Uniwersytet to nie wydziały i katedry. To nie sylabusy, opasłe skrypty i przepastne biblioteki. To również nie tytuły naukowe czy nowe kierunki badań. Uniwersytet to ludzie.
Kiedy w 1999 roku rozpocząłem studia z socjologii i filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, przekonałem się o tym dość szybko. Zajęcia o kusząco brzmiących nazwach, niestety, często okazywały się nudnymi monologami prowadzących. Jedyną sensowną strategią – którą zresztą staram się stosować do dziś – było rzucenie w diabły wszelkich nomenklatur, ograniczenie zbędnych zatrudnień do minimum i szukanie ludzi, którzy przyciągali do siebie intelektualną charyzmą – nawet jeśli na pierwszy rzut oka zajmowali się nie do końca tym, co mi się wymarzyło.
Dla tych, którzy interesowali się historią idei, tak jak ja, adresów było kilka. Pod wpływem lektury „Res Publiki Nowej” w naturalny sposób trafiłem do Marcina Króla, który kierował katedrą w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych. W Instytucie Filozofii swoje seminarium prowadziła Magdalena Środa. W Instytucie Filozofii i Socjologii PAN grono dociekliwych słuchaczy skupił wokół siebie Cezary Wodziński. Gdy do Warszawy z Wiednia zjeżdżał Krzysztof Michalski, sala również zawsze była pełna. Z młodszego pokolenia wykładowców chodziło się na konwersatoria Tomasza Merty i Dariusza Gawina albo seminaria Agaty Bielik-Robson.
Pod wszystkimi tymi adresami dyskusje zawsze były gorące. Ściągali tam studenci nie tylko o różnych temperamentach intelektualnych, ale i różnych światopoglądach. Lewicowcy i konserwatyści, liberałowie i socjaldemokraci, młodohegliści i postheideggeryści, kieszonkowi marksiści i niedzielni zwolennicy Edmunda Burke’a, feminiści i tradycjonalistki, wyznawcy Habermasa i entuzjaści Arendt, wierzący, agnostycy i ateusze.
Erotyzm wspólnego myślenia
Do tej listy prowadzących zajęcia mniej lub bardziej związane z filozofią polityczną należy oczywiście dodać jeszcze jedną osobę – Pawła Śpiewaka.
Trafiłem do niego nie od razu, co dziś kładę na karb swojego onieśmielenia. Na początku lat dwutysięcznych w poniedziałki w Instytucie Socjologii na Karowej prowadził – jak się wtedy potocznie je nazywało – seminarium tocquevillowskie. Oprócz pism samego Tocqueville’a Paweł czytał ze studentami również teksty innych tuzów zachodniej tradycji myślenia politycznego: Rousseau, Locke’a, Milla, obudowując je lekturami współczesnych interpretatorów ich myśli. Na przykład Rousseau był zestawiony ze słynnym studium Jeana Starobinskiego „Jean-Jacques Rousseau. Przejrzystość i przeszkoda”.
Ale to nie dobór lektur przesądzał o wyjątkowości tych poniedziałkowych spotkań. Paweł miał sławę świetnego dyskutanta. Dociekliwego, prowokacyjnego, wciągającego w rozmowę, zawsze gotowego na umysłową szermierkę, stawiającego niebanalne pytania, idącego w poprzek utartym koleinom. To przyciągało, ale potrafiło też przytłoczyć głowy mniej wytrzymałe wobec orwellowskiej „brutalności intelektualnej”, która dla Pawła była bezdyskusyjnym obowiązkiem człowieka myślącego. Wielu przez to początkowo zrażał, ale ci, którzy zostawali, nie żałowali.
Z jednego prostego powodu. Paweł był niezwykle hojny, co wcale nie stanowiło na uniwersytecie standardu wśród wykładowców. Hojny nie tylko intelektualnie, ale i pod innymi, równie ważnymi względami. Potrafił poświęcić swoim studentom uwagę i czas. Dość szybko przekonałem się, że jego czar nie polegał tylko na erudycji i retorycznych umiejętnościach. W rozmowach z nim było coś sokratejskiego. Jakiś erotyzm wspólnego myślenia. Przekonanie, że oto w dyskusji mamy szansę może nie tyle poznać nagą prawdę, ile zajrzeć na chwilę pod kolejne warstwy rzeczywistości. Był łasy na dreszcze, które wywoływało w nim czyjeś odważne porównanie lub oryginalna myśl, na którą sam nie wpadł, choć nam, jego studentom i studentkom, rzadko zdarzało się go zaskoczyć.
