Nataliya Parshchyk: Jak wspominasz czas przed 24 lutego? Ja tuż przed inwazją byłam we Lwowie, wojna wisiała w powietrzu. Jak było w Kijowie?
Olya Oborina: Właściwie każdy czuł, że będzie wojna. Zagraniczne media pisały, że na granicy z Ukrainą stoi dużo wojsk rosyjskich. Od kilku miesięcy trwała kampania informacyjna prowadzona przez nasz rząd. Wszędzie mówiono, co robić w razie stanu nadzwyczajnego i w razie inwazji – w mediach społecznościowych, w programach informacyjnych. Krążyła lista rzeczy, które należy spakować na wypadek rosyjskiego najazdu, takich jak dokumenty, ciepłe ubrania, naczynia, ładowarki, ostrzegano nas, że należy zaopatrzyć się w paliwo, aby bak był zawsze pełny. Rozmawialiśmy o tym między sobą. Wielu moich znajomych poszło na kursy pierwszej pomocy, przygotowywało awaryjne plecaki.
Oczywiście nie byliśmy przekonani w stu procentach, a już na pewno nie chcieliśmy, aby inwazja rzeczywiście nastąpiła. Znamy doświadczenia naszych dziadków, którzy przeszli przez drugą wojnę światową. Wiemy, jak straszna i wyniszczająca dla kraju jest wojna, jak ważne były te słowa „nigdy więcej”.
Ty również spakowałaś najważniejsze rzeczy?
Szczerze mówiąc, nie. Ale nagrywałam filmy dla projektu „Ukraїner”. To organizacja, która od 2016 roku eksploruje Ukrainę i opowiada o niej historie, tłumacząc je na dziesiątki języków. Urządzaliśmy wyprawy po Ukrainie, odwiedziliśmy mnóstwo miejsc, także te najmniejsze. Filmowaliśmy nietypowe inicjatywy twórcze, organizacje publiczne, ciekawych ludzi, którzy zajmują się własną działalnością, na przykład garncarstwem, pisankarstwem, żeglarstwem. Kręciliśmy filmy o ludziach, którzy wspierają nasze zwyczaje i inwestują w kulturę ukraińską, zachowując tradycje. Uważam, że to bardzo ważny projekt.
Przed rozpoczęciem inwazji Bohdan Łohwynenko, autor tego projektu, stworzył dla nas formularz do wypełnienia. Wśród pytań były: Co zamierzasz robić w przypadku ataku Rosji? Do jakiego miasta/kraju się udasz? Będziesz wolontariuszem czy pójdziesz na front? Mamy ponad 600 wolontariuszy, więc ważne byłoby wiedzieć, jak możemy sobie pomagać w razie zagrożenia. I to naprawdę zadziałało.
Więc dla mnie inwazja nie zaczęła się niespodziewanie, nie obudziłam się zaskoczona bombardowaniami. Wiadomo było, że jest to możliwe. Warto o tym mówić, bo nasi dziadkowie opowiadali o ataku hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki w ten sposób, że ludzie niczego się nie spodziewali. Świętowali zakończenie szkoły, a o 4 rano zaczęły spadać bomby. Związek Radziecki był w próżni informacyjnej.
Dzień przed inwazją, 23 lutego, wraz z moim mężem Paszą udaliśmy się do organizacji Stowarzyszenie Edukacyjne [Educational Assembly – przyp. red.], która mieści się pod ziemią na terenie schronu przeciwbombowego. Pracuje tam nasz przyjaciel Wania. Rozmawialiśmy o wojnie, ewentualnej inwazji i on nam powiedział: „Gdyby coś się działo, wiecie, gdzie przyjść”. Potem szliśmy do domu, pamiętam, że to był taki piękny, bajkowy wieczór. Ale kiedy położyliśmy się, czułam, że coś się wydarzy. O piątej rano zadzwoniła do mnie koleżanka: „Olya, wstawaj, Putin rozpoczął wojnę przeciwko nam. Kijów, Charków są bombardowane”.
