Zgłoszona 31 maja przez prezydenta Joe Bidena propozycja zakończenia wojny w Gazie nadal nie została zaakceptowana Izrael i Hamas, choć zdobyła szerokie poparcie międzynarodowe, w tym państw arabskich i Unii Europejskiej. Spodziewana jest również formalna aprobata Rady Bezpieczeństwa ONZ. Hamas, silny międzynarodowym potępieniem Izraela, zerwał poprzednią rundę rozmów w Kairze, żądając izraelskiego wycofania się z Gazy, a przynajmniej jego zapowiedzi, jako warunku ich wznowienia. Z kolei Izrael nie rezygnuje ze swych dwóch podstawowych celów wojennych: zmiażdżenia Hamasu, by nigdy więcej nie mógł powtórzyć takiej rzezi jak 7 października, i uwolnienia wszystkich zakładników.
Oba stanowiska są nie do pogodzenia z planem Bidena, który zakłada stopniową ewakuację sił izraelskich w miarę postępu negocjacji, ale przewiduje jedynie bliżej nieokreślone polityczne, nie wojskowe, ograniczenia wpływów Hamasu w Gazie. Zarazem jednak reakcja Hamasu była wstępnie pozytywna, Izraela też: plan Bidena jest oparty na ostatniej, odrzuconej przez Hamas izraelskiej propozycji pokojowej, acz ze zmianami.
Uwolnić tych, którzy żyją
Zakładając jednak, że plan zostanie przyjęty – żadna ze stron go ostatecznie nie odrzuci, by nie wyświadczyć wrogowi przysługi wzięcia na siebie odium za jego niepowodzenie – jego wprowadzenie w życie będzie niezmiernie trudne. Nie chodzi jedynie o „konstruktywną niejasność” jego sformułowań, które każda strona może interpretować po swojemu. Przeciwnie: chodzi o konkret. O zakładników. W pierwszej fazie negocjacji Hamas miał uwolnić połowę z 80 uprowadzonych pozostających jeszcze przy życiu: śmierć 47 pozostałych Izraelczycy już potwierdzili. W tej grupie uwolnionych miały się znaleźć dzieci (najmłodszy uprowadzony ma obecnie półtora roku), oraz osoby powyżej 50 lat i chore. Gdy Hamas zawiadomił w Kairze, że tylu żywych nie uzbiera, Izrael zgodził się na 33 osoby. Obecnie Hamas zawiadamia, że i tylu nie ma; Izrael miał zaakceptować, że do liczby 33 będą zaliczać się również ciała uprowadzonych. W zamian Izrael miał zwolnić z więzień aresztowanych lub skazanych Palestyńczyków, nieletnich lub starych czy chorych, w proporcji 1:10. Ten aspekt wymiany nie budził większych wątpliwości.
W drugim etapie planu, po wycofaniu się wojsk izraelskich z zabudowanych obszarów Gazy i powrocie tam cywili, miało dojść do wymiany dorosłych uprowadzonych: kobiet w proporcji 1:30 i mężczyzn w proporcji 1:50, z tym, że odpowiednio 20 i 30 uwolnionych w ten sposób Palestyńczyków miało odsiadywać wyroki dożywocia, a ich listę miał ustalać jednostronnie Hamas. Co więcej, uwolnieni mieli mieć prawo powrotu do swych domów na Zachodnim Brzegu.
Zachodni Brzeg to strefa bezprawia
W Izraelu nie ma kary śmierci: skazani za udział w mordach na Izraelczykach Palestyńczycy odsiadują kary dożywotniego więzienia – i to oni właśnie mieli być zwalniani. To dla nich jedyna perspektywa wyjścia na wolność: sądy izraelskie niemal nigdy nie zwalniają przedterminowo. Oni sami i ich rodziny są jednak hojnie wynagradzani przez władze Autonomii Palestyńskiej.