Sztuka stawiania pytań
Ta hojność miała swój bardzo materialny wymiar. Przez parę ładnych lat Paweł zapraszał najbardziej zaangażowanych w jego zajęcia studentów na seminaria domowe. Organizowane były nie tylko u niego. Kto mógł, udostępniał na ten cel swoje mieszkanie.
Te wędrujące spotkania były oczywiście czymś więcej niż zwykłym klubem dyskusyjnym. Były szkołą czytania i myślenia, nieograniczającą się już tylko do filozofii politycznej. Paweł podsuwał nam często lektury wykraczające daleko poza to, o czym rozmawiało się w Instytucie Socjologii. Rozmawialiśmy oczywiście o Arendt, która w owym czasie była jedną z ważniejszych autorek dla wielu z nas, ale równie dużo miejsca zajmowała literatura i eseistyka – „Dialogi z Sowietami” Vincenza, powieść „Ziemia!, Ziemia!…” Sándora Máraiego, opowiadania Warłama Szałamowa, „Hańba” Coetzee’ego, eseje Ágnes Heller o Zagładzie, wiersze Celana, „Metafizyczna pauza” Miłosza, by podać tylko kilka przykładów.
Co wyróżniało sposób, w jaki Paweł Śpiewak uczył nas czytać i mówić o tekstach? Banałem byłoby sprowadzenie jego nauk do zalecenia, które powinno przyświecać każdej uczciwej lekturze – by czytać tekst danego autora dwa razy: z nim i przeciwko niemu. Nie chodziło też wyłącznie o close reading, dokładne opukiwanie każdego zdania. Jeśli miałbym wskazać cechę, która decydowała o wyjątkowości Pawłowej lektury, powiedziałbym o umiejętności trafnego stawiania pytań. Warunkiem tego była swoboda w przekraczaniu granic pomiędzy różnymi dziedzinami wiedzy. Stawiać pytania teologiczne literaturze, literackie filozofii, filozoficzne socjologii, socjologiczne teologii. I – co najważniejsze – w każdym problemie rozpatrywać człowieka jako jednostkę, nie sprowadzać go do abstrakcji.
To nieco dziwne podejście jak na socjologa, który z założenia operuje dużymi kwantyfikatorami. Paweł jednak nieco inaczej rozumiał socjologię. W jednej z późniejszych rozmów stwierdzał wprost: „Nigdy nie wierzyłem w wartość socjologii ilościowej, zbudowanej na statystykach. Daniel Bell potrafił napisać przenikliwe socjologiczne dzieło oparte na kilku rozmowach”. Kiedy w 1976 roku wyrzucono go z Uniwersytetu Warszawskiego, był gotów zostać bez pracy, byleby tylko nie musieć nigdzie wykładać socjologii w rozumieniu ilościowym. Interesowała go tylko historia idei, „królewska dziedzina”, jak podkreślał. Z kolei w dyskusji toczącej się na jednym z seminariów domowych wokół jego książki „Żydokomuna” [2012], również i historię idei odsyłał do lamusa: „Historia idei mnie znużyła. Dziś bardziej interesują mnie ludzie, ich losy”.
Czarny sekretarzyk i biurko-pancernik
Kiedy byłem studentem, intelektualna siła przyciągania Pawła Śpiewaka wydawała mi się czymś po prostu danym. Dopiero później zacząłem zadawać sobie pytanie, co tak naprawdę ukształtowało go jako intelektualistę i wykładowcę. Najbardziej oczywisty był trop związany ze środowiskiem „Res Publiki”. Paweł figurował wśród jej założycieli obok Marcina Króla, Wojciecha Karpińskiego, Barbary Toruńczyk czy Piotra Kłoczowskiego. Pierwszy numer pisma został wydany w drugim obiegu w 1979 roku. Już jednak dwa lata wcześniej należał do ścisłego grona osób, które pod przewodnictwem Marcina Króla spotykało się prywatnie, by dyskutować o nowych, często niedostępnych w oficjalnej dystrybucji lekturach.
Sam Paweł zawsze uważał tworzenie „Res Publiki” za jedno z najważniejszych formacyjnych wydarzeń w swoim życiu. Dla mnie jednak najbardziej fascynującymi, bo bardzo osobistymi, były jego opowieści o domu rodzinnym. Może dlatego, że do któregokolwiek z kolejnych mieszkań Pawła się nie wchodziło, zawsze czuło się obecność jego zmarłych bliskich. Na gościa ze wszystkich regałów patrzyły olbrzymie oczy niezliczonych drewnianych ludowych świątków. Zbierali je jego rodzice – poeci Anna Kamieńska i Jan Śpiewak.