W pierwszej chwili miałam potrzebę zaprzeczenia, że to niemożliwe. Ale potem przyszła świadomość, że nadszedł najgorszy dzień, którego wszyscy się obawialiśmy. Wtedy rozległ się mój pierwszy alarm przeciwlotniczy. Pierwszy, jaki usłyszałam w swoim życiu.
Zaczęliśmy się pakować. W drodze do schronu widzieliśmy mnóstwo ludzi z walizkami, wszyscy gdzieś szli, jednak nie każdy miał tak jasny plan jak my. My przecież wiedzieliśmy, gdzie iść. To było dla nas z Paszą bardzo ważne. Od tego momentu zamieszkaliśmy w Stowarzyszeniu Edukacyjnym.
Dotarło tam dużo osób z dziećmi. Wszyscy przywieźli ze sobą swoje zwierzaki – koty, psy, ptaki. Cały ten dzień siedzieliśmy w telefonach, śledząc, co się dzieje. Nie mogliśmy o niczym innym myśleć. Widzieliśmy, że już maszerują na Kijów. To był szok. Obok mnie siedział pies mojej przyjaciółki Nasti o imieniu Fara. Wszyscy byliśmy przerażeni i chyba Fara to czuła, trzęsła się, marudziła. Głaskaliśmy ją, przytulaliśmy, ale to nie pomagało, bo ona czuła, że się boimy. Czytaliśmy o pierwszych śmierciach, że zginęli nasi pogranicznicy na Wyspie Żmij. Potem zostali odznaczeni orderem Bohater Ukrainy, pojawił się ten znany mem „Russkij wojennyj karabl, idzi na huj”.
W aptekach, supermarketach były ogromne kolejki, półki były puste. To straszne uczucie, kiedy nie można kupić podstawowych rzeczy. Do naszego mieszkania chodziliśmy tylko robić pranie, nie spaliśmy tam, bo mieszkaliśmy na dziewiątym piętrze. Przebywanie na najwyższych piętrach, gdy lecą rakiety, jest szczególnie niebezpieczne.
Wiele osób spośród założycieli i członków Stowarzyszenia Edukacyjnego poszło na front. Więc do nas przychodzili żołnierze Sił Zbrojnych Ukrainy. Zaczęto organizować sztab ochotników.
Co opowiadali żołnierze?
Mówili, że w okolicy Kijowa jest bardzo gorąco, zaczęła się okupacja części obwodu kijowskiego. W tym okresie moje życie podzieliło się na przed i po inwazji. Wcześniej głównie kręciłam projekty „grające”, czyli inscenizowane, takie jak teledyski, filmy o modzie. Ale teraz zdałam sobie sprawę, że chcę kręcić filmy dokumentalne, że potrzebuję nagrywać wszystko, co dzieje się w Ukrainie.
Kiedy wróciliście do domu?
Po wycofaniu się Rosjan z obwodu kijowskiego. Wcześniej wojska rosyjskie stały bardzo blisko miasta i przeprowadzały ataki artyleryjskie.
Kiedy zamieszkaliśmy w tej organizacji edukacyjnej, utworzyła tam się pewna wspólnota aktywistów. Poznałam tam Marka Melnyka, założyciela nowo powstałej organizacji Ukraine Direct Support, która informowała o tym, co się dzieje w Kijowie. Postanowiliśmy z mężem nakręcić o nich film dokumentalny i pomagaliśmy im robić krótkie reportaże. Były skierowane do zachodniej publiczności, w większości po angielsku.
Pewnego razu zobaczyliśmy na niebie rakietę i postanowiliśmy ją nagrać. Marko Melnyk opowiadał na wideo, że znowu widać rosyjskie rakiety uderzające w cywilne obiekty w Kijowie, a ja filmowałam to na żywo, żeby pokazać, że to był prawdziwy ostrzał, a nie inscenizacja. Bo niektórzy pod wpływem rosyjskiej propagandy pisali pod postami „Kręcicie wszystko na green screenie, to jest fake”.
