I
Była taka seria filmów dokumentalnych, „Errata do biografii”. Dwudziestoparominutowe odcinki poświęcano kolejnym polskim pisarzom, którzy żyli i tworzyli w PRL. A skoro tak, to musieli mieć jakieś relacje ze Służbą Bezpieczeństwa. Twórcy związani z TVP Historia byli zainteresowani przede wszystkim tymi pisarzami, którzy mieli dobre relacje z bezpieką (a nawet jeśli z czasem popsuły się, to przecież przedtem nie były popsute). Do grona reżyserów kolejnych odsłoń „Erraty do biografii” zaliczały się między innymi takie tuzy niezależnej historiografii jak Grzegorz Braun, dziś poseł z ramienia Konfederacji, a konsultantem całej serii był Sławomir Cenckiewicz, wtedy znany jako współautor świeżo wydanej monografii „SB a Lech Wałęsa”.
Kazimierz Brandys, autor powieści osiągających zawrotne nakłady w PRL-u, wielokrotnie tłumaczony, często ekranizowany i nagradzany, w chwili powstania „Erraty” do jego biografii nie żył od dziesięciu lat. Tak jak odbywało się to w przypadku innych autorów interesujących TVP Historia, skrupulatnie poinformowano o jego dobrych stosunkach z władzą bierutowską, a w kontekście okresu poodwilżowego przypisano Brandysowi rewizjonistyczny koniunkturalizm. Ale i tego było twórcom mało. Za cel postawili sobie dowieść, że Brandys był nie tylko człowiekiem o słabym kręgosłupie moralnym, lecz także marnym pisarzem. Serię karykaturalnie ostrych wypowiedzi literaturoznawcy niepokornego, Bohdana Urbankowskiego, wieńczyła sonda uliczna przeprowadzona pod bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Przypadkowych studentów zapytano, czy znają Brandysa. Cztery kolejne osoby bezbronnie rozłożyły ręce. Piątą spytano zaś o Czesława Miłosza. „Oczywiście, znam, wielki polski poeta, noblista”. Autor „Trzech zim” nie pojawił się w tej sondzie przez przypadek. To jemu Brandys poświęcił w 1955 roku, zapewne najgorszy w swoim dorobku, paszkwil „Nim będzie zapomniany”, czego potem żałował. W ten sposób TVP Historia dała widzom do zrozumienia, że ostatecznie to nazwisko autora „Matki królów” zginęło w mrokach niepamięci (i to słusznie zginęło), podczas gdy gwiazda szkalowanego Miłosza nadal świeci jasno pod kopułami przypadkowo spotkanych studentów.
Kpić z tych orłów niezależnej kinematografii łatwo. Owszem, Brandys nie zrówna się popularnością z Miłoszem. Nie przepowiadałbym nawet powrotu jego twórczości do ogólnointeligenckich łask czytelniczych. Jego pisarstwo jest zbyt niszowe i w pewnej mierze uwikłane w czas i miejsce powstania. Ale to nie oznacza, że dorobek Brandysa ma dzisiaj wartość wyłącznie historyczną.
Żeby się o tym przekonać, warto sięgnąć po wydaną właśnie, nową edycję jego dwóch powieści w prestiżowej serii Biblioteki Narodowej. Pomysłodawca i redaktor tomu, Marcin Wołk, profesor historii literatury z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz autor monografii poświęconej Brandysowi, proponuje czytelnikowi lekturę dwóch kolejnych utworów pisarza: autobiograficznej „Małej księgi” [1970] oraz powieści epistolarnej „Wariacje pocztowe” [1972]. Nie jest to wybór oczywisty. Zazwyczaj wydaje się albo teksty najbardziej znaczące w dorobku, albo reprezentatywne dla różnych kierunków poszukiwań twórczych autora. Tu natomiast otrzymujemy – poprzedzone arcyskrupulatnym, literaturoznawczym wstępem, liczącym blisko 190 stron – łączne wydanie jednej z głośniejszych powieści pisarza oraz poprzedzającej ją, stosunkowo mało znanej i rzadziej omawianej książki wspomnieniowej. Okazuje się, że „Mała księga” i „Wariacje pocztowe”, autobiografia i fikcja, zazębiają się na wielu poziomach. Z tych oraz kilku innych względów, o których będzie dalej mowa, pomysł Wołka okazał się więc trafiony. Powiedziałbym wręcz, że nowa publikacja z serii Biblioteki Narodowej prezentuje chyba najciekawsze oblicze twórczości Brandysa, skłaniające do stawiania pytań, jakich dawniej zazwyczaj nie stawiano.
