Sprzeczne cele wojny
W niemal siedem miesięcy po wybuchu wojny w Gazie, wiemy na pewno tylko to, że cele, jakie sobie postawił Izrael, odpowiadając zbrojnie na rzeź Hamasu z 7 października, nie zostały osiągnięte. I niemal na pewno osiągnięte nie zostaną. Izrael chciał militarnego zniszczenia Hamasu, który wymordował 1200 Izraelczyków, uwolnienia 253 uprowadzonych oraz przywrócenia bezpieczeństwa dla mieszkańców pogranicza, z którego trzeba było ewakuować około 150 tysięcy ludzi.
Hamas nie został zniszczony: z jego 24 batalionów cztery nadal pozostają nietknięte w Rafah, na południu Strefy, zaś pozostałe, choć rozbite, nadal są zdolne do działań wojskowych. Dowodzą tego choćby bitwy o ponownie opanowane przez Hamas, choć raz już przez Izraelczyków zajęte szpitale al-Szifa i Nassera na północy Strefy; czy rakiety, nadal – acz sporadycznie – odpalane z Gazy na Izrael.
Wojsku udało się oswobodzić jedynie trzech zakładników i zabić przez pomyłkę dalszych trzech, którym udało się uciec, lecz zostali wzięci za hamasowców; ciała kolejnych dwunastu odnaleziono w Gazie. 105 osób udało się uwolnić w ramach porozumienia z Hamasem, w zamian za zwolnienie z izraelskich więzień 150 odsiadujących wyroki Palestyńczyków i czterodniowe zawieszenie broni. Negocjacje w sprawie kolejnego uwolnienia uprowadzonych ugrzęzły w miejscu, bowiem podstawowym warunkiem Hamasu obecnie jest całkowite zakończenie wojny, na co Izrael nie przystaje, dopóki Hamas nie zostanie militarnie zniszczony.
W tej sytuacji doszło do bezprecedensowego apelu osiemnastu głów państw, w tym prezydentów Bidena i Dudy, do Hamasu, o uwolnienie uprowadzonych, wśród których są obywatele ich krajów. Do tej pory nie istniała praktyka apelowania do zbrodniarzy, by zechcieli się od swych działań powstrzymać. Jest to dla Hamasu ogromny sukces propagandowy.
Widać jednak wyraźnie, że oba cele wojny – uwolnienie zakładników i zniszczenie Hamasu – są ze sobą sprzeczne, a społeczeństwo izraelskie, które w ogromnej większości popiera oba, różni się głęboko w ocenie tego, który jest ważniejszy. Zwolennicy uwolnienia uprowadzonych za wszelką cenę łączą się z krytykami rządu premiera Benjamina Netanjahu w potężny ruch protestu, domagający się przyspieszonych wyborów, które normalnie powinny się odbyć pod koniec 2026 roku. Wszystkie sondaże wskazują, że w takich wyborach obecna opozycja przejęłaby władzę. Premier zarzuca swym krytykom, w tym protestującym rodzinom uprowadzonych, że działają na rzecz Hamasu.
Niespełnienie obu głównych celów wojny sprawia, że bezpieczeństwo na granicach nie zostało przywrócone. Mimo to część ewakuowanych powróciła już do domów, także na północnej granicy, z Libanem, gdzie trwa nasilający się odrębny konflikt z Hezbollahem, będący częścią czterdziestoletniej już konfrontacji militarnej z Iranem. To wiemy. Reszta jest mniej jasna.
Co po zwycięstwie?
Nie ma na przykład jasności, jak mogło dojść do ataku na Izrael 7 października. Z cząstkowych dochodzeń – oficjalne śledztwo państwowe ma się rozpocząć po zakończeniu wojny – jasno wynika, że wojsko zlekceważyło doniesienia wywiadowcze o szykowaniu przez Hamas wielkiej operacji, po jej rozpoczęciu nie mogło całymi godzinami uzyskać obrazu całości, a następnie skupiło się na ochronie własnych zasobów przy granicy; do wielu zaatakowanych kibuców wojsko weszło, gdy terroryści już się wycofali. W przynajmniej dwóch wypadkach izraelscy cywile zginęli z rąk armii: w kibucu Beeri, gdzie czołg ostrzelał zajęty przez hamasowców dom, zabijając 13 izraelskich zakładników, i w kibucu Nir Oz, gdzie helikopter ostrzelał wycofujący się do Gazy pojazd hamasowców, zabijając też więzioną w nim Izraelkę. Poczucie, że państwo ich zawiodło, jest ważnym czynnikiem kształtującym dziś postawy Izraelczyków. Tylko 15 procent pragnie, by Netanjahu pozostał u władzy.
