Wydany świeżo u nas nowy tom opowiadań George’a Saundersa pokazuje wyraźnie, że autor ten pozostaje wierny wypracowanemu przez siebie stylowi narracyjnemu, który przy okazji omawiania innej jego książki pozwoliłem sobie nazwać „konceptyzmem korporacyjnym”. Styl ten polega, mówiąc najogólniej, na relacjonowaniu absurdów i nadużyć współczesnego społeczeństwa postindustrialnego przy pomocy wymyślnych, niekiedy wręcz barokowych chwytów fabularnych i stylistycznych. Saunders osiągnął dzięki niemu wiele znakomitych efektów, nic więc dziwnego, że eksploruje go nadal i nadal przynosi to co najmniej dobre skutki, ku pokrzepieniu może nie tyle serc, ile umysłów bardziej wybrednej publiczności, która wypatruje wciąż czegoś nieoczywistego, a nieoczywistość w literaturze dwudziestego pierwszego wieku to naprawdę trudna sprawa.

Czytaj także recenzję „Sielanek” George’a Saundersa >>>

Z opowiadań wchodzących w skład zbioru „Dzień wyzwolenia” szczególnie spektakularne są dwa: tytułowe – pierwsze, najobszerniejsze w całym tomie, które zajmuje niemal trzecią część książki – oraz utwór „Upiór”, szósty z dziewięciu. W obu tekstach autor wykorzystuje jeden ze swoich ulubionych motywów – opowiada o niewolniczej pracy wykonywanej przez ludzi upośledzonych społecznie dla przyjemności ludzi uprzywilejowanych ekonomicznie. W „Dniu wyzwolenia” mamy do czynienia z performansami, w których grupy zmodyfikowanych neurologicznie osób przedstawiają wspaniale zretoryzowane popisy opowiadania o różnych wydarzeniach (w akcji utworu jest to historia bitwy nad Little Bighorn z 1876 roku, jednego z ważniejszych wydarzeń budujących amerykańską pamięć zbiorową). Wykonawcy – rodzaj obscenicznych rapsodów – to ludzie, którzy sprzedali się w niewolę polegającą na radykalnej ingerencji neurologicznej w ich osobowość, a zrobili to na skutek braku środków do życia albo do spłacenia zobowiązań, zaś ich publicznością są grupy osób zamożnych, spełniających warunki przynależności do leisure class.

W opowiadaniu „Upiór” widzimy z kolei liczną społeczność ludzi uwięzionych pod ziemią i odgrywających scenki rekonstrukcyjne dla publiczności, która wprawdzie nigdy się tam nie pojawia, ale wszelkie wzmianki o jej nieobecności karane są natychmiastowym skopaniem winnego na śmierć, dokonywanym przez współtowarzyszy niedoli. Te wątki bardzo przypominają inne opowiadania tego autora, z którymi polski czytelnik miał okazję zaznajomić się w tomach „10 grudnia” i „Sielanki”. Saundersa wyraźnie fascynują mechanizmy współczesnej kultury i społeczeństwa, nakazujące ich uczestnikom wykonywanie zupełnie bezsensownych lub upokarzających społecznie czynności tylko po to, by podtrzymywać cały mechanizm w istnieniu, w jałowym biegu, w działaniu, z którego realną korzyść wynoszą jedynie nieliczni, większość zaś spędza życie w upodleniu różniącym się od sytuacji dziewiętnastowiecznego proletariatu tylko tym, że ich wyalienowana praca nie polega już na wysiłku fizycznym ani na powtarzaniu mechanicznych czynności przy taśmach produkcyjnych, lecz na wytwarzaniu wrażeń lub raczej pseudowrażeń w zaaranżowanych dla przyjemności elity widowiskach, z których zresztą owa elita korzysta od niechcenia, a często w ogóle nie korzysta.