Wypłaty dla skazanych, tym wyższe im wyższy wyrok, a więc najwyższe w przypadku morderców, stanowią 7 procent budżetu Autonomii, niemal w całości finansowanego z zagranicznej, a więc unijnej dobroczynności. Te wypłaty miały gwarantować lojalność rodzin i rodów skazanych dla władz w Ramalli. Teraz, jeśli kilkaset morderców wyjdzie dzięki postulowanej przez Bidena ugodzie z Hamasem na wolność, lojalność przynajmniej części z nich zwróci się w stronę Gazy. Na Zachodnim Brzegu powstaną warunki dla zasadniczego okrzepnięcia terrorystycznych struktur Hamasu, od lat będącego w głębokim i brutalnym konflikcie z rządzącym w Ramalli, a wygnanym z Gazy Fatahem. To śmiertelne zagrożenie przede wszystkim dla Autonomii, a także dla Izraela.
Hamas zaś nalega, by wśród uwolnionych byli też ci, którzy w 2011 roku zostali zwolnieni w zamian za uwolnienie uprowadzonego izraelskiego kaprala Gilada Szalita, a następnie ponownie aresztowani za terroryzm – czyli około 45 procent z 1027 wówczas uwolnionych. Sinwarowi na nich zależy szczególnie – on sam bowiem był jednym z nich, a dziś dowodzi Hamasem w Gazie. Ich uwolnienie po raz drugi ma być dowodem na to, że terror można uprawiać nie tylko zyskownie, inkasując subwencje władz Autonomii, lecz też relatywnie bezkarnie, bo w razie czego Hamas cię i tak wyciągnie z więzienia.
Zachodni Brzeg jest dziś strefą bezprawia. Korzystając z tego, że uwaga opinii publicznej zwrócona jest na Gazę, izraelscy osadnicy bezkarnie napastują, biją, czasem zabijają Palestyńczyków; zajścia przyjmują wręcz postać pogromów. Armia i policja, już wcześniej niezbyt chętnie ścigające przemoc na Palestyńczykach, dziś asystują przy takich przestępstwach obojętnie. Osadnicy z reguły powołują się na coraz częstsze akty terroru wobec Izraelczyków, w których od wybuchu wojny w Gazie zginęło kilkunastu Izraelczyków.
Kilkakrotnie też z palestyńskich osad ostrzeliwano izraelskie miejscowości z broni automatycznej i rakiet. W starciach zbrojnych zginęło zaś około pięciuset Palestyńczyków; liczba ta obejmuje też ofiary pogromów i cywilnych ofiar starć. Jeśli kilkuset skazanych morderców wyjdzie na wolność, konsekwencje dla bezpieczeństwa będą katastrofalne. Ginąć będą nie tylko Izraelczycy, lecz i Palestyńczycy w izraelskich operacjach antyterrorystycznych.
Izrael przegrał wojnę w Gazie
I Biden, i premier Izraela Benjamin Netanjahu są tego oczywiście świadomi; wiedzą jednak, że bez gwarancji takiej wymiany Hamas niczego nie podpisze – bo i dlaczego? Izrael przegrał wojnę w Gazie: Hamas nie został zmiażdżony, zaś zakładnicy byli albo uwalniani na warunkach Hamasu, albo w jego niewoli ginęli. Zaś straszliwa cena, jaką za wojnę płacą gazańscy cywile, jest dla Hamasu – jak pisał w przechwyconym liście do pozostałych jego przywódców w Dosze szef wojskowy w Gazie Jahia Sinwar – jedynie polityczną korzyścią, bo rozpala na świecie antyizraelskie nastroje.
Co więcej – inaczej niż Sinwar – i Biden, i Netanjahu działają pod presją wewnętrznej sytuacji politycznej. Poparcie dla wojny Izraela w Gazie może kosztować Bidena reelekcję – chyba że uratuje go wyrok skazujący Trumpa. Ale pokój w Gazie byłby znaczącym wyborczym atutem. Netanjahu nie przeciąga wojny, by pozostać u władzy, jak się go o to czasem oskarża, bo do tego jeszcze byłaby potrzebna zgoda armii, by ginąć (już jest trzystu zabitych!) za jego premierostwo. Ale póki trwa wojna, nie będzie wyborów przyspieszonych, które przegrałby z całą pewnością. No chyba, że jej zakończenie można by przedstawić jako zwycięstwo – tyle tylko, że to, co dla Bidena byłoby pokojem, niekoniecznie byłoby dla Netanjahu zwycięstwem.
