Dla filozofów starożytnej Grecji życie najbardziej wartościowe polegało na kontemplacji. Ta zaś miała polegać na poznaniu pierwszych zasad albo odpowiedzi na fundamentalne pytania, które wyłaniają się w rozumnym dialogu. Platon miał wierzyć, że takie odpowiedzi już w istocie znamy i tak naprawdę musimy tylko przypomnieć sobie ich brzmienie. Kontemplacja jest praktyką zgoła boską, właściwą bogom – jest wieczna, nie kończy się nigdy, nawet wówczas, gdy wydaje się, ze właściwe odpowiedzi już znamy.
Współczesna praktyka naukowa sugeruje odmienne podejście do wiedzy. Na jej gruncie mamy raczej poszukiwać nowości – mamy wiedzę poszerzać; uzupełniać „luki” w dziedzinie albo wypracowywać nowe metody i wnioski. Nikogo nie interesuje powtórzenie, a za zbyt intensywne powtarzanie po innych można wręcz stracić doktorat. To ogółem sugeruje, że gmach wiedzy naukowej jest trwały – podstawowych zasad nie trzeba przypominać; podstaw uczą się studenci.
W przypadku odpowiedzi na pytania filozoficzne i polityczne tego rodzaju podejście nie zawsze będzie się sprawdzać. W tych kontekstach czasem musimy bowiem przypominać sobie odpowiedzi, które teoretycznie już znamy – a w każdym razie musimy docierać do nich wciąż na nowo, być może w trochę innym kontekście, w nieco innej formie. W gruncie rzeczy odpowiedzi na takie pytania musi poszukiwać na własną rękę każde pokolenie.
Musimy tak czynić, ponieważ oświecenie wymaga pracy. Mądrość polityczna nie spływa na nas z kosmosu, nie odkrywamy jej również w zaciszu serca. Wyrobienie sobie pojęcia na temat naszego życia etycznego i politycznego jest procesem, który się nie kończy, w którym jednak nie zawsze jest coś nowego do odkrycia. Jest to praca pojęciowa, która jest w pewnym sensie taka sama jak praca fizyczna – również wymaga wysiłku i czasu. A do tego instytucji i praktyk społecznych, dzięki którym może zyskać większy sens. Takie instytucje mogą zaś niszczeć i upadać. Wiedza polityczna jest krucha.
Zapominanie demokracji
Wydaje się, że takie kontemplacyjne zaniedbanie spotkało ideę demokracji liberalnej. Z jednej strony, dla wielu osób jest to idea całkowicie oczywista, wręcz niewymagająca uzasadnienia. Była ona prostą odpowiedzią na horror drugiej wojny światowej i wyraźną alternatywą wobec komunizmu. Jednak tego rodzaju pewność bywa zdradliwa. Czy na pewno wiemy bowiem, jakie jest znaczenie tego porządku politycznego? Jakie są jego mocne punkty, możliwe warianty, jak również słabości i ograniczenia? Coś zapewne dzwoni, ale w którym kościele?
Z drugiej strony, w ostatnich latach pojawia się szereg głosów, że demokracja liberalna się zużyła, skończyła albo wypaliła – i potrzebujemy czegoś innego. Gdyby jednak przyjrzeć się temu twierdzeniu, to jakie właściwie byłoby jego znaczenie? Gdy ktoś chce odrzucić demokrację liberalną, to o co mu właściwie chodzi? Czego chcą krytycy demokracji liberalnej?
Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, musimy najpierw przynajmniej roboczo określić, czym w ogóle jest demokracja liberalna – inaczej nie będziemy wiedzieli, co próbujemy odrzucić. Powiedzmy więc najprościej, że liberalno-demokratyczny porządek polityczny zakłada pokojowe życie ludzi o różnych przekonaniach w jednym kraju, jak również szeroki zakres wolności i praw osobistych oraz politycznych.
O co chodzi krytykom? Chiny, Węgry?
Wydaje się zatem, że mamy dwie główne opcje alternatywne. Po pierwsze, krytycy demokracji liberalnej mogą proponować, żeby rząd przestał przestrzegać praw obywatelskich i organizować wolne wybory. Mógłby zamiast tego wprowadzić jakąś formę ustroju autorytarnego – dyktaturę wojskową albo rząd jednopartyjny na wzór chiński. Wydaje się jednak, że tego rodzaju stanowisko rzadko pojawia się w dyskusjach w naszym regionie Europy, a przynajmniej nie jest wyrażane wprost.
A zatem, po drugie, niektórzy mówią, że chcą jedynie odrzucić liberalizm – i domagają się demokracji bez przymiotników. Jednak znaczenie takiego żądania wcale nie jest oczywiste, skoro równocześnie nie chcą dyktatury. Trzeba zatem przyjrzeć się mu bliżej. Jeśli przyjąć, że składowa „liberalna” odpowiada za zasadę podziału i równowagi władz, a także ochronę praw mniejszości, to można przypuszczać, że chcieliby oni, żeby decyzje polityczne można było podejmować łatwiej i w zgodzie z opinią większości – żeby wyrażały one bardziej bezpośrednio polityczną wolę suwerena, a nie były wynikiem procedur prawnych, w wyniku czego okazuje się, że sądy mogą czasem przyblokować zapędy władzy ustawodawczej i wykonawczej. Możemy roboczo określić taką ideę mianem demokracji większościowej. W tym duchu Patryk Jaki z Suwerennej Polski podał ostatnio Węgry Viktora Orbána jako przykład pozytywny, który powinna naśladować w przyszłości prawica.
W istocie, czasem pojawia się jeszcze odpowiedź trzecia, płynąca z lewicy, która polega na radykalizacji ideałów demokratycznych – na przykład poprzez wzmocnienie instytucji demokracji bezpośredniej, czyli powszechnego udziału w procesie podejmowania decyzji, w odróżnieniu od demokracji parlamentarnej. Ale ideały radykalnej demokracji co do zasady mieszczą się w paradygmacie demokracji liberalnej, po prostu zmierzają do jego twórczego rozwinięcia – a zatem nie polegają na pełnym zadowolenia odrzuceniu porządku liberalno-demokratycznego, lecz na pragnieniu jego udoskonalenia; dlatego na razie możemy ten przypadek pominąć jako nieszczególnie krytyczny.
Większościowa demokracja Donalda Tuska
Wróćmy zatem do kwestii demokracji większościowej. Otóż pewien paradoks polega na tym, że rząd Donalda Tuska dysponuje najbardziej wyraźną większością głosów w historii III RP. Tymczasem krytycy demokracji liberalnej kwestionują jego decyzje, a nawet zarzucają mu działania bezprawne, niezgodne z procedurami. A przecież teoretycznie powinni popierać takie działania, jeśli są one wyrazem woli politycznej suwerena, czyli demokratycznej większości wyborców.
Co więcej, jeśli prawica jest w tym obrazie mniejszością, to zgodnie z zasadami „demokracji bez przymiotników” powinna ogółem popierać ograniczenie praw mniejszości, gdy próbują one blokować sprawne rządzenie – to raczej liberalna demokracja dba o gwarancje praw mniejszości, a przecież wersję liberalną chciałoby się odrzucić. Albo więc zwolennicy demokracji bez przymiotników tak naprawdę chcą demokracji liberalnej, tyle tylko, że woleliby rządy partii konserwatywnych – a tym samym będą mieli problem ze wskazaniem różnic między demokracją liberalną a nagą „demokracją” – albo chcą władzy, a nie demokracji.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: pikpik.com