Baku zapowiedziało, że z reprezentantami „ormiańskiej ludności zamieszkującej ten region Azerbejdżanu” może rozmawiać dopiero po kapitulacji i rozbrojeniu „separatystów i terrorystów”. Premier Armenii Nikol Paszynian oświadczył, że żadne formacje armeńskie nie są obecne w Karabachu. Nie ma szans na ich sprowadzenie ani nawet takiego zamiaru: musiałyby się przebijać przez terytoria kontrolowane przez dużo silniejszego przeciwnika.

Kapitulacja Karabachu wydaje się nieuchronna, a po niej eksodus ormiańskiej ludności. Dla Ormian to największa klęska od zakończonej sto lat temu wojny z Turkami i Azerami, w której Ormianie padli ofiara ludobójstwa. Dla Azerów to zemsta po katastrofalnej klęsce w pierwszej wojnie o Karabach trzydzieści lat temu, zakończonej klęską i eksodusem 600 tysięcy Azerów.

Również we wtorek, pod groźbą irańskiej inwazji, Irak rozbroił oddziały irańskich Kurdów stacjonujące na pograniczu z Iranem, i zapowiedział umieszczenie rozbrojonych bojowników w obozach. To zadowoliło Iran, który odstąpił od ataku. Ale obecność w irackim Kurdystanie oddziałów tureckich Kurdów nadal budzi protesty Ankary, która ostrzegawczo zbombardowała lotnisko pod Sulejmaniją. Bagdad zapowiedział wystosowanie protestu na ręce tureckiego ambasadora – bo co więcej mógłby uczynić?

Bez państw małe narody giną

Jest całkiem prawdopodobne, że gdyby w 1948 roku nie powstało Państwo Izraela, Żydzi, którzy dopiero niedawno odbudowali swą demograficzną liczebność z 1939 roku – 18 milionów – byliby dziś mniejszością religijną, a nie narodem. Tak jak inne mniejszości byliby prześladowani w krajach arabskich i tak jak one byliby tolerowani w krajach demokratycznych.

W takiej sytuacji znalazł się na przykład naród Berberów, pierwotnych mieszkańców Afryki Północnej sprzed arabskiej inwazji, który z trudem broni w państwach arabskich swej kultury i języka. Z kolei naród baskijski jest dziś jedynie etnograficzną ciekawostką w Hiszpanii.

Ormianom się poszczęściło – traktat pokojowy z Sèvres podpisany w 1920 roku przewidywał powstanie niepodległej Armenii. Był to zapewne gest sympatii dla ofiar tureckiego ludobójstwa. Nieco podobnie sympatia dla ofiar Zagłady dopomogła w powstaniu niepodległego Izraela.

Postanowienia z Sèvres pozostały jednak tylko na papierze. Ormianom zaś przypadł jedynie spłachetek armeńskich ziem, będący częścią carskiej, a następnie sowieckiej Rosji. Szczęśliwie bolszewicy, inaczej niż rządzący w Turcji Kemal Pasza, optowali za państwem federalnym, nie scentralizowanym. W ten sposób w 1991 roku w procesie rozpadu ZSRR powstała malutka niepodległa Armenia.

Karabach na skraju upadku

Ale kawałek ormiańskich ziem – Karabach – znalazł się w granicach Azerbejdżanu, który uzyskał niepodległość w tym samym czasie. Po rzeziach Ormian Karabach się oderwał i – z pomocą Armenii, a pośrednio Rosji – przez trzydzieści lat utrzymał swój niepodległy, choć przez nikogo nieuznany status.

Dziś Rosja ma ręce związane wojną w Ukrainie. Natomiast jej polityczne interesy każą nie drażnić Ankary, patronki Azerów. Rosyjscy mirotwórcy nie są w stanie przełamać azerbejdżańskiej blokady Karabachu, mimo udzielonych Armenii gwarancji, a co dopiero zagwarantować dalszego trwania enklawy. Upadek Karabachu i etniczna czystka jego 120 tysięcy mieszkańców wydaje się jedynie kwestią czasu.

Katastrofalny błąd Kurdów

W Sèvres Kurdowie podobnie jak Ormianie mieli szczęście. Jednak plany ustanowienia Kurdystanu nigdy nie zostało zrealizowane. Jego ziemie zajęła nowa, nacjonalistyczna i centralistyczna Turcja.