Od tego czasu zrozumiałam, że chcę filmować rosyjskie zbrodnie. Codziennie były przyloty – tak nazywamy ten moment, kiedy spada rakieta i jest wybuch. Marko dzwonił do nas na przykład o 7 rano i mówił – teraz przylot, jedziemy tam. Marko sam jest żołnierzem w siłach specjalnych. Jeździł z organizacją, ale jednocześnie wykonywał pewne zadania w obwodzie kijowskim i jeździł też do Irpienia. Kiedy stamtąd wrócił, powiedział: „Olya, powinnaś tam ze mną pojechać”.
Kiedy tam pojechałaś?
Tydzień później, jak Irpień został wyzwolony spod okupacji.
Czy to była twoja pierwsza podróż?
Pierwsza była do Borodzianki. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Były tam spalone domy, samochody, wszystko było zniszczone. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie widzieli również dziennikarze zagraniczni, był dziewięciopiętrowy budynek cywilny, na który została zrzucona 500-kilogramowa bomba. Kiedy go filmowaliśmy, podszedł do nas mężczyzna i powiedział, że jego matka nadal leży pod gruzami. Ten dom nie miał nic wspólnego z wojskiem, ale armia rosyjska w niego celowała. Przez miesiąc martwi ludzie leżeli pod gruzami, nikt nie mógł rozebrać ruin. Pytaliśmy, dlaczego Rosjanie zrzucali na te domy bomby. Zarówno wojskowi, jak i cywile mówili, że po to, by ludzie bali się stawiać opór.
Przeprowadziliśmy wywiad z dziadkiem, który mieszkał naprzeciwko tych zbombardowanych budynków. Kiedy usłyszał ten straszny wybuch, razem z synem położył się na podłodze. Bomba spadła po kliku sekundach. Fala była tak ogromna, że w jego domu wszystkie okna i drzwi wyleciały z zawiasów. Gdyby w tym momencie stał, podmuch by go zabił.
Dokąd pojechałaś po Borodziance?
Następnego dnia pojechaliśmy do Irpienia i do Buczy.
Nakręciliśmy historię starszych ludzi, którzy tam mieszkają. Przez cały luty i marzec, a to były bardzo zimne miesiące, nie mieli wody, światła ani gazu. Marzli, siedząc w strasznych wilgotnych piwnicach, pod ostrzałem z czołgów i samolotów. Opowiadali, jak biegali do studni, aby nabrać wody.
Wtedy zrozumieliśmy, jakie mieliśmy szczęście, że zostaliśmy w Kijowie. Bo wielu moich przyjaciół z Kijowa popełniło błąd. Myśleli, że jak wyjadą z miasta, to będzie bezpieczniej. Znajoma Sasza pojechała z chłopakiem do Klawdijewa-Tarasowego, które leży tuż koło Irpienia i Buczy i trafili na oblężenie. Nie mieli prądu, wody, internetu, komunikacji komórkowej i normalnego jedzenia. Zrozumieli, co znaczy nie jeść. W XXI wieku, w obwodzie kijowskim, w Europie. Na wojnie naprawdę nie wiadomo, co się stanie i gdzie lepiej być.
Rosyjska armia tam nie weszła?
Nie, ale odcięła miasto od cywilizacji. Saszy i jej chłopakowi udało się wyjechać ciężarówką z księdzem, który organizował korytarze humanitarne. Zabierał ludzi do Kijowa czy Żytomierza i wracał z jedzeniem. Dzięki niemu ludzie nie umarli z głodu. Czasami przejścia były zamknięte, wojska rosyjskie nie wpuszczały nikogo i trzeba było jechać przez zaminowane pola. Było to szalenie niebezpieczne. Ale oni, ksiądz i wolontariusze, którzy z nim jeździli rozumieli, że w Klawdijewie-Tarasowem jest mnóstwo ludzi, którzy potrzebują zarówno opieki medycznej, jak i żywności. Są bohaterami.
