Amerykańskie paradoksy

Główna teza „Rozkładu”, którą widać w tytule (a miało być widać jeszcze bardziej: Tarczyński przyznaje, że chciał tytułu „To jebnie”, ale nie zgodził się na to wydawca), jest taka, że amerykańska demokracja ma się źle. Jest dysfunkcjonalna, cały system polityczny jest problematyczny, niesprawiedliwy i ma zaskakująco mało wspólnego z wizją Ameryki jako oazy wolności i demokracji. Tarczyński opisuje to szczegółowo i z nerdowską rozkoszą (w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu).

 

 

Przykład: prezydent. Jest on niby najpotężniejszym człowiekiem na świecie, ale w praktyce może zaskakująco mało. To jedyny w USA urzędnik publiczny reprezentujący kraj jako całość, ale wybierany jest w sposób kompletnie nieprzejrzysty. Kolegium elektorskie to skomplikowany i archaiczny twór, która nie dość, że sprawia, że prezydentem może zostać ktoś, kto dostał mniej głosów niż rywal (na przykład Donald Trump w 2016 roku, G.W. Bush w 2000 roku), to jeszcze de facto wyłącza miliony Amerykanów z procesu demokratycznego.

Jeśli bowiem jesteś republikaninem w Kalifornii, albo demokratą w Teksasie, to wiadomo, że twój głos nie ma znaczenia, a nawet więcej — nie ma sensu. Wiedzą to oczywiście kandydaci i dlatego kampania prezydencka jest tylko pozornie ogólnokrajowa, a w praktyce skupia się na zaledwie kilku swing states. O Teksańczyków i Kalifornijczyków (czyli dziesiątków milionów ludzi!) nikt nie zabiega — bo i tak wiadomo, kto tam wygra.

Nie będę tu streszczał książki Tarczyńskiego, który rozdział po rozdziale opisuje analogiczne patologie w innych instytucjach, w Senacie, w Sądzie Najwyższym, itd. Za każdym razem robi to barwnie, ze swadą i używając świetnie wynoranych, nieoczywistych przykładów. Pytanie ogólne, które się nasuwa, brzmi jednak: dlaczego ten system jest taki?

Pierwsza odpowiedź, którą podsuwa „Rozkład”, jest taka, że jest to system bardzo stary i słabo aktualizowany. Konstytucja dobiega ćwierci tysiąclecia, ostatnia prawdziwa poprawka do niej ma już pół wieku. Słowem: ten system coraz mniej przystaje do współczesnych czasów. Był on bowiem projektowany w epoce, w której z Waszyngtonu do Charleston jechało się trzy tygodnie.

Jest to kolejny amerykański paradoks. Kraj, który mieni się obrońcą i eksporterem demokracji, w swoich sprawach wewnętrznych jest zaskakująco mało demokratyczny. Kraj, który jest źródłem trendów, technologii i wszelkiej nowoczesności — jest potężnie archaiczny.

Długi cień niewolnictwa

Jest jednak i inna przyczyna, którą ciekawie pokazuje Tarczyński. Otóż wiele konstrukcji prawno-politycznych USA wydaje się dziwnych i niezrozumiałych, dopóki nie uświadomimy sobie, że zostały one zaprojektowane po to, żeby umożliwić w ramach jednego państwa koegzystencję wolnej Północy z niewolniczym Południem. I dopiero z tej perspektywy widać ich (ułomną) logikę.

Wiemy z historii, że ta koegzystencja była trudna, nierzadko wisiała na włosku, a raz nawet te włoski zerwała. Co jednak „Rozkład” świetnie wydobywa, to że w cieniu wojny secesyjnej i napięć rasowych trwała też przez dziesięciolecia i stulecia cicha praca polityczna i myśl ustawodawcza, która konstruowała ten paradoksalny ustrój. Paradoksalny, bo chodziło o to, by „kraj wolnych ludzi”, mógł żyć z niewolniczej pracy.

Współczesne Stany są, jakie są, bo wciąż żyją w cieniu niewolnictwa. Systemowy rasizm na ulicach to jedno, ale ciemne brzemię niewolnictwa wciąż widać w amerykańskim systemie prawnym i politycznym. W ponad półtora stulecia po formalnej likwidacji tegoż niewolnictwa! Książka Tarczyńskiego przechyla się tu w stronę tekstów Kacpra Pobłockiego czy Adama Leszczyńskiego, którzy pokazują, że spuścizna pracy niewolnej wciąż definiuje nas znacznie bardziej, niż myślimy. W amerykańskiej polityce zaś ten wektor ma konkretny kierunek: przed wojną domową przewagę polityczną mieli właściciele niewolników, a dzisiaj wciąż premiowani są ich ideowi i materialni spadkobiercy.

