłuć w konstruktywne działanie.

Bohaterowie książki Szaulińskiej funkcjonują poza „normą”, „prawem”, „zwyczajem”. To archaiczne personifikacje chaosu – anachroniczne i inadekwatne do procesów dziejowo-cywilizacyjnych (po)twory tudzież (nowo)twory, istoty bezsprzecznie naturalne, lecz nienormatywne, monstra uosabiające bezwzględną i niesprawiedliwą moc żywiołów. Innymi słowy, to freaki niemieszczące się w porządku społeczno-kulturowym, lecz jednocześnie dojmująco realne i właśnie jako takie wyznaczające granice „normy”, plasując się, naturalnie, już poza jej obrębem. To dzieci chaosu. Zjawy znikąd tudzież skądinąd. Jedne nie posiadają ojca ani stwórcy – jak księżyc. Inne spłodzone zostały przez więcej niż jednego mężczyznę – jak czarnoręki Adam. To córki krępowane poczuciem winy przez zazdrosne i demoniczne matki, które posuną się do aktów demolki i autodestrukcji – uczynią wszystko, by nie stracić pierwszoplanowej pozycji w życiu najbliższych („Kasztanek”). To kobiety trawiące niebotyczną energię na przetrwanie, wbrew własnym pragnieniom, w pozbawionych sensu małżeństwach. Reprezentantką tego stanu jest na przykład bohaterka „Śreżogi”, która „leczy” własną duszę seksem oraz przemocą, bo tylko przez te stricte popędowe „podziemia” jest w stanie dotrzeć do siebie samej, a co za tym idzie – nawiązać kontakt (ot, choćby wzrokowy) z własną córką.

Są to zatem opowieści o siłach fatalnych, wobec których jedyną obroną jest… tylko fatalizm. „Nie wiadomo dokładnie, jak to działa” [s. 107] – powiada jedna z bohaterek „Śreżogi”. I kontynuuje: „Na razie wiemy tyle, że trzeba walczyć. I że nie można tego robić na niby. Jest taka hipoteza, że kiedy idziesz na całość, uwalniają się endorfiny i adrenalina, ból jest mniejszy i można więcej przyjąć. Wtedy złogi znikają i zaczyna się widzieć dziecko” [tamże].

Szaulińska cofa swoich bohaterów do źródeł kultury, a więc do archaicznych mitów, które opisywały człowieka w najnaturalniejszym dlań (nie)porządku, czyli w chaosie. Naprowadza nas zatem na moment, kiedy jestestwo zorientowało się, że zostało wrzucone w żywioł bezwzględny, niesprawiedliwy, nierzadko ślepy, a potem, mocą własnej wyobraźni, zaczęło organizować ten kosmos w narrację sankcjonującą ów (nie)porządek. Mity „nadały ład” światu nie dlatego, że zmieniły jego naturę, ale dlatego, że oddzieliły sfery podległe mocy i woli człowieka od stref całkowicie odeń niezależnych. W pierwszej z domen rozgościł się człowiek i przekształcił ją w cywilizację ludzką. W tej drugiej – nic nigdy się nie zmieniło. Nadal rządzi nią chaos naturalny, zwany przez niektórych „absolutem”, „fatum” czy „bogiem”. Natomiast granice pomiędzy obiema sferami pozostają (od zawsze) płynne – wyznacza je bowiem wyobraźnia i wrażliwość ludzka. Dlatego też zjawiska i doświadczenia, które w jednej czasoprzestrzeni uważane są za horrendalne, makabryczne, nieludzkie i jako takie zostają zesłane na margines społeczny, w innej czasoprzestrzeni przesuwają się bliżej centrum, a nawet bywają figurami konstytutywnymi. Dziś w wielu miejscach na świecie, choć są to zaledwie wyspy, myślenie o „normie” wyznacza całkowicie dekonstruująca to pojęcie optyka LGBT+.

Jak to zatem możliwe, że życie ludzkie zależy od takich – arbitralnych i płynnych – zarządzeń? „Bywają szuflady zamknięte na klucz, lecz puste” [s. 74] – powiada Adriana, bohaterka tekstu „Czarnoręki Adam”. Te oznaki dojmująco realnej pustki to nic innego jak symptomy, wokół których konstruuje swe opowieści Szaulińska. 