W Irpieniu pojechaliśmy do dzielnicy mieszkalnej, gdzie był ogromny blok, całkowicie spalony, wszystkie samochody przed nim też były zniszczone. Mieliśmy wrażenie, że stoimy na cmentarzu. Gdzieś wisiał kawałek żelaza, kołysał się i skrzypiał jak w horrorze. Wieje tylko wiatr i zdajesz sobie sprawę, że tu nie ma nawet ludzi, którzy mogliby opowiedzieć, co się wydarzyło. Było tam bardzo niebezpiecznie, ciągle przypominaliśmy sobie, żeby uważać pod nogi, poruszać się ostrożnie, ponieważ ledwo co skończyły się walki.
Potem pojechaliśmy filmować do Buczy. Byliśmy na tej głównej ulicy, gdzie żołnierze sił zbrojnych Ukrainy zatrzymali ogromną rosyjską kolumnę kadyrowców i pokonali ich. Znajdowaliśmy tam części ludzkich ciał. Natykaliśmy się na ciała zabitych i spalonych cywilów, mnóstwo min, zrujnowane centra handlowe, sklepy, stacje benzynowe. Ze strasznych rzeczy, które widziałam, była autostrada Kijów–Czop. Jechaliśmy wieczorem i zorientowałam się, że nigdzie nie ma prądu. Ta autostrada, którą kiedyś bardzo często jeździłam ze Lwowa do Kijowa, teraz ma zupełnie inny wygląd. Wszędzie leżą rozbite czołgi, części spalonych samochodów. Wzdłuż niej znajdowało się wiele fabryk, na które zwykle patrzyłam podczas podróży, ale teraz są zniszczone.
Byłaś też na północy Ukrainy, w Czernihowie i obwodzie czernihowskim. Co tam zobaczyłaś?
W odróżnieniu od Irpienia i Borodzianki są pojedyncze zniszczone domy. Jednak kawałek wjazdu do miasta jest przerażający. Ulica pięknych prywatnych i nowoczesnych domów była doszczętnie zrujnowana. Miejscowi chodzili bezradnie i mówili: „Nie wiemy, co robić. Nie mamy gdzie mieszkać. Po prostu zaatakowali nasze domy, choć nie było tam żadnego z naszych żołnierzy, żadnych obiektów wojskowych”. Idziemy i widzimy, że z całego domu został tylko piękny kominek z kutego żelaza.
Byliśmy przy stadionie, na który zrzucono bombę lotniczą. Obok zniszczono starą bibliotekę. Były tam nasze ukraińskie książki… leżały w tych kraterach po bombach. Filmowaliśmy tam inicjatywę „Repair Together” (Naprawiamy Razem). Młodzi ludzie z różnych stron kraju zbierają i przy muzyce odbudowują domy. Płacą za dojazd, jedzenie, pracują jako wolontariusze po to, żeby uczestniczyć w odbudowie. Nasi ludzie są niesamowici.
Czy zrobiłaś sobie przerwę w wyjazdach? To nie są słoneczne i bezpieczne wycieczki.
Cały czas podróżuję. Filmuję wszystko, co jest związane z wojną. Czuję, że dokumentuję ogromnie ważne rzeczy i chcę to kontynuować.
Kiedy jestem pytana, jak się czuję psychicznie i mentalnie podczas filmowania tych okrucieństw rosyjskiej armii, mówię, że nie jest to łatwe, ale mam zimny umysł. Nie jestem pozbawiona emocji, przeciwnie, bardzo współczuję wszystkim ludziom, którzy przeżywali te straszne wydarzenia, cierpieli w salach tortur. Ale wiem, że muszę to nagrać i pokazać innym.
Jedną z twoich ostatnich podróży był Chersoń i kilka wiosek w obwodzie. To było od razu po zakończeniu okupacji?