Keine Stunde Null

Profesor Michał Dobrzański z Uniwersytetu Warszawskiego powiedział kiedyś, że system polityczny USA to myśl polityczna wieków XVII i XVIII żywcem teleportowana w XXI wiek — traktaty Johna Locke’a wydrukowane w 3D jako państwo. Od siebie dodałbym tutaj, że to państwo padło ofiarą własnego sukcesu. Jest to przecież kraj, który w ciągu niecałych 250 lat swego istnienia stał się światowym hegemonem – najsilniejszym i najważniejszym krajem na świecie. I nie został nigdy na tej drodze powstrzymany, nigdy nie rozbił się o ścianę. Militarnie zniszczony został tylko raz — własnymi rękami, w czasie wojny secesyjnej. Nigdy nie został jednak zmiażdżony obcą siłą zbrojną. Chciałoby się powiedzieć, że choć Ameryka posiada wielką zdolność do ewolucji i regeneracji, a pionierskość i motyw „zaczynania wszystkiego od nowa” jest ważną częścią amerykańskiej mitologii, to tamtejszy system nie ma doświadczenia wymyślania się od nowa jako całość. I o tym też pisze Tarczyński: postępująca polaryzacja, rozdarcie załogi tego statku na dwa wrogie plemiona tylko utrudniają naprawę go na pełnym morzu.

Weźmy dla kontrprzykładu takie kraje jak Polska, Niemcy czy Rosja. Kompletnie różne historie, a jednak wszystkie te kraje w ciągu ostatnich dwóch czy trzech stuleci musiały się kilkukrotnie wymyślać od zera. Rosja, w najbardziej korzystnym scenariuszu, zostanie zmuszona zrobić to po raz kolejny już wkrótce, przegrawszy wojnę o Ukrainę. Przykład Polski jest oczywisty, ale może najbardziej spektakularni są Niemcy. Dzisiejsza Republika Federalna jest odwrotnością III Rzeszy, ale przecież nie dlatego, że Niemcy dostali moralnej epifanii, lecz dlatego, że zostali zmiażdżeni w 1945 roku, a potem byli okupowani przez dziesięciolecia.

Amerykanie nigdy nie musieli wymyślić swojego państwa na nowo, nie w takim sensie, jak robiły to liczne państwa europejskie. Nie mieli żadnej Stunde Null. To dobrze dla nich, cieszę się ich szczęściem i kontynuacji tej passy z serca życzę. Ale praktyka uczy, że największe skoki postępu robi się po resetach najboleśniejszych — a tych Amerykanie nigdy robić nie musieli.

Polaryzacja stworzona

Wróćmy jednak do „Rozkładu”. Jednym z kluczowych problemów dzisiejszej demokracji amerykańskiej jest skrajna polaryzacja. Wszystko jest antagonistyczne, demokraci i republikanie to dwie różne planety, których orbity się nie przecinają. Nie ma spraw wspólnych, każda kwestia jest poddawana binarnej polaryzacji. Tarczyński słusznie zauważa, że może to doprowadzić do nowej wojny domowej, ba, są przecież tacy, którzy twierdzą, że ona w pełzająco-hybrydowy sposób już trwa.

Tarczyński pokazuje jednak, że nie zawsze tak było! Polaryzacja, którą znamy dzisiaj, to historia ostatnich kilku dekad. Autentycznie kapitalne są te fragmenty „Rozkładu” o późnych latach czterdziestych i latach pięćdziesiątych, w których panował w Stanach szeroki konsensus polityczny, do tego stopnia, że — uwaga! — prasa potrafiła wzywać kandydatów do pogłębienia sporu, bo Amerykanie nie potrafią wybrać, kiedy wszyscy politycy mówią to samo.

Autor jednoznacznie obarcza winą za tę polaryzację Partię Republikańską. Dowodzi, że to ona od lat sześćdziesiątych XX wieku przesuwa się coraz bardziej w prawo i odpowiada za stan dzisiejszy. Mnie jednak bardziej niż analiza winy pociąga ćwiczenie wyobraźni. Jestem równolatkiem autora (ur. 1983) i należymy do pokolenia, które w ogóle nie widziało i nie pamięta innej polityki niż święta wojna dwóch obozów. Dla nas jest w pewnym smutnym sensie „naturalne”, że sprawy takie jak aborcja, LGBT czy prawo do posiadani broni są skrajnie polaryzujące. „Rozkład” jest przypomnieniem, że nie zawsze tak było. Ale uwaga, nie w znaczeniu jakiegoś naiwnego symetryzmu. I ja, i autor książki zgodzimy się tutaj, że nie ma symetrii między niewolnikiem a właścicielem niewolników czy między parą, która chce wziąć ślub, a politykiem, który chce tego zakazać. Nie chodzi więc o konsensus rozumiany jako naiwny „punkt wspólny”, ale o to, że kiedyś (w latach 1945–1960 w USA, ale myśl jest szersza) pewne sprawy nie były po prostu tematem politycznego sporu. Nie były w ogóle „polityczne”, nie w tym oczywisto-depresyjnym sensie, jaki znamy dzisiaj.