Puste szuflady 

Nie byłoby afrykańskiej (czarnej) ręki Adama ani azjatyckiej (żółtej i krótszej) nogi Adriany gdyby któreś z ich białych rodziców, tuż przed ich poczęciem, nie odbyło stosunku z przedstawicielem innej rasy albo nie spółkowało z kimś, kto chwilę wcześniej odbył stosunek z osobą nie-białą. Kolorowe kończyny dzieci zrodzonych w wyniku „takiej rui bez granic” [s. 74] stanowią metaforę rasizmu i innych fobii, które ufundowały, a potem przez tysiąclecia konstytuowały proces dziejowy, ale wskazują także na współczesny kryzys biologicznej rodziny.

Tymczasem od Freuda wiadomo, że symptom stanowi objaw traumy – zdarzenia wypartego i domagającego się zapomnienia, bo towarzyszył mu niewysłowiony ból i takaż, monstrualna nierzadko, rozkosz. Symptom zjawia się zatem, kiedy stan uważany za „porządek” bezsprzecznie zaczyna się kruszyć oraz rozpadać. „Symptom nie działa wprost, lecz jest efektem przesunięć, podstawień, metaforycznych zagęszczeń treści psychicznych” – przypomina Jakub Momro, a potem, za Slavojem Žižkiem, dopowiada, że „ludzkie pojednanie – w wymiarze indywidualnym oraz społecznym – to «akt wyzwolenia się z nieświadomego przymusu»” [2]. I dalej: „W psychoanalitycznym języku oznacza to rozpoznanie i uznanie, że mój symptom, a więc coś, co działa niejawnie (może nim być pragnienie uznania własnej krzywdy, chęć rewanżu na innych itd.), nie stanowi mnie samego, że scenariusze fantazji nie są moje, lecz narzucone – a samo uzyskiwanie tej samowiedzy to zarazem tworzenie podmiotowości” [3]. 

Kiedy Adam i Adriana odkryją, że ich fatalne ciała to w istocie „puste szuflady”, które nie mieszczą w sobie niczego, co należałoby zgładzić, pomścić czy zmienić, zaznają wreszcie spokoju. Pogodzą się z własnym losem. Adriana przekuje swój symptom w atrybut, a Adam pozbędzie się archaicznych i anachronicznych lęków, które tak dalece narzucało mu zewnętrze, że w końcu je uwewnętrznił – uczynił zeń powód wieloletniej życiowej niedyspozycji.

„Czarnoręki Adam” podpowiada więc, by nie zawierzać niczemu, co legitymuje się jako „normatywne”. „Normy” bowiem pochodzą z porządku stricte ludzkiego – arbitralnego. Tymczasem obiektywnie istnieje tylko naturalny chaos – ów żywioł fatalny, w którym zadomawia się oraz rozgaszcza wyłącznie kontrkulturowa wyobraźnia. Dlaczego? 

Ano dlatego, że nasza kultura, od czasów archaicznych po dojrzały antropocen, oferuje nam przede wszystkim wzorce/modele/strategie sankcjonujące oraz uwznioślające przemoc dziejową. Jednym z nich jest projekt „czystości rasowej” – w praktyce życia społecznego równie absurdalny i nierealny do wcielenia w życie, co projekty narodowe lub inne koncepty tożsamościowe oparte na kryteriach wstrzemięźliwości tudzież higieny.

Surrealizm pod kontrolą

Debiut prozatorski Szaulińskiej, momentami niezwykle śmiały i brawurowy, równie często osuwa się w dydaktyzm, publicystykę i artystyczny asekurantyzm. Z jednej strony, oferuje przechadzkę po gabinecie osobliwości, z drugiej – nakazuje nam odbywać ją pod czujnym okiem psychiatrki-kuratorki. Nawiasem mówiąc, mimo ewidentnej nienormatywności i nietypowości narratorki, która momentami czyni z siebie indywiduum równie ekscentryczne co jej pacjenci, nad zawartymi w tym tomie opowieściami bezustannie unosi się duch swoistego profesjonalizmu. Lekarka, owszem, dopuszcza nas do pewnych tajemnic, lecz jednocześnie rozmiękcza ewentualny szok poznawczy szczyptą humoru oraz dystansu, a także sporą dozą idealizmu oraz utopijności. W rezultacie, konfrontacja z rewelacjami, o jakich opowiada, poszerza granice naszej wiedzy i wyobraźni, ale nie rozrywa granic naszego doświadczenia. 