Do Chersonia pojechaliśmy z projektem „Ukraїner” około tygodnia po wyzwoleniu. Ten projekt został przeformatowany od czasu rozpoczęcia inwazji. Wcześniej kładliśmy nacisk na podróże i reportaże, teraz jest to bardziej medium antypropagandowe. Dodatkowo została stworzona seria „De-okupacja”. Zbieramy w niej nie tylko historie lokalnych mieszkańców, ale też ruch partyzancki. W Chersoniu i obwodzie chersońskim filmowaliśmy naszego operatora, który również kręci dla „Ukraїner”, nazywa się Oleg Marczuk. Był w Chersoniu podczas okupacji i pomagał naszym żołnierzom. Bardzo dobrze steruje dronem, dlatego koordynował ostrzał. Od pierwszych dni inwazji dołączył do chersońskiej obrony terytorialnej, ale ponieważ miasto zostało bardzo szybko zdobyte, ta jednostka została rozwiązana. Więc Oleg i wielu innych ludzi pracowało w podziemiu.
W Chersoniu byliśmy w areszcie śledczym. Filmowaliśmy sale tortur. To jedna z najstraszniejszych rzeczy, jakie musieliśmy filmować.
Wszędzie, gdzie była okupacja, armia rosyjska zostawiła sale tortur.
Oczywiście, a najważniejsze jest to, kto w tych izbach tortur był. Ludzie, którzy w jakiś sposób pokazują swoje przywiązanie do Ukrainy. Wystarczyło, że mówiłeś po ukraińsku, mogłeś zostać zabrany. Ludzie byli przetrzymywani w nieludzkich warunkach. W ciemności, bez jedzenia. Bici i torturowani elektrowstrząsami. Rosjanie torturowali wszystkich, zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Przeprowadziliśmy wywiady z osobami, które tam były. Jeden mężczyzna został stamtąd zwolniony dwa miesiące temu i wciąż przechodzi rehabilitację. Przebywał w sali tortur 50 dni.
Nagraliśmy wywiad z 70-letnią kobietą. Jest bardzo aktywną obywatelką, od 2014 roku chodziła na protesty, czytała ukraińskie wiersze. Była trzykrotnie zabierana do tej sali, gdzie rażono ją prądem. Była bita, raz została zrzucona ze schodów i połamali jej kości. Grozili, że odetną jej piersi i inne części ciała. Przeżyła ogromne okrucieństwa, ale jest niezłomna.
Jeździłaś też po regionie сhersońskim, gdzie kilka wiosek zostało całkowicie zniszczonych.
Byliśmy we wsi Ołeksandriwka, skąd pochodzi nasz operator Oleg Marczuk. Jego dom jest zrujnowany i spalony, podobnie jak inne, ani jeden nie stoi w całości. Uświadomiłam sobie, że rok temu byłam w tym miejscu. Kręciliśmy w Ołeksandriwce z firmą produkcyjną, w której pracuję, fashion film, bo jest tam niesamowita przyroda – piękne ujście rzeki, klif. Oleg zna tam wszystkich. Poprosiłam go, żeby zaprowadził nas do pensjonatu, w którym zatrzymaliśmy się rok temu. On też został zupełnie zrujnowany.
Skąd czerpiesz odwagę, żeby jeździć w tak niebezpieczne miejsca? Tam są miny, stale trwa ostrzał. Wolontariusze też giną.
Nie wiem, nie chcę, żeby to zabrzmiało pretensjonalnie, ale mam jakieś poczucie misji. Umiem filmować, chcę to wykorzystać w dobrym celu. Czuję, że muszę być w tych miejscach, bo tak naprawdę ukraińska przestrzeń informacyjna jest bardzo ograniczona w porównaniu z ogromną machiną rosyjskiej propagandy, która zatruwa głowy wszystkich ludzi na świecie. Nie jesteśmy telewizją, nie kręcimy codziennie, ale wszystkie materiały, które tworzymy są niezależne. Rejestrujemy straszną rzeczywistość, w której znalazł się nasz kraj.