Paweł wyrastał nie tylko wśród świątków. Wyrastał także wśród książek. W dwupokojowym mieszkaniu na Starej Ochocie, gdzie od urodzenia, czyli od 1951 roku, do usamodzielnienia mieszkał z rodzicami (dziś na budynku wisi tablica, upamiętniająca oboje poetów), było ich pełno. Ustawione w dwóch rzędach wypełniały całe ściany. Rodzice pracowali – jak byśmy dziś powiedzieli – zdalnie, w domu, co w tamtych czasach było raczej ewenementem. Matka – przy niedużym czarnym biureczku; ojciec – przy „biurku-pancerniku”, ciężkim, olbrzymim meblu, na którym zawsze panował sterylny porządek i które przykryte było szkłem, położonym na dużym planie przedwojennego Lwowa. Ona odpowiadała za dział poezji w piśmie działaczy ludowych „Wieś”, on – w „Twórczości”. Ojciec był typem perypatetyka. Przechadzał się po mieszkaniu, z rękami założonymi na plecach, mówiąc do siebie głośno. Matka nie ruszała się zza sekretarzyka.
Dom, w którym mieszkali, był zasiedlony w dużej mierze przez działaczy ludowych, ale zdarzali się lokatorzy z innego rozdzielnika. Na dole niewielkie mieszkanko zajmowała na przykład Maria Janion, do której przychodziła często Maria Żmigrodzka. Poza tym rodziców Pawła Śpiewaka odwiedzali ich przyjaciele. Jan Śpiewak, starszy od Anny Kamieńskiej o ponad dziesięć lat, należał do pokolenia, które debiutowało jeszcze przed wojną. Znał Gałczyńskiego, Czechowicza. Jego postać przewijała się w satyrycznych wierszach Tuwima. Po wojnie zaglądali do niego Stanisław Piętak, Natalia Gałczyńska i Jerzy Ficowski. Szczególnie mocno przyjaźnił się ze Stanisławem Jerzym Lecem. Jak wspominał Paweł, ojciec i Lec dzwonili do siebie z samego rana (w domu był czarny, ebonitowy telefon), a potem w południe spotykali się w kawiarni, by kontynuować rozmowę. To właśnie u rodziców Pawła Lec znalazł schronienie, gdy w latach pięćdziesiątych wrócił do Polski po ucieczce do Izraela. Anna Kamieńska przyjaźniła się znowuż z Julią Hartwig.
Dwa żywioły
To wszystko odcisnęło na Pawle ślad. „Żyłem w inteligenckim getcie”, wyzna później. Z ludźmi z innej warstwy społecznej zetknie się dopiero na studiach. Tam zacznie też odkrywać inne lektury niż te czytane w domu lub w bibliotece miejskiej przy placu Narutowicza. Jego nauczycielami w trudnym czasie dla polskiej socjologii i szerzej – nauki (Paweł zaczął studia tuż po 1968 roku) byli naprawdę świetni uczeni: Stefan Nowak, Witold Kula, Edmund Mokrzycki i młody Jerzy Szacki. Wśród kolegów ze studiów można było znaleźć znane dziś nazwiska: Ireneusza Krzemińskiego, Tadeusza Szawiela, Ewę Morawską i Helenę Datner. Paweł zaczął wówczas uczestniczyć w spotkaniach KIK-owskiej sekcji kultury, gdzie pojawiali się również Barbara Toruńczyk, Jan Lityński czy Henryk Wujec. Już po studiach, w połowie lat siedemdziesiątych, bywał w „Więzi”. I przede wszystkim łapczywie czytał: teksty Kołakowskiego, książki Karla R. Poppera, Friedricha Hayeka, Isaiaha Berlina, którego pisma dekadę później udostępni szerszej publiczności w zredagowanym przez siebie słynnym żółtym numerze „Literatury na Świecie” (okładka z kluczykiem). Tak wykuwało się jego liberalne credo i odpowiedź na pytanie: co zamiast komunizmu?
Dopiero bardzo późno zdałem sobie sprawę, że oprócz tych znanych historii – uniwersytet, udział w opozycji demokratycznej lat siedemdziesiątych, tworzenie „Res Publiki”, ruch „Solidarności”, przyjaźnie z gdańskimi liberałami – równie ważny wpływ na Pawła mieli rodzice.