Saunders stosuje w praktyce narracyjnej pochodzące z końca zeszłego wieku koncepty teoretyczne Jeana Baudrillarda (ale nie wiem, czy się do tego przyznaje). Ten francuski teoretyk ponowoczesności, równie śmiały i błyskotliwy, co mało precyzyjny w swoich rozpoznaniach, spopularyzował zwłaszcza pojęcie „symulakrum”, które dotyczyło pewnego szczególnego typu funkcjonujących w świecie społecznym obrazów lub wyobrażeń. Nie mają one żadnego fundamentu w realności, nie są ani kopiami, ani odwzorowaniami czegokolwiek, ale nie są też bytami samoistnymi, ponieważ sugerują swoim wyglądem i właściwościami, że jednak stoi za nimi jakaś inna instancja. Dla Baudrillarda nieustające krążenie symulakrycznych obrazów w obiegach późnonowoczesnej konsumpcji kulturowej było jednym z naczelnych przejawów kryzysu realności, zaniku kryterium prawdziwości czegokolwiek, co pojawia się przed oczami widzów. Okazał się czujnym obserwatorem, wyprzedzającym własne czasy, ponieważ po inwazji technologii cyfrowych do naszego życia symulakry wyparły właściwie wszystko, co nimi jeszcze dotąd nie było.

Baudrillard nie wziął natomiast pod uwagę jednej okoliczności. Zakładał, że „precesja symulakrów” (to tytuł jego najsławniejszego eseju) będzie się dokonywała w stanie próżni emocjonalnej. Wyprani z afektów, sterylni uczuciowo, doszczętnie zblazowani ludzie będą przyglądać się beznamiętnie kolejnym sekwencjom obrazów nieodsyłających już do niczego realnego, lecz tylko do siebie nawzajem. Dla Saundersa sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, ponieważ uwzględnia on obecność emocji ludzkich w symulakrach. Widać dziś wyraźnie, że oderwanie przekazów od wszelkiej realności i prawdziwości nie tylko nie spowodowało złagodzenia siły towarzyszących im emocji, lecz odwrotnie – potężnie je wzmocniło.

Dlatego świat postkapitalistyczny, świat rządzony zasadami komercyjnej, systemowej kreacji, dystrybucji i redystrybucji wrażeń oraz afektów, przedstawiany jest przez tego pisarza najczęściej jako groteskowy spektakl wystawiany przez cynicznych inscenizatorów dla ludzi z wyższych szczebli drabiny społecznej, przy użyciu ludzi ze szczebli niższych. Obrazy są kompletnie odrealnione, ale ludzie, którzy się na nie składają, są wciąż jak najbardziej prawdziwi – coś czują, myślą, czegoś chcą, czegoś innego nie chcą. Chcą na przykład, aby ktokolwiek zechciał ich docenić i okazać im choć odrobinę szacunku, widząc w nich bliźnich, a nie automaty. Istnieje też u Saundersa wariant absurdalny tej groteski, w którym aktorzy spektaklu są zarazem jego jedynymi widzami, ponieważ jego odgrywanie stanowi dla nich jedyne uzasadnienie własnej egzystencji. W tym bardziej drastycznym wariancie można zresztą łatwo dopatrzyć się alegorii ludzkiego życia w ogóle. A jeśli ktoś się uprze, to może zobaczyć w nim nawet alegorię świata bez Boga – miejsce Wielkiego Widza naszych egzystencjalnych udręk i zmagań okazuje się tragicznie opróżnione. Można jednak równie dobrze czytać te opowiadania wyłącznie jako nadzwyczaj szydercze karykatury społeczeństwa amerykańskiego, które popada właśnie w te rodzaje nierówności, od których tak uporczywie się odżegnuje.

George Saunders swoim pisaniem nie zostawia nam wiele nadziei. Ale przynajmniej daje szansę na gorzki, skrzywiony uśmiech. Dzięki i za to!

 

Książka:

George Saunders, „Dzień wyzwolenia”, przekład Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024.