Zrozumieliśmy z mężem, że nie chcemy wyjeżdżać, bo teraz w naszym kraju dzieją się tak ważne wydarzenia, których po prostu nie możemy przegapić. Jest to niebezpieczne, ale zachowujemy zdrowy rozsądek. Na przykład nie pojechaliśmy do Irpienia, kiedy były tam działania wojenne. Albo nie mieszkamy teraz, powiedzmy, w Bachmucie. Wojskowi opowiadali nam, że w okupowanej część obwodu kijowskiego byli ludzie, którzy nie chcieli wyjechać. Zostali, tłumacząc: „Przeżyliśmy już najgorsze”, a kiedy nasi wojskowi wrócili tam po okupacji, dom, który chcieli chronić ci ludzie, był spalony, a ich nie było. Nie wiadomo, co się z nimi stało.
Jeśli linia frontu przesuwa się blisko twojego domu, zdecydowanie warto go opuścić.
Podczas niedawnych podróży po Ukrainie i za granicą miałeś okazję poznać ludzi z całego świata. Jak oni postrzegają wojnę w Ukrainie?
Do Ukrainy przyjeżdża wielu zagranicznych dziennikarzy, to są niesamowici ludzie. Jestem im wdzięczna, że dbają o nasz kraj. Poznałam Matta, oficera marynarki USA, który ma ponad 60 lat, zna historię Rosji, wie, jaki to jest kraj i rozumie, dlaczego nas zaatakowali. W obwodzie Czernihowskim, pomagał odbudować zniszczone budynki.
Spotkaliśmy Hammy, która przyjechała z Wielkiej Brytanii. Kupiła furgonetkę, pomalowała ją w niebiesko-żółtą flagę i jeździ z pomocą humanitarną dla Ukrainy.
Niedawno w Polsce poznałam Roya, który pochodzi z Niemiec, zorganizował sztab wolontariuszy, sporo wie o Ukrainie, przywozi leki, żywność i inną niezbędną pomoc. To tylko kilka przykładów.
Mam podobne doświadczenia dotyczące wsparcia zagranicznego, zwłaszcza Polaków i Polek. Zbieram te historie, chcę o tym napisać. Jednak nadal potrzebujemy pomocy, zniszczenia są ogromne. Na festiwalu filmowym w Warszawie, dokąd mnie zaprosiłaś, reżyser z Egiptu zapytał mnie, czy w Ukrainie nadal trwa wojna. Trudno winić ludzi, którzy żyją daleko od Ukrainy, że nie są zainteresowani atakiem Rosji na jakiś niepodległy kraj w Europie Wschodniej. Czy spotkałaś się z opiniami, że lepiej by było, gdyby Ukraina już się poddała, oddała część terytoriów, bo wojna jest kosztowna dla Europy i całego świata?
Kiedy byłam w Niemczech, by realizować jeden z projektów, zdałam sobie sprawę, że tam obieg informacji jest zupełnie inny niż na przykład w Polsce. Przekaz o Ukrainie jest bardzo łagodny, informacje są dozowane, a do ludzi nie dociera, że to Rosja odpowiada za wszystkie skutki wojny, torturuje ludzi, porywa, zbija i gwałci.
Widziałam plakat z sercem w barwach Ukrainy i Rosji. Myślę że to tak jakby flagę postawić flagę nazistowskich Niemiec ze swastyką obok flagi Izraela. To propozycja, by pogodzić mordercę i ofiarę. Ci, którzy mówią o traktatach pokojowych, nie rozumieją, że my już mieliśmy takie doświadczenie. Wojna zaczęła się w 2014 roku, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, zajęła Krym. Społeczność międzynarodowa niby to potępiła, ale tylko słownie i nałożyła trochę sankcji, ale Rosji to nie powstrzymało i poszła dalej na wschodnie regiony Ukrainy, obwody doniecki i ługański. Porozumienia pokojowe niczego nie rozwiązywały, bo Rosja nie respektuje żadnych porozumień.