I to jest bardzo odświeżająca perspektywa! Ale i memento, jak bardzo uschła nam wyobraźnia polityczna. My przecież nawet nie jesteśmy sobie w stanie już wyobrazić świata, w którym takie sprawy jak aborcja czy równość małżeńska nie stają się przedmiotem wojny kulturowej.

Polaryzacja przeciw demokracji

Tarczyński podaje tu konkretne przykłady: postulowane przez prezydenta Joe Bidena inwestycje w infrastrukturę porównuje z programem budowy autostrad za czasów prezydenta Dwighta D. Eisenhowera. Autostrady przechodziły głosami wszystkich, ba, jeszcze w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych sędziowie Sądu Najwyższego byli zatwierdzani zdecydowaną większością głosów w Senacie, a nawet w ramach dżentelmeńskiej umowy bez żadnych głosów przeciw. Dzisiaj republikanie jeżdżą po tych samych drogach i mostach co wszyscy inni, ale głosują przeciwko ich remontom, bo za planem napraw stoi Biden. Zaś sędziowie Sądu Najwyższego są przepychani w pół-prawny sposób i bez żadnego trybu.

Ta polaryzacja nie jest więc rzeczą odwieczną, ale sztucznie stworzoną. I dotyczy nie tylko Stanów, ale i Polski — jako się rzekło, każdy problem „wewnętrzny” Ameryki, jest wewnętrzny tylko pozornie. W Polsce mamy to przynajmniej od 2005 roku, kiedy antagonizm postkomunistów z byłą „Solidarnością” został zastąpiony przez antagonizm „wewnątrz-Solidarnościowy”, między PiS-em a PO. Czas pokazał, że ta dialektyka okazała się bardziej wszechogarniająca niż tamta, szczególnie gdy została podlana sosem mediów społecznościowych. (Nawiasem: czy social media, wynalazek amerykański przecież, nie jest niejako pasem transmisyjnym, który amerykański, spolaryzowany sposób myślenia o polityce roznosi na cały świat?).

Tak głęboka polaryzacja objawia się napięciami, wybuchami przemocy, ale też — i w USA, i w Polsce — poczuciem marazmu, niedasizmu i frustracji. Technologia i aspiracje jednostek coraz bardziej rozjeżdżają się z zabetonowaną polityką. Przyzwyczajamy się, że polityka nie jest po prostu tą dziedziną, w której można marzyć i działać, że to po prostu nie jest ten obszar życia, który człowiek może kształtować twórczym działaniem. Uciekamy w prywatność, a wyobraźnia polityczna umiera.

Co więcej, totalna polaryzacja sprawia, że demokracja redukuje się do prostej łupanki. Dobitnie to widać w polskim sejmie — debata jest pozorna, głosowanie mechaniczne, nie ma budowania wspólnych stanowisk. „Komu to potrzebne?” — przecież i tak z góry wiadomo, kto jak zagłosuje. W Stanach jest zresztą podobnie. Polityka staje się nie tylko głupia, ale i przewidywalna, przestaje być przestrzenią jakkolwiek twórczą. Jeżeli program Partii Republikańskiej sprowadza się do tego co mówi pan Trump (przykład z „Rozkładu”), a program PO sprowadza się do zaprzeczenia temu, co mówi pan Kaczyński (przykład z Polski) — to nie ma w niej miejsca na żadne idee. W ogóle na nic nie ma miejsca.

Jeżeli polityka demokratyczna może być czymś więcej niż tępą kłótnią, jeżeli ma faktycznie być tworzywem naszego społeczeństwa, to musi być sztuką wynajdywania nieoczywistych sojuszy. Na tym polega subtelne piękno tej gry! To jest sól demokracji: przestrzeń tworzenia ciekawych kombinacji, odświeżających połączeń, zaskakujących koalicji w określonych sprawach. Na to wszystko nie ma miejsca w systemie binarno-polaryzacyjnym — i to jest nieszczęście naszych czasów.

 

Książka:

Piotr Tarczyński, „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”, Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak”, Kraków 2023.

 

Ikona wpisu: peakpx.com