Psychopatologiczne fabuły z „Czarnej ręki, zsiadłego mleka” korzystają z tropów oraz konwencji surrealistycznych, lecz, koniec końców, nie zawiązują się w radykalną praktykę czy (po)etykę surrealistyczną – są to raczej patografie (pisanie o chorobie), w większości zresztą są to patografie rodzinne, przy czym „Duplo” stanowi przykład autopatografii rodzinnej. Stawką całego tomu jest postawienie krzyżyka na współczesnej rodzinie biologicznej – rozpoznawanej przez psychiatrkę przede wszystkim jako siedlisko rozmaitych chorób i patologii, a przy tym i środowisko wybitnie patogenne. Nie sposób zresztą polemizować z jej diagnozą. 

Szaulińska sugestywnie sugeruje, że rodzina biologiczna znajduje się współcześnie już nawet nie w stanie krytycznym, ale w zgoła nieuleczalnym. Symptomem potworności, jaka dręczy przykładowo rodzinę Adama, jest nowotwór szyjki macicy zabijający jego matkę – kobietę zdradzoną przez męża tego samego dnia, gdy wespół z nim spłodziła swoje jedyne dziecko. Notabene, mąż zdradził ją z niejaką Edytą, która równocześnie romansowała z czarnoskórymi handlarzami ze Stadionu Dziesięciolecia, co automatycznie włącza polską transformację w dyskurs dotyczący globalnej przemocy kolonialnej oraz ekonomicznych zależności epoki postkolonialnej:

„[Adam] Patrzy na matkę stojącą przy kuchni i wyobraża sobie, jak ogromny, gnijący guz zjada jej szyjkę macicy. Czy był tam już wtedy, kiedy się rodziłem? Może czarna ręka to jakaś jego pochodna? A może to guz powstał przez czarną rękę? A może tak bardzo przeżywała tę czarną rękę, że ciągły stres osłabił system odpornościowy i nie udało się wyeliminować guza? A może system odpornościowy zawodził od zawsze i dlatego dwa plemniki połączyły się w macicy z jedną komórką jajową i zrobiło się zamieszanie?” [s. 71]. 

Każda z tych hipotez wydaje się równie (nie)prawdopodobna. Symptomatyczne jest także i to, iż rozwiązłość białego mężczyźni wynaturzyła się w nowotwór jego „niewinnej” żony i uczyniła potwora z jego nowonarodzonego syna. Szaulińska pozostaje bezlitosna dla biologicznej rodziny, ponieważ od zarania był to koncept wadliwy, wątpliwy i słaby, a mimo to nie poddawano go zasadnej weryfikacji, lecz, z uporem godnym lepszej sprawy, bezustannie go idealizowano, uwznioślano, a nawet i sakralizowano. Wyjątkiem od tej reguły bywały, naturalnie, wyłomy kontrkulturowe. „Czarna ręka, zsiadłe mleko” na szereg sposób ukazuje, że rodzina biologiczna znajduje się współcześnie w stanie permanentnego rozkładu – nie nadaje się zatem nawet do reanimacji. Alternatywną dlań może być związek lesbijski i rodzina nie w pełni biologiczna – taka na przykład jak rodzina narratorki, gdzie tylko jedna z matek jest biologiczną matką wspólnego dziecka. 

Niemniej, mimo kilku brawurowych metafor (rodzenie ciała niebieskiego, hybrydyczna cielesność, zakwitające penisy – „Kwitnąc”) oraz intrygujących obrazów zaburzeń osobowościowych oraz stanów paranoicznych („Kulista”, „Niebieski”, Kiszone”), nad sensem i wydźwiękiem tych opowieści bezustannie czuwa figura o parametrach co najmniej superego i kompetencjach superwizora. Zdystansowana, spogląda z balkonu na ginący w kolejnym potopie świat, i chcąc nie chcąc, organizuje ów żywiołowy, buzujący fatalizmem kosmos we wzorce nowych, nienormatywnych już teraz… norm oraz zasad. 