Tymczasem wzrost siły terrorystów na Zachodnim Brzegu, i w perspektywie wybuch otwartego konfliktu, jest nieuchronny. Można się jedynie spodziewać, że w Izraelu powstanie ruch na rzecz przywrócenia kary śmierci, by terrorystów w przyszłości nie musieć wypuszczać. Można też przypuszczać, ze siły izraelskie, z tych samych powodów, będą teraz w starciach na Zachodnim Brzegu chętniej zabijać przeciwników, a nie ich ranić, jak dotąd. To zaś z kolei dostarczy oczywiście przeciwnikom motywacji do jeszcze większej antyizraelskiej przemocy.
Eskalacja taka z całą zaś pewnością udaremni mobilizowanie opinii izraelskiej na rzecz rozwiązania dwupaństwowego, skoro i bez palestyńskiej suwerenności przemoc narasta, a coraz silniejszy Hamas jawnie głosi zniszczenie Izraela jako swój cel. Kontrargumentem mogłaby być realna likwidacja zagrożenia z Gazy na mocy dwustronnego porozumienia z międzynarodowymi gwarancjami, tym bardziej, że tego celu Izrael nie zdołał zrealizować zbrojnie. Ale precedens – czyli rezolucja 1701 Rady Bezpieczeństwa z 2006 roku, kończąca drugą wojnę libańską, nie nastraja optymistycznie. Hezbollah, który na jej mocy miał wycofać swe siły na 30 kilometrów od granicy, niczego takiego nie zrobił, a obecnie ze zdwojoną mocą ostrzeliwuje Izrael.
Niewiarygodne obietnice pokoju
Obietnice pokoju zawarte w planie Bidena są więc wyrażone wprost, ale pozostają niewiarygodne. Zagrożenie nową wojną jest wyrażone nie wprost, ale za to z wiarygodnością trudną do podważenia. Jeśli Izrael podpisze porozumienie, a zrobi to niemal z pewnością, to dlatego, że wojnę przegrał: potępienie, z jakim się spotkał, gwarantowało zwycięstwo Hamasu, choć nie o to potępiającym chodziło. Izraelczycy wprawdzie twierdzą, że Hamas pokonali: zabili 15 tysięcy hamasowców, a z 24 batalionów organizacji operacyjne są jedynie cztery, i to z nimi Izrael walczy w Rafah. Ale według źródeł amerykańskich zniszczono tylko jedną trzecią sił islamistów, zaś walki, jakie ponownie wybuchają na terenach zdobytych przez Izrael miesiące temu – właśnie zakończyła się trzytygodniowa bitwa w Dżabaliji, uznana za jedną z najcięższych w całej wojnie – pokazują, że istotnie doniesienia o śmierci Hamasu były przedwczesne. Generałowie nieustannie zapowiadają, że zwycięstwo jest już o krok – bo to właśnie ich polityczni przełożeni, i całe społeczeństwo, chcą słyszeć.
Gdyby Izrael tę wojnę prowadził, kierując się w pierwszym rzędzie chęcią ochrony palestyńskich cywili, potępienie byłoby mniejsze, ale straty zadane Hamasowi też, a co za tym idzie, gotowość tej terrorystycznej organizacji do negocjacji też byłaby mniejsza. Tym samym Hamas nie dostałby obecnej wyśnionej szansy okrzepnięcia na Zachodnim Brzegu. Każdy więc daje co innego, niż obiecuje, i dostaje coś innego, niż się spodziewa. Ale tylko lenistwu intelektualnemu można przypisać to, że nazywamy tę prawidłowość zasadą nieprzewidzianych konsekwencji.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.