II
„Mała księga” byłaby tylko literacką, sprawnie opisaną podróżą do przedwojennego świata dziecka z dobrego, inteligenckiego domu w Łodzi, wpadającą w rejestry inicjacyjnej powieści o dojrzewającym pisarzu, który nie lubi szkoły, podziwia swego ojca i pozostaje w bliskiej relacji ze starszym bratem (Marianem Brandysem, później także pisarzem). Byłoby tak, gdyby nie to, że napisał ją autor pochodzenia żydowskiego krótko po wydarzeniach Marca 1968 roku, a więc po kampanii antysemickiej (oraz antyinteligenckiej, co też nie bez znaczenia) i po przyznaniu przez władze Gomułki tysiącom takich jak on biletu w jedną stronę do Izraela. Słowo „Żyd” nie pada w „Małej księdze” ani razu i niezorientowany czytelnik – mimo licznych aluzji do pochodzenia autora – mógłby nie dopatrzyć się właściwego sensu opowieści o barwnej rodzinie finansistów. A sens ten przenika każde niemal zdanie. Każda anegdota z dzieciństwa autora zdaje się niedopełniona i podejrzanie niepozorna, jakby brakowało jej puenty. Jakim to „słowem” przeklęła małego Brandysa bawiąca się z nim na podwórku koleżanka Pola? Jak to możliwe, że było to to samo słowo, które kiedyś od pewnej żebraczki usłyszał jego dziadek (a małemu Brandysowi nie wolno było go znać)? Czemu krzywo spojrzał na niego fryzjer, gdy jego ojca akurat nie było? Co łączyło Brandysa z jego kolegą, Vergenem, kiedy pewnego słonecznego dnia siedział obok niego przy piaskownicy, z oddali przyglądając się chłopcom z zielonymi wstążkami na ramionach?
Magiczne „słowo-zaklęcie”, które stanowi wymilczaną puentę „Małej księgi”, wielokrotnie pojawia się za to w „Wariacjach pocztowych”. Rzadko pisane jednak wielką literą.
„Wariacje” składają się z listów wymienianych przez ojców i synów. Nadawcą pierwszego z nich jest Prot Zabierski, protoplasta arcypolskiego i typowo szlacheckiego rodu, który w 1770 roku jest już starym człowiekiem. W tym samym czasie sążnistą epistołą odpowiada mu jego syn, Jakub. Analogiczny schemat powtarza się co około trzydzieści lat: w 1799 stary już Jakub pisze do swego syna, Seweryna, a ten mu odpowiada, po czym w 1833 stary już Seweryn zwraca się do swego syna, Jana Nepomucena. Książka kończy się listem Zyndrama Zabierskiego do jego dziedzica, Jacka, wysłanym w roku 1970 i zawierającym aluzje do wydarzeń politycznych sprzed dwóch lat.
Widmo Marca i związana z nim kwestia stosunku Polaków do Żydów jest ważnym mostem łączącym „Małą księgę” z „Wariacjami pocztowymi”. W dziejach rodu Zabierskich Żydzi pojawiają się często, stanowiąc coś w rodzaju nieodłącznego cienia, choć zazwyczaj mówi się o nich z lekceważeniem. Protowi „żyd Hirszko” usuwa chory ząb („drutem do krowiego ogona wykoncypował przywiązać, z marchwią od pyska naturaliter zachodząc”), później syn Prota, Jakub, postanawia nawrócić „na świętą naszą wiarę” syna Hirszki, Hirszkowicza, zamykając go „w chlewiku z wieprzkami” i czytając mu Pismo Święte co niedziela.