Za mówienie po kurdyjsku karano więzieniem. Podobnie było w Iraku i Syrii – pozostałych państwach-sukcesorach imperium otomańskiego. Gdy USA przystąpiły w 1990 roku do pierwszej wojny w Zatoce, iraccy Kurdowie powstali w nadziei na obalenie władzy Bagdadu. Znaleźli w Waszyngtonie trochę wymuszonych patronów, bez których jednak istniejący od trzydziestu lat autonomiczny iracki Kurdystan nie ujrzałby światła dziennego.

W Syrii Kurdowie cieszyli się, w zależności od lokalnych układów, sporadycznym poparciem raz Moskwy, raz Waszyngtonu. Z tureckimi Kurdami nie sprzymierzył się nikt: żadne korzyści nie równoważyłyby gniewu Ankary.

Jeszcze dziesięć lat temu turecka armia mogła bezkarnie likwidować kurdyjski bunt za pomocą artylerii. Do dziś okupuje kurdyjskie ziemie w Syrii i Iraku.

W 2017 roku w referendum iraccy Kurdowie niemal jednomyślnie opowiedzieli się za niepodległością. Był to katastrofalny błąd: USA odmówiły poparcia, a siły irackie, z poparciem Iranu i Turcji, rozjechały pomysł niepodległości czołgami.

Dziś Kurdystan politycznie zależny jest od Bagdadu, a ekonomicznie od Ankary, do której eksportował ropę. Bagdad twierdzi, że nie wraził na ten eksport zgody i skutecznie go zablokował przed sądami międzynarodowymi. Bez dochodów z ropy kurdyjska autonomia istnieje tylko teoretycznie. Na papierze autonomia kurdyjska pozostanie, ale będzie jej tyle, ile uda się z Bagdadem wytargować i ile nie zawetują Ankara z Teheranem.

Ormianie szukają wsparcia w Waszyngtonie, a Kurdowie w Moskwie

Opuszczeni przez Rosję, Ormianie zerkają w stronę Waszyngtonu. Właśnie odbyły się pierwsze w historii niewielkie wspólne armeńsko-amerykańskie manewry wojskowe. Ale USA nie zaangażują się w poparcie państwa, którego jedynym patronem jest Iran.

Armenia z kolei nie może wyrzec się więzi z Teheranem. Iran nie pójdzie wprawdzie na wojnę o Karabach, ale skutecznie blokuje plany utworzenia korytarza między Azerbejdżanem a jego eksklawą w Nachiczewanie. Korytarz taki odciąłby Armenię od Iranu, likwidując jedyną przyjazną Iranowi granicę.

Opuszczeni przez Waszyngton, Kurdowie zerkają w stronę Moskwy, ale los Kurdów syryjskich powinien być dla nich przestrogą. Rosja nie ma interesu, by narazić się i Bagdadowi, i Ankarze dla mglistych korzyści w Kurdystanie.

Co więcej, irański sojusznik Moskwy właśnie rozpoczął operację wojskową w Kurdystanie. Teheran zamierza zdławić przygraniczne poparcie dla ruchu protestu powstałego rok temu po śmierci młodej Kurdyjki Jiny Mahsy Amini z rąk irańskiej policji.

ONZ-owski paradoks

Prawo narodów do samostanowienia gwarantuje Karta Narodów Zjednoczonych – ta sama, która paradoksalnie zakazuje zmian granic siłą. Narodom, które ugrzęzły w granicach, o których nie stanowiły, pozostaje więc jedynie mieć nadzieję, że metropolia zgodzi się zmienić je po dobroci.

Z reguły metropolią jednak po dobroci się nie da. Tym narodom, które nie miały szczęścia trafić na bardziej rozumiejącą metropolię – jak na przykład Szwedzi na fińskich Alandach – pozostaje jedynie mieć nadzieję, że granice pomoże im zmienić jakiś patron.

Jak Amerykanom w Kosowie czy Rosjanom w Osetii, jemu takie zmiany uchodzą na sucho. Reszta uwięzła w ONZ-owskim paradoksie nienaruszalnych zasad.