Za co nie ponosi kar.
Obok tego serca w kolorach Ukrainy i Rosji w Niemczech było napisane „Putin’s war”. Jest to bardzo niebezpieczne twierdzenie. Nie tylko Putin jest winien. Przecież to Rosjanie gwałcą i torturują ludzi, wykonują zbrodnicze rozkazy. Oni też muszą być osądzeni. Winni są też ci, którzy nie sprzeciwiają się wojnie, bo to oznacza, że ją akceptują. Skreśliłam to zdanie i napisałam: „To jest rosyjska wojna”.
Podcast Jakuba Bodzionego z Krystyną Kurczab-Redlich Dlaczego Rosja się nie zmieni.
Byłaś kilka razy w Rosji. Co tam widziałaś wtedy i jak to odbierasz dziś?
W 2012 roku wygrałam konkurs na udział w pewnym programie i pojechałam do Petersburga. Ten program zgromadził najlepszych uczniów ze Lwowa i zachodnich regionów Ukrainy, Gruzji, Azerbejdżanu, krajów bałtyckich, Polski. Organizatorzy stworzyli nam wspaniałe warunki, pokazywali uczelnie, do których mogliśmy aplikować. Na koniec wyjazdu nagrali film, w którym zadali nam pytanie: „Co to są granice?”. Miałam wtedy 16 lat, powiedziałam coś o granicy między dobrem a złem. Ale byli ludzie, którzy mówili: „Teraz jest granica między naszymi krajami, ale nie rozumiem z jakiego powodu”. Już wtedy nie respektowali naszej podmiotowości, niezależności. Tak zdobywali nasze państwa, nawet w przestrzeni kulturowej.
W Ukrainie po 24 lutego ludzie zazwyczaj mówią, że kultura rosyjska nie jest nam potrzebna, chyba że po to, by zajmować się nią od strony nauki o imperializmie i kolonializmie. Ale poza Ukrainą spotykam się z opiniami, że kultura rosyjska i to, co robi armia, to odrębne rzeczy. Dostojewski, Czajkowski, Achmatowa nie mają nic wspólnego z tą wojną.
Rosyjskie wydarzenia kulturalne normalizują społeczeństwo rosyjskie, kiedy ich armia popełnia zbrodnie. Ściany sali tortur w Chersoniu były obwieszone rosyjskimi wierszami i tekstami piosenek. Żołnierze zmuszali naszych ludzi do codziennego śpiewania hymnu rosyjskiego, piosenek, do recytowania wierszy. I koniecznie musieli przy tym klaskać. Ci, którzy nie nauczyli się tych tekstów na pamięć, byli bici i torturowani.
Rosjanie nawet w tych salach tortur promują swoją kulturę. Po zajęciu naszych terenów sprowadzają swoich nauczycieli, swoje książki, ze swoją zniekształconą historią.
W krajach europejskich panuje opinia, że kultura rosyjska jest czymś wspaniałym i trudnym do zastąpienia. Gdyby rzeczywiście tak było, nie byłoby tego, co dzieje się w naszym kraju. Przyjeżdżają do nas niewykształceni ludzie z różnych regionów Rosji, którzy tylko gwałcą, kradną i zabijają.
Niedawno w Niemczech odbyła się premiera spektaklu „Wij” rosyjskiego reżysera Kirila Serebrennikowa oparta na tekście Gogola, ale z akcją umieszczoną w warunkach wojny rosyjsko-ukraińskiej. To jest straszna produkcja, w której głównym bohaterem jest rosyjski żołnierz schwytany przez ukraińskie wojsko. Nieszczęście Ukraińców i nieszczęście Rosjan jako wysłanych na wojnę jest w niej zrównane. Reżyser był przyjmowany na wszystkich międzynarodowych wydarzeniach filmowych, bo uważano go za dysydenta.