Wiadomo też, że w rzezi 7 października, mordowaniu dzieci na oczach rodziców i rodziców na oczach dzieci oraz licznych gwałtach, uczestniczyli także zwykli mieszkańcy Gazy. 71 procent z nich uważa tę rzeź za coś „właściwego”, a 52 procent chce, by Hamas rządził Strefą także i po wojnie. Sam Hamas, jak się wydaje, oczekiwał zaś, że rozpocznie ona generalną wojnę Arabów z Izraelem, zakończoną podbiciem państwa żydowskiego. Na przeprowadzonej już w 2021 roku w Gazie konferencji działacze organizacji uchwalili, że po zwycięskiej wojnie ci Żydzi, którzy z nimi walczyli, zostaną zabici, zaś pozostali zostaną osądzeni za swoje zbrodnie. Reszcie umożliwi się podporządkowanie nowej władzy lub opuszczenie kraju – z wyjątkiem tych, których wiedza może być władzom Hamasu przydatna i którzy będą musieli pozostać. Program ten jest spójny z tym, co głosi Karta Hamasu. Dokument ten, przyjęty w 1990 roku, i znacząco zmodyfikowany w 2017, określa cele i zasady ruchu, i między innymi stwierdza, że cała Palestyna w granicach mandatowych stanowi wyłączną własność arabskich Palestyńczyków, zaś walka zbrojna „z użyciem wszystkich dostępnych metod” jest jedyną metodą jej wyzwolenia. W zmodyfikowanej wersji Karta głosi, że Hamas nie walczy z Żydami z powodu ich religii, lecz z syjonistami i ich „nielegalnym tworem”, czyli Izraelem. Modyfikacja ta, jak się wydaje, nie dotarła jednak do działaczy organizacji, którzy na konferencji w Gazie całkowicie ją ignorowali.
Po stronie izraelskiej brak jest jasno określonej wizji tego, co miałoby nastąpić po hipotetycznym zwycięstwie nad Hamasem. Rząd Netanjahu odrzuca możliwość kontynuacji panowania Hamasu w jakiejkolwiek postaci lub przekazania władzy rządzącej na Zachodnim Brzegu skorumpowanej i nieefektywnej Autonomii Palestyńskiej. Rozważane są rozmaite formuły ewentualnej administracji grupy państw arabskich z poparciem USA, ale to wymagałoby udzielenia przez Izrael gwarancji politycznych Palestyńczykom, co rząd Izraela odrzuca. W tej sytuacji jako opcja jawi się wznowienie izraelskiej okupacji, choć nie chce tego armia ani opinia publiczna, pomne doświadczeń po pierwszej wojnie w Libanie w 1982 roku. Niemal trzydziestoletnia okupacja południa kraju została zrazu przyjęta przez jego szyickich mieszkańców jako wyzwolenie od przemocy palestyńskich oddziałów zbrojnych, które się tam zainstalowały, lecz następnie jęła budzić opór także i szyitów. Ich walka partyzancka zmusiła w końcu Izrael do jednostronnego wycofania się z Libanu, a palestyński ostrzał północy Izraela został zastąpiony przez dużo groźniejszy ostrzał libańskiego Hezbollahu, wspieranego i zbrojonego przez Iran.
Wszelako przynajmniej 25 procent Izraelczyków popiera ideę odbudowy izraelskich osiedli w Gazie, zlikwidowanych wraz z zakończeniem okupacji w 2005 roku. Domagają się tego też dwaj faszystowscy ministrowie w rządzie Netanjahu, a w konferencji w Jerozolimie temu poświęconej uczestniczyło ponad dwudziestu posłów do Knesetu. Odbudowa osiedli wymagałaby przywrócenia okupacji, a być może wręcz czystki etnicznej Palestyńczyków. Taki cel – wypędzenie Palestyńczyków – najwyraźniej przyświeca osadnikom z ekstremistycznego marginesu na Zachodnim Brzegu, dopuszczającym się – w odpowiedzi na terrorystyczne mordy – pogromów tamtejszej ludności palestyńskiej, przy bierności sił mundurowych. Ostatnio USA zagroziły bezprecedensowymi sankcjami wobec uformowanego z tych osadników batalionu Necach Jehuda, ze względu na jego systematyczne naruszenia praw człowieka.