Rodzenie cierpienia 

Ostatecznie, „Czarna ręka, zsiadłe mleko” to nie tyle proza stricte surrealistyczna, lecz przede wszystkim pisarstwo autotematyczne – w krytyczny sposób podejmujące zagadnienia związane ze współczesną psychiatrią. W części pierwszej („Trzy ćwierci”) narratorka zarysowuje najważniejsze w tej kwestii zaniedbania, a w ostatniej („Pojedynka”) zasadnie dystansuje się od niewydolnego systemu, lecz równocześnie wskazuje konstruktywne, bo stanowiące wypadkową jej wieloletniego doświadczenia, taktyki, strategie i rozwiązania. Tak się dzieje między innymi w tekście „Online”, podejmującym problem organizacji sesji terapeutycznych za pośrednictwem mediów cyfrowych.

Szaulińska ukazuje czytelnikowi bezkres nieświadomości, szaleństwa i psychozy, czyni to jednak przede wszystkim w celach dydaktycznych, społecznych i (kontr)kulturowych. W jej opowieściach nie chodzi zatem o rekreację anarchicznego i archaicznego bezładu oraz chaosu, ale wywiedzenie zeń nowego porządku. Tropy surrealistyczne pełnią tutaj przede wszystkim funkcje pedagogiczne, co w sto lat po powstaniu ruchów surrealistycznych i przeszło sto lat po narodzinach psychoanalizy wydaje się gestem artystycznie dość skromnym i zachowawczym, acz, w kontekście społeczno-politycznym, nieodmiennie potrzebnym oraz zasadnym.

W częściach relacjonujących perypetie lekarki, a zatem w sekcji pierwszej oraz ostatniej – rzeczywiście dzieje się coś doniosłego. Wynikają zeń ważne sprawy, które autorka chciałaby nie tylko przedstawić czytelnikowi, ale i przedyskutować w przestrzeni publicznej. Niemniej, część zasadnicza, czyli druga („Z drugiej strony”), zawierająca fabularyzowane opisy poszczególnych przypadków klinicznych, obok tekstów niezwykle ciekawych i udanych, do których należą „Kasztanek”, „Czarnoręki Adam”, „Urodziłam księżyc” „Śreżoga”, a także „Kiszone”, w wielu miejscach osuwa się niestety w taniość i skandal („Kwitnąc”), bełkot („Kulista”) oraz banał („Niebieski”).

Artystycznie zbiór ten wydaje się niespełniony. Topy surrealistyczne pełnią tu funkcje służebne (dydaktyczne), a język nowej wrażliwości wyczerpuje się w gestach oczywistych – takich na przykład jak krytyka tradycyjnego modelu rodziny czy niewydolnego już dzisiaj zupełnie systemu opieki zdrowotnej. A jednak zdarzają się w tym tomie momenty magiczne. W arcyciekawym opowiadaniu „Urodziłam księżyc” znalazła się między innymi taka scena:

„Ginekolożka wysyła ją na obserwację. Marta leży w szpitalu kilka dni i czuje, jak sufit przygniata ją cementową kołdrą. Spodziewa się nowotworu. Ale kiedy ją wypisują do domu, słyszy co innego.

– To nie zaśniad, tylko formacja kamienna. Skan PET wykazał obecność bazaltu i magmy, wiele wskazuje na to, że urodzi pani księżyc. Wada nie jest letalna – dodaje lekarz. Nie ma żadnych wskazań do przerwania ciąży.

Urodzę księżyc – powtarza w głowie Marta. Ta myśl obraca wszystkie inne do góry nogami” [s. 76].

Nie sposób odmówić Katarzynie Szaulińskiej świetnego wyczucia czasu i miejsca, z którego mówi. A przemawia między innymi w imieniu kobiet, które ich własny kraj wydaje na pastwę sił fatalnych i zmusza, by rodziły cierpienie.

Przypisy:

[1] Zob. więcej, Agnieszka Taborska, „Świat zwariował. Poradnik surrealistyczny jak przeżyć”, Olszanica 2021, s. 126.
[2] Zob. więcej: Jakub Momro, „Prawica jako symptom” [https://www.dwutygodnik.com/artykul/8865-prawica-jako-symptom.html].

[3] Tamże.

 

Książka:

Katarzyna Szaulińska, „Czarna ręka, zsiadłe mleko”, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2022, ss. 224.