Żydzi, zdaje się mówić Brandys, są w polskiej kulturze od zawsze, ich krew miesza się z polską krwią, a ich doświadczenia – z polskimi doświadczeniami. Owa teza – która w swoim czasie naraziła Brandysa na krytykę wyprowadzaną z pozycji nacjonalizujących – jeszcze mocniej wybrzmiewa podczas łącznej lektury „Wariacji” z „Małą księgą”. Zyndram Zabierski, a więc ostatni z powieściowego rodu, pojawia się również we wcześniejszej o dwa lata opowieści autobiograficznej. Jego nazwisko zostaje wspomniane w przytoczonym przez narratora „Małej księgi” liście napisanym przez jego dziadka. Z listu tego wynika, że w XVII wieku niejaki Zyndram Zabierski poślubił wnuczkę protoplasty rodu Brandysów, Szai Dirkana z Bremy. Jak dowiadujemy się ze wstępu Wołka, list ten został jednak zmistyfikowany przez Brandysa, ponieważ zarówno Zyndram Zabierski, jak i Szai Dirkan z Bremy, to anagramy słów „Kazimierz Brandys” (sam pisarz przyznał to po latach w dzienniku „Miesiące”).
W ten oto sposób symbolicznie zaciera się granica między historiami rodu żydowsko-polskiego (z „Małej księgi”) i arcypolskiego (z „Wariacji pocztowych”). Postać Zyndrama, którego słowami Brandys zamyka ten ostatni utwór, zawiera zresztą jawne aluzje autobiograficzne. Zyndram, tak jak Brandys, jest artystą i inteligentem, przez co wysławia się podobnie do niego. Zmaga się również z dylematami granic ekspresji twórczej, podobnymi do tych, którym pisarz niejednokrotnie dawał wyraz w innych swoich książkach i opowiadaniach, zwłaszcza tych z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych („Gdzież ta składnia, która nas wyręczała. Kiedyś, dawniej. Słowa, w których chodziło się jak w bamboszach. Nie umiem pisać po ojcowsku. Formy mi brak”).
Innymi słowy, kreśląc sylwetkę ostatniego z arcypolskiego rodu Zabierskich, Zyndrama, Brandys hojnie czerpał z własnych doświadczeń. I nie ma w tym nic dziwnego. Pisarz wywodził się bowiem ze spolonizowanej rodziny wykształconych Żydów, dla których sprawa pochodzenia była zbywana milczeniem. Jak sugerował w „Małej księdze”, nie od zawsze wiedział o swoich korzeniach. Sprawa ta nie interesowała go aż do chwili, gdy po raz pierwszy nazwano go „Żydem” w formie obelgi. Po latach, na pytanie, czy czuje się Polakiem, czy Żydem, odpowiadał nie bez ironii: „Trzeba by zacząć od tego, że czuję się kręgowcem z gatunku ssaków, podobno nadrzędnym. Czasami czuję się także Europejczykiem. Myślę po polsku, jestem polskim pisarzem, należę do warstwy oświeconej inteligencji polskiej i zostałem wychowany w polskiej kulturze. Kiedy prześladują Żydów, czuję się Żydem”.
Wypowiedź ta stanowi klucz do obu utworów Brandysa. Z jednej bowiem strony tłumaczy nieobecność magicznego „słowa-zaklęcia” w „Małej księdze” i zarazem wskazuje rzeczywisty impuls do napisania tego utworu („Kiedy prześladują Żydów, czuję się Żydem”). Z drugiej zaś strony uzasadnia to, że Brandys tak przekonująco opisał dzieje arcypolskiego rodu Zabierskich. Dzieje te były bowiem – powiedzmy rzecz oczywistą – zanurzone w jego własnej kulturze, znanej mu od podszewki. „Kazimierz Brandys”, „Zyndram Zabierski” – to po prostu dwa warianty tego samego, polskiego losu.