Zbrodnie wojenne, czystki etniczne, ludobójstwo?
Wydaje się także niewątpliwe, że podczas wojny w Gazie armia izraelska popełnia zbrodnie wojenne. Taki charakter miało, na przykład, zabicie ochotników w World Central Kitchen, w tym Polaka, Damiana Sobóla. To, że do ataku na konwój organizacji humanitarnej w ogóle doszło, oznacza ignorowanie przez wojsko procedur, mających temu zapobiegać, i stawia uprawnione pytanie, czy w innych przypadkach procedury te są, jak twierdzi Jerozolima, przestrzegane. Tyczy się to zwłaszcza dochowywania zasady proporcjonalności w działaniach wojskowych. Wbrew obiegowym opiniom, nie wymaga ona równowagi między stronami w liczbie ofiar; gdyby tak było, to fakt, że podczas drugiej wojny światowej kilkakrotnie więcej Niemców zginęło od bomb angielskich niż odwrotnie, to z Wielkiej Brytanii czyniłby wojennego zbrodniarza. W rzeczywistości zasada proporcjonalności stanowi, że trzeba minimalizować liczbę ewentualnych ofiar cywilnych po stronie przeciwnika i dopuszczać ich śmierć tylko wówczas, gdy militarna wartość ataku tego wymaga. Innymi słowy, nie wolno atakować konwoju cywilnego tylko dlatego, że mógł się tam znajdować uzbrojony hamasowiec, jak było w przypadku WCK.
Tyle tylko, że do oceny proporcjonalności strat konieczna jest znajomość ich liczby, co w Gazie nie jest możliwe. Podawane przez ministerstwo zdrowia w Gazie dane – 34 596 według komunikatu z 2 maja br. – nie tylko nie są wiarygodne, jako że pochodzą ze źródeł Hamasu, ale nie wiemy również, w jaki sposób są gromadzone. Czy uwzględniają one, na przykład, rzekome 470 ofiar domniemanego izraelskiego ataku na szpital al-Ahli? Okazało się wszak, że na szpital spadła przez omyłkę palestyńska rakieta i że zabitych było około 70 – ale Hamas nigdy swoich zarzutów nie wycofał. Nie wiemy też, jaką część podawanej przez Hamas liczby zabitych w Gazie stanowią kombatanci i jaką ofiary palestyńskich rakiet. Podobnie nie wiemy, w oparciu o jakie dane Izrael ustalił, że w walkach zginęło 13 tysięcy hamasowców. Jeżeli by jednak przyjąć dane obu stron za prawdziwe, oznaczało by to, że kombatanci stanowią około jednej trzeciej ofiar, co odpowiada danym z innych kampanii toczonych w gęstej zabudowie miejskiej, jak w bitwie z ISIS o Mosul.
Należy też pamiętać, że choć Izrael może popełnia zbrodnie wojenne, to zabijanie cywili nie stanowi celu jego wojny. Gdyby było inaczej, liczba zabitych byłaby nieporównanie większa – środki militarne po temu wszak istnieją. Izraelczycy nie ostrzegaliby także, w jakich miejscach przeprowadzać będą działania zbrojne, co daje szanse niektórym przynajmniej cywilom, by pole walki opuścić – ale zarazem ułatwia Hamasowi militarne przeciwdziałanie. Izraelczycy wreszcie nie umożliwialiby dostaw pomocy humanitarnej, paliwa, wody, prądu, lekarstw. Można argumentować, że Izrael „tak naprawdę” chciałby zabić wszystkich Palestyńczyków, ale boi się ceny, jaką musiałby zapłacić na arenie międzynarodowej. Tymczasem jednak Izrael już płaci tę cenę – od podjętych przez część rządów bez cienia dowodu oskarżeń o ludobójstwo, po domniemane akty oskarżenia szykowane przez prokuratora MTK przeciwko premierowi Netanjahu czy innym izraelskim przywódcom. Gdyby istotnie zostały wystawione, oznaczałoby to nie tylko, że są powody oskarżać ich o zbrodnie wojenne, przeciw ludzkości bądź ludobójstwa (tylko w tych sprawach MTK może podejmować działania), ale że w ocenie Trybunału izraelski wymiar sprawiedliwości takich działań nie chce lub nie może podejmować. A mówimy o systemie sprawiedliwości, który potrafił skazać prezydenta i premiera, zaś obecnego premiera też postawił przed sądem.
