Tadeusz Boy-Żeleński, 1927 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zachęcanie do lektury dwudziestu dziewięciu tomów zbiorowego wydania „Pism” Tadeusza Boya-Żeleńskiego w czasach, kiedy mało kto ma czas na solidne przeczytanie gazety codziennej, byłoby nie tyle ekstrawagancją, ile raczej bezczelnością, nawet biorąc pod uwagę, że w jednym przeciętnym felietonie Boya tkwi więcej treści niż w całotygodniowej zszywce dzisiejszych gazet. Ale to akurat nie tylko gazet wina, lecz również tak zwanych naszych czasów. Bo kiedyś, panie szanowny, to było lepiej, a za rządów miłościwego cesarza Franciszka Józefa to już w ogóle.

Właśnie w tamtej epoce, w świecie findesieclowego Krakowa, młody Tadeusz Żeleński przechodził swoje pierwsze wtajemniczenia artystyczne, intelektualne oraz życiowe. Obracał się w kręgu Przybyszewskiego, ożenił się z dziewczyną, na której Wyspiański wzorował jedną z drugoplanowych postaci „Wesela”, oglądał na własne oczy murszejący splendor galicyjskiej arystokracji, którą wyszydził później, chociaż bez agresji, raczej z sympatią, w licznych tekstach wspomnieniowych, wreszcie – był jednym z filarów życia kulturalnego krakowskiej bohemy artystycznej w okresie Młodej Polski. Mając taką formację, mógł wejść w świat polskiego dwudziestolecia międzywojennego jako doświadczony uczestnik i twórca kultury, wnosząc do tego świata cenny bagaż.

Produktywność Boya i zakres jego prac literackich są niewiarygodne. To, co napisał, oraz to, co przetłumaczył z francuskiego, zajmuje razem sto kilkadziesiąt solidnych tomów. Po latach wytknięto mu w przekładach francuskich klasyków liczne usterki, wynikające na ogół z ogromnego tempa roboty, ale pozostanie na zawsze faktem, że polska inteligencja dwudziestowieczna miała szansę zapoznać się z literaturą francuską i jej bogactwem przede wszystkim dzięki działalności Boya-Żeleńskiego. I chętnie z tej szansy korzystała, między innymi dlatego, że Boy umiał posługiwać się ogromną ilością rejestrów językowych literackiej polszczyzny, dzięki czemu znalazł w niej środki dla odzwierciedlenia zarówno późnośredniowiecznej poezji Villona, jak i dworskiej dykcji Moliera i Racine’a, a również nowoczesnej prozy Balzaka i awangardowej – Prousta.

Drugą obok literatury francuskiej pasją Boya był teatr. Napisał wiele setek recenzji, wydawanych zbiorowo jako kolejne tomy „Flirtu z Melpomeną”. Recenzje te z reguły zawierały mało uwag o grze aktorskiej i inscenizacji, a w zamian mnóstwo obserwacji obyczajowych i socjologicznych, jakie nasuwały się autorowi w związku z omawianymi sztukami teatralnymi. Słusznie zauważono, że można je czytać jako rodzaj kulturalnej kroniki dwudziestolecia, chociaż wymaga to lektury dużych mas tekstu, ponieważ Boy pilnie wystrzegał się jakichkolwiek prób syntetyzowania zarówno własnej wiedzy, jak i obserwacji dookolnego świata. Stąd próżno szukać u niego szerzej zakrojonych podsumowań stanu rzeczy. Są to ogromne silvae rerum, a dla czytelnika obdarzonego łaską wolnego czasu i inklinacją do tego rodzaju pisarstwa – wnikliwego, błyskotliwego, inteligentnego, świetnego stylistycznie – są to też kopalnie złota, podobnie jak cała reszta dorobku tego autora.

W swoim pisaniu Boy był nadzwyczaj czułym barometrem aktualnych nastrojów intelektualnych i społecznych, pilnym i niebezkrytycznym rejestratorem prądów i trendów w kulturze i sztuce. Nie był myślicielem-abstraktorem ani teoretykiem czegokolwiek, lecz niezwykle bystro obserwował i osądzał rzeczywistość. Pisał niemal wyłącznie o tym, co napisali i powiedzieli inni, oraz o tym, co się dzieje wokół niego, co widzi i słyszy, o czym się dowiaduje na bieżąco. Ale pisał o tym tak, jak mało który komentator potrafi to robić. Do profesorów oderwanych od realiów i do uczonych wykazujących ambicje systemowe miał stosunek na pół drwiący, na pół protekcjonalny, w czym dopatrywano się kompleksów po zarzuconej karierze naukowej, faktem jest jednak, że tak oczytaniem, jak i stylem bił na głowę większość przeciętnych wyrobników pióra mających tytuły naukowe. Potrafił też wchodzić z nimi w ostre, rzeczowe polemiki.