III
Warianty te więcej łączy niż dzieli. Bodaj najważniejszym wspólnym mianownikiem historii rodziny Brandysów, przedstawionej w „Małej księdze”, oraz rodziny Zabierskich, zaprezentowanej w „Wariacjach pocztowych”, jest patriarchat. Brandys z precyzją neurochirurga i zarazem bardzo subtelną ironią wyłuskuje rozmaite niuanse tego opresyjnego systemu, które czasem trudno dostrzec, a jeszcze trudniej nazwać. Oba utwory z powodzeniem można by więc czytać jako autobiograficzny wgląd od wewnątrz w mechanizmy patriarchatu funkcjonujące od wieków w Polsce.
Najbardziej oczywistą synekdochą patriarchatu są listy ojców do synów, które pojawiają się na przestrzeni całych „Wariacji” i są również obecne w „Małej księdze”. W przypadku tego ostatniego utworu stanowią wprawdzie tylko niewielką część, ale przecież przedstawiona tam historia dzieciństwa autora jest niemal wyłącznie związana z mężczyznami. Dla narratora liczy się głównie Ojciec, po nim zaś najważniejsze miejsce zajmuje starszy brat; to z Ojcem wiążą się wszystkie datowane w książce, inicjacyjne wydarzenia, to Ojca nauki i słowa są hojnie przytaczane, to z Ojcem (i bratem) młody narrator wyjeżdża na wczasy do Zakopanego („Nie pamiętam, z jakich przyczyn Matka nie pojechała z nami”). Najpierw Ojciec stanowi obiekt kultu, później lęku i troski. Przez cały czas próbuje on małego Brandysa wychowywać. Wprawdzie nie zostaje opisany jako agresywny przemocowiec, niemniej ukazany jest jako rodzic, który posiada określoną wizję rozwoju syna i próbuje ją różnymi sposobami wdrożyć: a to ciągając małego po krawcach i tłumacząc mu, na czym polega dżentelmeńska elegancja, a to chcąc go „leczyć” z „chorobliwych” mistyfikacji, a to kierując młodego humanistę do elitarnego gimnazjum o kierunku „realno-handlowym”.
Takież próby ojcowskiego nawracania znajdziemy i w listach z „Wariacji pocztowych”. Brandys bawi się całym arsenałem najrozmaitszych upomnień, lekcji, nieproszonych porad, słowem, paternalizmów wszelkiej maści. Kolejni Zabierscy widzą w swych latoroślach siebie z przeszłości, za wszelką cenę chcą więc je naprostowywać, ustrzegać od własnych błędów. I za każdym razem przynosi to podobny efekt – synowie uciekają spod ich niechcianej kurateli jak najdalej, jedni do osmańskiej niewoli (jak Jakub), inni z Napoleonem pod Moskwę (jak Seweryn), by później, w podeszłym wieku, wrócić na stare śmieci i kształtować relacje z własnymi synami w podobny sposób. Nikt niczego się nie uczy; nikt nie jest w stanie pojąć, że synowie, krew z ich krwi, żyją już w innych czasach, inne doświadczenia ich ukształtowały, i że nie stanowią oni ani ich wiernego odbicia, ani tym bardziej własności, którą powinni zarządzać. Przechadzając się po dwustu latach polskiej historii, Brandys przekonująco pokazuje ów mechanizm ucisku, ucieczki i powrotu.
Poetyka listów ojcowsko-synowskich jest prawdziwym odkryciem literackim. W „Małej księdze” Brandys sugeruje, że zna ją z autopsji. Dziadek miał pisać takie listy do jego ojca; nastoletni Marian i Kazimierz dokopali się do tej korespondencji, pełnej zwrotów w rodzaju: „Drogi Synu” i „Najukochańszy Ojcze”, i to ona miała stanowić główną inspirację dla „Wariacji pocztowych”. Dzisiejszemu odbiorcy epistoły dziadka Brandysa, przytoczone w „Małej księdze”, wydać się mogą niezamierzoną autoparodią: „Z troską przeczytałem ostatni [list od Ciebie], w którym wyśmiewasz dolegliwości żołądkowe nauczyciela geografii oraz jego rzekome kłopoty małżeńskie. Czy nie sądzisz, że sprawy bliźnich, zwłaszcza starszych wiekiem, należy traktować z większą dyskrecją i szacunkiem?”. Bulgoczący paternalizm dziadka aż kipi pod wieczkiem tego rodzaju grzecznościowych pytań retorycznych, imitujących rzekomo partnerskie relacje, a w istocie maskujących postawę rodzicielską, którą dzisiaj wiązalibyśmy z pasywną agresją czy przemocą symboliczną. Lecz zarazem tkwi w tej listownej konwencji ogromny potencjał literacki. Posługując się nią w „Wariacjach”, Brandys z subtelną ironią pokazał przez jej pryzmat kształtowanie się tożsamości dumnego Polaka patrioty.