Tymczasem zabijanie cywili stanowiło cel rzezi z 7 października, na którą wojna Izraela jest odpowiedzią. Zabijanie cywili na ślepo, branie ich na zakładników i używanie ich jako żywych tarcz, jak również ostrzał terytorium przeciwnika na ślepo – wszystko to Hamas robi i wszystko to stanowi zbrodnie wojenne. Należy wreszcie pamiętać, że gdyby Hamas zaprzestał dokonywania zbrodni, a więc wypuścił żyjących jeszcze uprowadzonych i zwrócił ciała zabitych, oraz złożył broń, wojna zakończyłaby się natychmiast. Różnica między stronami polega na tym, że Izrael zapewne czasami popełnia zbrodnie wojenne – co oczywiście należy potępiać i karać – a Hamas nie czyni nic innego. Na arenie międzynarodowej – raczej bezkarnie.
Hamas bowiem nie jest państwem i nie można go podać do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, jak RPA podała Izrael, oskarżając go o ludobójstwo w Gazie. Oskarżenie to jest z całą pewnością bezzasadne, bo warunkiem ludobójstwa jest celowe mordowanie członków „grupy narodowej, etnicznej, rasowej lub religijnej” – a tego Izrael nie robi. Tymczasowe orzeczenie MTS nie stanowi wcale, wbrew obiegowym opiniom, że ludobójstwo w Gazie jest „prawdopodobne”. Jak przypomniała w wywiadzie dla BBC była już przewodnicząca MTS Joan Donoghue, Trybunał orzekł jedynie, że jeśli przedstawione przez RPA dowody są prawdziwe, to jest możliwe, że dochodzi do ludobójstwa; zarówno ich prawdziwość, jak i znaczenie są teraz przedmiotem prac MTS, które potrwają lata. Tymczasem opinia publiczna, od prezydenta Erdoğana po studentów na amerykańskim Uniwersytecie Columbia, przyjęła już za pewnik, że dokonuje się ludobójstwo, i reaguje stosownie. I choć antysemityzm wcale nie musi być podstawą tego opartego na błędzie oburzenia, to z całą pewnością ono z kolei antysemityzm podsyca.
Hamas wygrał wojnę o opinię publiczną
W Londynie policja zabroniła pewnemu mężczyźnie przejścia przez ulicę, bo był on, zdaniem policjanta, „w sposób widoczny Żydem” – a ulicą szła propalestyńska demonstracja, której uczestnicy mogli by się czuć tym jego wyglądem „sprowokowani”; szef londyńskiej policji poparł tę decyzję swego funkcjonariusza. Jego zaś poparli działacze propalestyńscy, przypominając, że Żydzi antyizraelscy nie mają na ich demonstracjach czego się obawiać.
W Mediolanie, podczas obchodów rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem, propalestyńscy demonstranci napadli na Żydów pragnących uczcić pamięć partyzanckiej Brygady Żydowskiej; nic im nie pomogło, że zabezpieczyli się transparentem popierającym utworzenie państwa palestyńskiego. Zaś na Columbii jeden z przywódców protestu oświadczył, że „syjoniści nie zasługują na to, by żyć” i „niech się cieszą, że ich nie zabijam”. Pod naciskiem wycofał się wprawdzie z tych słów, ale i tak stwierdził, że jego oburzenie budzi fakt, że syjonizm „wymaga ludobójstwa Palestyńczyków”. Jest w tych przykładach logiczna spójność: dlatego też nie dziwi, że na amerykańskich protestach żydowscy studenci słyszą nie tylko „Jesteśmy Hamasem!”, ale po prostu „Spotka was 7 października”.
Niezależnie od tego, jak się potoczy wojna w Gazie, wojnę o opinię publiczną Hamas już wygrał. To wiemy.