Ich z kolei drażnił jego styl, przeważnie, o czym by nie pisał, kpiarsko-gawędziarski. Boy zachowywał niemal do wszystkiego zdrowy, lekko sceptyczny dystans. Miał go – do pewnego stopnia – również w stosunku do siebie, chociaż podobno w życiu pozatekstowym bardzo źle znosił krytykę kierowaną pod swoim adresem i trwale zapamiętywał wszystkie urazy, nie te jednak, których doznawał od zwykłych czytelników, lecz te, których mu dostarczali koledzy po piórze. Jak by jednak nie wyglądało jego realne nastawienie życiowe, w porównaniu z nienawidzącym go żywiołowo Irzykowskim wypada Boy korzystniej na wszystkich polach. Jego pozornie lekka proza publicystyczna, jego zdolność objaśniania nawet trudnych spraw jasno i przystępnie – różni się manifestacyjnie od ciężkiej, nadętej, zawikłanej, celebrującej samą siebie prozy eseistycznej Irzykowskiego, traktującego każde swoje słowo tak, jakby miało wartość czystego złota, i pozostającego wyraźnie pod wpływem najgorszych tradycji niemieckiego pisarstwa akademickiego, w którym ceniono szczególnie autorów obdarzonych zdolnością całkowicie niezrozumiałego ujmowania spraw nawet najprostszych. Autor „Pałuby”, który zdawał sobie sprawę z tej różnicy, zemścił się na Boyu za jego talenty, pisząc „Beniaminka”, jeden z najzjadliwszych paszkwilów w dziejach literatury polskiej.

Portret Tadeusza Boya-Żeleńskiego autorstwa Witkacego

 

Co faktycznie można Boyowi zarzucić, to zbytnią – jednak – niekiedy powierzchowność oglądu niektórych spraw, a jeszcze bardziej kokieterię wobec czytelników, w której zdarzało mu się przebierać miarę. Regularnie zwracał się do nich wprost w swoich tekstach prasowych, i czynił to w sposób, który chwilami niewiele różni się od stylu, jakiego używają dziś celebryci z mediów cyfrowych. Ciekawość zresztą bierze, czy i jak by się w tych mediach odnalazł.

Kiedy zabrał się za sprawy bieżące, zrobił to na skalę porównywalną z rozmachem swojej pracy translatorskiej. Pod koniec lat dwudziestych stał się ogólnopolskim propagatorem takich kwestii, jak planowanie macierzyństwa i klerykalizacja życia publicznego. Jego publikacje na temat życiowych dramatów kobiet i wpływu duchowieństwa na politykę i obyczajowość wyglądają tak, jakby je napisano dzisiaj. Czytając teksty z tomów „Dziewice konsystorskie” [1929], „Piekło kobiet” [1930] i „Nasi okupanci” [1932], trudno uwierzyć w to, jak mało zmieniło się w Polsce przez bez mała sto lat, odkąd one powstały, może poza kwestią unieważniania ślubów kościelnych, która obecnie jest (chyba) nieco prostsza.

Karykatura Tadeusza Boya-Żeleńskiego z okresu działalności „Zielonego Balonika” w Krakowie

 

Interwencyjne działania Boya ściągnęły na niego nienawiść wielu środowisk ówczesnego polskiego życia publicznego. Jak sam wyznawał w licznych felietonach, lubił czytać inwektywy na siebie, a okazji do takiej lektury dostarczał mu abonament w agencji prasowej (w tamtych czasach można było zaabonować codzienne zestawy informacji na dowolny temat, a jeśli było się osobą publiczną, również na temat samego siebie).

Tu jednak dotykamy pewnej nader istotnej różnicy w czasach i obyczajach. Otóż dziś inwektywy i obelgi, jakimi obrzucali autora „Słówek” wojujący katolicy i narodowcy – sądząc po próbkach, jakie cytował – mogłyby zostać uznane za świadectwo wyrafinowanych manier. W naszej dzisiejszej komunikacji medialnej słowa, których użycie jeszcze dwadzieścia lat temu skazałoby tego, kto ich użył, na śmierć cywilną, całkowity towarzyski ostracyzm (ktoś jeszcze pamięta te określenia?), są przejrzystymi elementami „dyskusji” publicystycznych, uznawanymi coraz powszechniej za pełnoprawne środki wyrazu silnych emocji „dyskutantów”. Sto lat temu, w czasach Boya, można je było usłyszeć głównie w szemranych spelunach. Może między innymi dlatego mógł on widzieć sens w podejmowaniu walki na polu przekonań i praktyk społecznych – nie musiał się obawiać, że ci, dla których staje do konfrontacji, zaleją go słownym szambem za to, że posłużył się jednym niewłaściwym według nich określeniem.