Przy okazji udało mu się opisać zjawisko, które chyba nie przychodzi na myśl w pierwszej kolejności, gdy mowa o patriarchacie, jest z nim wszelako związane. Chodzi o mechanizm życia w nieustającym lęku przed publicznym ujawnieniem własnego upokorzenia; ponieważ jednak upokorzenie to miewa, jak się okazuje, nierzadko decydujący wpływ na kształt osobowości, mężczyźni decydują się w końcu, by wyznać komuś swój największy sekret. Nie księdzu, nie matce ani żonie, lecz właśnie ojcom lub synom, bo to w nich widzą własny obraz i podobieństwo, i tylko oni mogą ich zrozumieć i z nich nie zakpić. Tak robi młody Jakub, relacjonując ojcu Protowi, co naprawdę działo się w tureckiej niewoli i czego się wówczas dopuścił. Z kolei Seweryn już na starość zwraca się do swego syna Jana Nepomucena i opowiada mu, co naprawdę wydarzyło się podczas dramatycznego powrotu z Moskwy. Wyznawanie męskich sekretów nie przychodzi, rzecz jasna, z łatwością. Tu Brandys daje kolejny popis, zabawnie imitując kaskady krygowania się, przydługie wstępy, niemal homeryckie retardacje, za którymi kryje się trudna próba przezwyciężenia wstydu.
Na tym się jednak nie kończy, co widać na przykładzie synów obciążonych sekretami ich ojców. Muszą oni przecież jakoś poradzić sobie z wiedzą, którą zostali obarczeni. Upokorzenia ich ojców są upokorzeniami całego ich rodu, a więc – w systemie patriarchalnej progenitury – poniekąd dotyczą ich samych, to ich dziedzictwo stawiają pod znakiem zapytania. Co robić z tym zagrożeniem, jak postępować? Odpowiedź Brandysa jest jasna: konfabulować. Bo czy nasi potomkowie istotnie muszą znać całą prawdę o nas i naszych ojcach? „Ciebie nie tylko nie było na świecie – pisze Julian do syna Zyndrama – ale nie było Cię nawet w projektach. Ty pojęcia mieć nie możesz o ówczesnej epoce, smętnej dla mnie”. Mity rodzinne, zdaje się mówić Brandys, wyrastają z gleby zaoranej upokorzeniami, lękiem i wstydem; są historiami budowanymi na fundamencie przemilczeń i bezradnych dopowiedzeń. Z biegiem lat domyślane dzieje przodków są więc coraz dalsze od prawdy, a coraz bliższe legendy. To z kolei prowokuje potomków do stawiania niewygodnych pytań, na które często nie ma już klarownej odpowiedzi. Kim naprawdę był mój dziadek? Skąd wywodzi się mój ród?
Korzystając z własnych doświadczeń, Brandys opisał coś bardziej ogólnego i zarazem specyficznie polskiego. Przy okazji dowiódł, że zna polską kulturę od podszewki, a zna ją dlatego, że – powtórzmy – jest to jego kultura. I chyba to tak rozgniewało prawicę, chętnie podkreślającą żydowskie pochodzenie pisarza i jego zaangażowanie w komunizm. Ciekawe dzieje recepcji „Wariacji pocztowych” (drobiazgowo relacjonuje je Wołk we wstępie) są wymownym dowodem na to, że pisarz trafił w czuły punkt; napisał rzecz ponadczasową. Dziś możemy sobie tylko życzyć, by jego książki się zdezaktualizowały. Pobożne to jednak życzenia.