Po pierwsze, wcześnie stracony ojciec, który zmarł na raka w 1967 roku i z którym Paweł nie miał szans poważnie porozmawiać. Powikłane żydowskie losy Jana Śpiewaka należały jednak nierozerwalnie do prywatnego imaginarium Pawła. Za matką, Anną Kamieńską, która kilka lat po śmierci męża poświęciła mu wiersze z przejmującego tomu „Drugie szczęście Hioba”, Paweł widział w ojcu figurę patrona tej biblijnej księgi, która w najbardziej uniwersalny sposób stawia pytanie o zło i cierpienie. Jan Śpiewak stracił wszystko. Po pierwszej wojnie swoje miejsce urodzenia, świat, w którym dorastał, po drugiej – bliskich oraz swoje marzenia i ideały. W 1946 roku wrócił z obozu pracy w głębi Rosji. Jak twierdził Paweł, nigdy nie miał potem złudzeń co do szans zbudowania sprawiedliwego systemu komunistycznego, choć zabrakło mu wiary we własne siły, by czynnie przeciwstawić się władzy. W politycznych przepychankach zawsze był bohaterem drugoplanowym, skupionym na polu literatury.
Bardziej zdecydowany charakter miała matka Pawła Śpiewaka – Anna Kamieńska. Po wojnie zaangażowała się w budowę nowego ładu z całym lewicowym i pozytywistycznym bagażem, jaki wyniosła z okresu dorastania. Pisała poezje, redagowała, przekładała. W późniejszych dekadach wróciła do katolicyzmu. I znów, z całym radykalizmem, który ją charakteryzował, bezkompromisowością duchowych poszukiwań. Przypominała w tym trochę Simone Weil. Wiersze i pisma religijne Kamieńskiej to chyba najlepsza część jej twórczości.
Z tych dwóch poetyckich i emocjonalnych żywiołów – ojcowskiego i matczynego – wzięło się zapewne to, co mnie w Pawle zawsze fascynowało. Otwarcie na tradycję żydowską i ucho do spraw religijnych, duchowych, co było raczej rzadkością wśród znanych mi liberałów.
Świat żydowski był mi obcy. Nie miałem okazji go poznać bezpośrednio, a w moich rodzinnych opowieściach Żydzi pojawiali się jako postacie trzecioplanowe – mignęli gdzieś w przedwojennym Pułtusku jako biedni handlarze tandetą. Na chwilę przyjęli postać dziewczynki z Kiemieliszek – szkolnej koleżanki mojej babki. Oczywiście, sporo się naczytałem, ale były to zaledwie uniwersyteckie wprawki. Paweł, w latach dwutysięcznych już mocno zaangażowany w judaizm i studia nad Zagładą, uchylał trochę drzwi do tego nieznanego świata. Choćby przez swoje midrasze pisane do „Tygodnika Powszechnego”, ale przede wszystkim przez rozmowy.
Więzy towarzyskie są najważniejsze
Te ostatnie były najważniejsze. Naturalnym żywiołem Pawła było słowo mówione. Wydawał szeroko omawiane książki, jak choćby „W stronę wspólnego dobra” [1998], z której się habilitował, albo „Pamięć po komunizmie” [2005] czy „Żydokomunę” [2012], ale kto nie rozmawiał z Pawłem, nie spierał się z nim w bezpośrednim zetknięciu, nie dyskutował wspólnie nad tekstami, nie do końca miał szanse doświadczyć jego charyzmy, która w piśmie ustępowała precyzji słowa, ulegała pewnemu stonowaniu, uspokojeniu.
Pod tym i wieloma innymi względami był trochę jak Sokrates i piszę to z całym przekonaniem. Był gzem kąsającym po to, byśmy nie ustawali w myśleniu, wesołym kompanem, który uwielbiał zjeść w dobrym towarzystwie, potańczyć i posłuchać wspólnie The Animals, niestrudzonym piechurem, którym stał się już w czasach studenckich, gdy schodził górskimi szlakami całe Tatry, filozofem, zaglądającym pod podszewkę rzeczywistości i niebojącym się słowa „dusza”, miłośnikiem dobrej literatury i wreszcie – przyjacielem.
To ostatnie słowo miało dla niego wyjątkowe znaczenie. Bez bliskich mu intelektualnie ludzi się dusił. Gdy wspominał lata siedemdziesiąte i budujący się wówczas krąg przyjaciół, z którymi prowadził formujące go rozmowy, powtarzał z przekonaniem – więzy towarzyskie są najważniejsze.
Zapamiętam go zawadiacko uśmiechniętego, rzucającego tym swoim głębokim głosem myśl, która uderza celnością, prowokacyjnie zaczepnego, przekonanego o tym, że nieustanne zadawanie pytań sobie i światu to nasz psi obowiązek.
W 2016 roku Paweł zredagował i opatrzył wstępem wybór wierszy swojej matki, Anny Kamieńskiej [wyd. Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”]. Jest wśród nich taki, którego ostatnia strofa brzmiała mi wciąż w myślach na jego pogrzebie:
„Pobłogosław mej mogile
jeszcze żywej mej mogile
zamyślonej mej mogile
uśmiechniętej mej mogile”.