Czytając jego społecznie zaangażowane felietony (Boy jest chyba jedynym z pierwszorzędnych polskich prozaików, który prawie nie pisał tekstów mających więcej niż dwadzieścia–trzydzieści stron druku), trudno nie zauważyć, że nigdy nie wymienia w nich z nazwiska osób z najwyższych kręgów władzy politycznej. Jego wystąpienia społeczne przypadały na okres, kiedy władze Polski umieszczały swoich przeciwników w więzieniach lub „miejscach odosobnienia” często nawet bez postępowania sądowego, jedynie na mocy decyzji administracyjnej, zaś jeszcze łatwiej było zostać obitym przez bojówki narodowców lub fanatycznych piłsudczyków, jeśli nie spodobało im się jakieś sformułowanie w czyimś tekście albo choćby ustna wypowiedź, przy czym ranga życiowa ofiary takiego napadu nie miała znaczenia – sławny publicysta czy profesor uniwersytetu mógł się stać jego obiektem równie dobrze, jak nikomu poza własnymi bliskimi nieznany obywatel na skromnej posadzie.

Zresztą przemoc działała wówczas we wszystkie strony. W roku 1931 w bójce z piłsudczykami stracił oko Adolf Nowaczyński, autor, którego poglądy były bardzo odległe od wizji świata lansowanej przez Boya. Agresja werbalna była wówczas znacznie słabsza niż obecnie, natomiast przemocy fizycznej w polskim życiu publicznym było znacznie więcej.

Pewne jest skądinąd, że gdyby Boy zmartwychwstał z popiołu, w który w roku 1943 obróciło jego szczątki Sonderkommando 1005, zostałby natychmiast zmieszany z błotem w sposób, o jakim nie mogło mu się przyśnić nawet w ciężkich koszmarach, nie tylko z powodu swoich poglądów na dopuszczalność rozwodów i antykoncepcji, ale również z powodu zachowania we Lwowie w roku 1940 i 1941. Jego stanowisko wobec ZSRR jest zagadkowe – zachowało się bowiem kilka sygnowanych przez Boya wypowiedzi aprobatywnych wobec „władzy rad”, co po roku 1989 skłoniło pewną liczbę zaangażowanych politycznie krytyków literackich do uznania go za zdrajcę i kolaboranta (co w ich oczach przekreśliło bezwarunkowo i bezdyskusyjnie cały jego uprzedni dorobek). Nie wiadomo jednak dokładnie, w jakim stopniu były to świadome autorskie i osobiste wypowiedzi Boya, a w jakim – efekty działań prowadzonych wokół jego osoby przez ludzi radzieckich, którzy byli niedościgłymi mistrzami w sztuce propagandowych manipulacji.

Ciekawsze więc jest może dociekanie, co by napisał Boy na przykład o dramatach Mrożka i inscenizacjach Hanuszkiewicza, o Kantorze i Grotowskim, o Herbercie i Różewiczu, o Robbe-Grillecie i Houellebecqu? Co by w nich zauważył? Z czego by się pośmiał, a co podkreślił z empatyczną uwagą? Jak wyglądałaby kultura Polski Ludowej i późnej nowoczesności zachodniej widziana jego oczami?

Jego postać, jedna z najwpływowszych w dziejach kultury polskiej XX wieku, doczekała się stosunkowo niewielu opracowań. Najbardziej jak dotąd rozbudowaną biografię Boya napisał Józef Hen, nadając jej podtytuł „Błazen – wielki mąż”. Mamy szereg prac naukowych (z dorobkiem Barbary Winklowej na czele) i tekstów wspomnieniowych (wśród nich zapisy Ireny Krzywickiej, interesujące, lecz nie do końca wiarygodne, nie tylko dlatego, że była przez szereg lat jego partnerką życiową). Mamy wreszcie pokaźny zbiorek publicystyki dotyczącej Żeleńskiego i dzielącej się wyraźnie na dwa typy – apologetyczny i paszkwilancki. Ale w temacie „Boy” zostało jeszcze co nieco do napisania. W przyszłym roku przypada sto pięćdziesiąta rocznica jego urodzin. Z przyczyn, których nietrudno się domyślić, Sejm Rzeczypospolitej nie ujrzał w nim godnego kandydata do grona patronów tego roku. O tym, że rok 2024 będzie stu i pięćdziesięcioleciem Boya, pamiętajmy więc na własny rachunek.