Trudno słuchać, gdy ludzie na Zachodzie stawiają znak równości między ukraińskimi uchodźcami i Rosjanami uciekającymi przed mobilizacją. Jedni zostawili swoje spalone domy, a drudzy siedzieli pół roku i nie przejmowali się życiem Ukraińców, których torturowali i zabijali ich współobywatele.
Serebrennikow nie wspomniał ani słowa o tym, jakie zbrodnie popełniają obywatele jego kraju w Ukrainie. Nie skorzystał z okazji, by wezwać Rosjan do zakończenia wojny. A czy Polacy twoim zdaniem rozumieją Ukrainę?
Zaproszono mnie na festiwal operatorów w Toruniu. Nie pozwolono na udział w festiwalu rosyjskim filmom, skupiano się na ukraińskiej kulturze i bardzo nas wspierano. Mamy festiwal operatorów w Kijowie Kino Oko i Polacy zrealizowali program tego festiwalu.
Byliśmy też laureatami nagrody filmowej w Warszawie, gdzie również nie dopuszczano ani jednego uczestnika z Rosji. Dlatego jestem bardzo wdzięczna Polsce, że we właściwy sposób traktuje to, co się teraz dzieje.
Jak widzisz zakończenie wojny? Co chciałbyś robić po wojnie?
Zakończenie wojny widzę tylko jako odwrót Rosji ze wszystkich okupowanych terytoriów. Rosja jest państwem terrorystycznym, nie da się z nią negocjować. Wszyscy rosyjscy żołnierze, którzy są teraz w Ukrainie, powinni być osądzeni i skazani na sprawiedliwe wyroki.
Rosja powinna być przekształcona. Jestem za niezależnością kilku regionów, wiele z nich cierpi z powodu wiekowej okupacji. Tyle kultur i języków zniknęło, wszystko zostało zrusyfikowane. Rosja mówi, że jest wielokulturowa, ale z jakiegoś powodu wpisuje do paszportu na przykład Buriatom, że są Rosjanami. Również takie okupowane przez Rosję terytoria jak Abchazja, Naddniestrze powinny wrócić do Gruzji, Mołdawii.
Chciałbym pojechać na Krym, do wszystkich regionów, które były pod okupacją, chcę pomóc ludziom, którzy tam byli. Najważniejszą rzeczą jest promowanie naszej ukraińskiej kultury, aby ludzie zrozumieli, w jakim kraju naprawdę żyją, co jest jego bogactwem. Moim zdaniem ta bitwa została przegrana w 2014 roku, szczególnie na wschodzie, w obwodach donieckim i ługańskim. Tam było mnóstwo ludzi, którzy nie rozumieli, gdzie tak naprawdę mieszkają, dominowała kultura rosyjska. Nie miało dla nich znaczenia, jaka tam jest flaga. To jest właśnie to, nad czym musimy pracować po zakończeniu działań wojennych. Skupić się na froncie kulturalnym i w ten sposób zjednoczyć wszystkich.
Rozmawiamy 18 grudnia 2022. Jak wygląda teraz Kijów?
Po ostatnim ostrzale nie było wody i topiliśmy śnieg, zebraliśmy 12 litrów. Dobrze, że mamy kuchenkę gazową. Ogrzewanie jest odcięte, więc trochę marzniemy. Mieszkamy w centrum i dzięki Bogu nie mamy przerw w dostawie prądu, jednak większość mieszkańców bywa odcięta nawet na 12 godzin. Moja siostra mieszka na czternastym piętrze z trójką małych dzieci, jedno ma kilka miesięcy. Musi wchodzić z nimi po schodach.
Ukraińcy kupują agregaty prądotwórcze, ale są one bardzo drogie, nie można też ich postawić w mieszkaniu.
Ale nie narzekamy, rozumiemy, że nasze wojsko znajduje się w dużo gorszej sytuacji. Więc lepiej być bez wody, światła i ogrzewania, ale i bez Rosjan.