 

Książki:

Tadeusz Boy-Żeleński, „Pisma”, pod redakcją Henryka Markiewicza, noty bibliograficzne Barbara Winklowa, seria I–IV, tom 1–29, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956–1992.

Seria I:

  1. 1. „Słówka” (opr. J. Kott, B. Winklowa) 1956, 498 s.
  2. 2. „Znaszli ten kraj? I inne wspomnienia” (opr. W. Kopaliński) 1956, 581 s.
  3. 3. „Ludzie żywi” (opr. H. Markiewicz) 1956, 473 s.
  4. 4. „Brązownicy i inne szkice o Mickiewiczu” (opr. H. Markiewicz, wstęp M. Janion) 1956, 433 s.
  5. 5. „Obrachunki fredrowskie” (opr. H. Markiewicz) 1956, 413 s.
  6. 6. „Szkice literackie” (opr. H. Markiewicz) 1956, 302 s.
  7. 7. „Marysieńka Sobieska” (opr. H. Markiewicz, W. Czapliński) 1956, 496 s.

Seria II:

  1. 8–10. „Mózg i płeć. Cz. 1–3” (opr. J. Kott, P. Kuncewicz) 1957, 419+350+355 s.
  2. 11. „Molier” (opr. J. Kott, P. Kuncewicz) 1957, 397 s.
  3. 12. „Stendhal i Balzak” (opr. J. Kott, P. Kuncewicz) 1958, 662 s.
  4. 13. „Obiad literacki. Proust i jego świat” (opr. J. Kott, J. Prokop) 1958, 449 s.
  5. 14. „Antologia literatury francuskiej” (opr. J. Kott, przedmowa J. Błoński) 1958, 766 s.

Seria III:

  1. 15. „Nasi okupanci” (opr. W. Kopaliński, R. Zimand, J. Szpotański) 1958, 414 s.
  2. 16. „Felietony I” (opr. W. Kopaliński, J. Szpotański) 1958, 458 s.
  3. 17. „Felietony II” (opr. W. Kopaliński, J. Szpotański) 1959, 422 s.
  4. 18. „Felietony III” (opr. W. Kopaliński, J. Szpotański) 1959, 414 s.

Seria IV:

  1. 19. „Flirt z Melpomeną. Wieczór I i II” (opr. J. Kott, R. Górski, A. Krzyżanowska) 1963, 613 s.
  2. 20. „Flirt z Melpomeną. Wieczór III i IV” (opr. J. Kott, R. Górski, K. Najderowa) 1963, 617 s.
  3. 21. „Flirt z Melpomeną. Wieczór V i VI” (opr. J. Kott, R. Górski, A. Krzyżanowska) 1964, 750 s.
  4. 22. „Flirt z Melpomeną. Wieczór VII i VIII” (opr. J. Kott, R. Górski, K. Najderowa) 1964, 793 s.
  5. 23. „Flirt z Melpomeną. Wieczór IX i X” (opr. J. Kott, R. Górski, J. Pociecha) 1965, 702 s.
  6. 24. „Okno na życie. Ludzie i bydlątka. Wrażenia teatralne” (opr. J. Kott, E. Krasiński, J. Stradecki) 1966, 779 s.
  7. 25. „Reflektorem w serce. Romanse cieniów. Wrażenia teatralne” (opr. J. Kott, E. Krasiński, J. Stradecki) 1968, 751 s.
  8. 26. „Perfumy i krew. Krótkie spięcia. Wrażenia teatralne” (opr. E. Krasiński, J. Stradecki) 1969, 870 s.
  9. 27. „Murzyn zrobił… Wrażeń teatralnych seria siedemnasta” (opr. E. Krasiński, J. Stradecki) 1970, 402 s.
  10. 28. „1001 noc teatru. Wrażeń teatralnych seria osiemnasta” (opr. E. Krasiński, J. Stradecki) 1975, 805 s.
  11. 29. „Szopki krakowskie «Zielonego Balonika». Uzupełnienia” (opr. H. Wachnowska, W. Węgrzyn) 1992, 812 s.