Być może są osoby, które nie znają najnowszej „prowokacji dziennikarskiej” Krzysztofa Stanowskiego, założyciela Kanału Zero. Zbigniew Stonoga, przedsiębiorca skazywany za oszustwa, zniesławienia, wymuszenia, opublikował filmik, na którym widać kolegium redakcyjne zespołu Kanału Zero. Na nagraniu Stanowski mówi, że nie zgadza się na publikację materiałów dotyczących Funduszu Sprawiedliwości, sugerując, że ma układ z PiS-em i że dla dziennikarzy pracujących u niego powinno być to oczywiste.

Filmik rozszedł się błyskawicznie w mediach społecznościowych. A podawali go dalej znani polscy dziennikarze, między innymi Wojciech Czuchnowski, Janusz Schwertner, Bertold Kittel czy Radomir Wit. A potem nadeszła prawdziwa bomba.

Stanowski opublikował film, w którym pokazuje, że to, co uznano za jego kompromitację, było fejkiem. To on i jego zespół nagrał filmik z kolegium i wysłał do Stonogi. Natomiast krótka weryfikacja materiału pozwoliłaby rozpoznać, że to fejk, bo w filmiku omawiane są wydarzenia, które nastąpiły później niż nagrana akcja. To, że znani dziennikarze nie zweryfikowali tych informacji przed tym, zanim podali dalej filmik, ma dowodzić, że nie nadają się do swojej pracy i powinni poszukać innego zajęcia.

Dziwne, że uwierzyli

To rzeczywiście zastanawiające, że poważni ludzie potraktowali bez dystansu materiał, który opublikował Stonoga. Że nie zweryfikowali informacji, dziwi mniej, bo jeśli ktoś siedzi cały dzień na portalu X, to może nie mieć czasu na sprawdzanie dat wydarzeń z filmiku.

Mnie, dziennikarkę, która pracowała w wielu redakcjach dzienników i tygodników (w tym w jednej, w której pracował też Stanowski), dziwi jednak coś jeszcze. Jak doświadczeni redaktorzy mogli uwierzyć w tak słabo odegraną rolę szefa przez kogoś, kto zarabia na swoim wizerunku osobowości medialnej, pogromcy-zwycięzcy.

Każdy dziennikarz, który pracował w redakcji z autorytarnym, charyzmatycznym, grającym na siebie naczelnym, powinien zatrzymać się w momencie, kiedy Stanowski tłumaczy się zespołowi, dlaczego nie zrobi tematu o Funduszu Sprawiedliwości, a zespół nieustępliwie drąży. W rzeczywistości naczelny tego typu mówi, że czegoś nie robimy i kończy dyskusję.

Nie tłumaczy się, bo nie pokazuje słabości, wątpliwości, dba w ten sposób o swój autorytet lidera zostawiającego wszystkich w tyle. Nie mówi: wiedzieliście, na co się piszecie, bo trudno sobie wyobrazić, że podczas rekrutacji pyta kandydatów do pracy, czy są gotowi na łamanie kręgosłupów – bo co jeśli się nie zgodzą i pójdą to komuś opowiedzieć? A już na pewno nie mówi wprost czegoś, co rzeczywiście może go skompromitować, w rodzaju: „Ziobry nie tykamy”. Raczej owija w bawełnę, kluczy i wymyśla dęte powody. Scena, w której Stanowski rozmawia z zespołem o tym, że nie powstanie materiał o Funduszu Sprawiedliwości, wygląda i brzmi, jak fragment bollywoodzkiego filmu klasy B.

Niewdzięczni, nie uczą się na sprawie Janoszek

Odniósł jednak sukces, bo z jego wkrętki wszyscy się śmieją, a Stanowski chwali się milionami odtworzeń. To dodaje mu skrzydeł na tyle, by na swoim filmie przemawiać z szampanem w dłoni do dziennikarzy poważnych mediów, jak Darth Vader do armii nierozgarniętych szturmowców: „Jesteście naprawdę beznadziejni”, „Nie uczycie się na błędach. Niewiele czasu minęło od sprawy Natalii Janoszek”.

Tylko dlaczego dziennikarze mieliby się uczyć na materiale, który pokazuje, jak niezbyt znana osoba staje się znana, bo komuś chce się inwestować wielką kasę w to, żeby pojechać do Bollywood i sprawdzić, że osoba ta zmyśla swoją tamtejszą karierę? Zdemaskowanie Janoszek było barwne, dla jednych zabawne, dla innych nosiło cechy nękania. Materiał pokazał, jak w mediach społecznościowych można zmyślić swoją karierę i stać się wiarygodną ekspertką dla mediów tradycyjnych.

To jednak rozrywka, pokazuje mechanizm, ale dotyczy on mało istotnego fałszu. Media zajmujące się gwiazdami uwierzyły w fałszywą karierę aktorską Janoszek. A Stanowski, żeby to udowodnić, sam zainscenizował swoją karierę w Bollywood. Co to dało światu? Mniej niż zdemaskowanie podkręcającego swoje kompetencje medialnego geopolityka, tylko że w tym celu nikt nie oferuje filmowej oprawy, więc oglądając Stanowskiego, można się bardziej ubawić.

To nie dziennikarze są beznadziejni

Te anegdoty zbliżają nas do sedna sprawy. Stanowski zachowuje się jak ktoś, kto myśli, że może nauczyć dziennikarzy warsztatu, ale wnioski z jego strzelających korkami od szampana demaskacji wcale tego nie dowodzą.

Stanowski nie ujawnił nic na temat polskiego dziennikarstwa ani polskich mediów. Pisał o tym we wtorek na portalu X Tomasz Sawczuk z naszej redakcji: „Prawda jest taka, że prank ze Stonogą był możliwy tylko dlatego, że istnieją media społecznościowe. W tradycyjnych mediach ten film nie został i nie zostałby opublikowany. Co do zasady każdy autor potrzebuje redaktora. W tym sensie do istoty publikacji w mediach społecznościowych należy brak rzetelnego procesu. […] W rzeczywistości wczorajszy prank Stanowskiego nie jest argumentem przeciw mediom tradycyjnym, które jako instytucje nie opublikowały filmu, lecz PRZECIW wiarygodności mediów społecznościowych, skąd pochodziły wszystkie skalpy i gdzie nie ma procesu redakcyjnego”. Dla wyjaśnienia – „skalpy” to określenia Stanowskiego na wpisy na X, w których poważni dziennikarze podają dalej jako wiarygodny filmik od Stonogi.

Pisze to z resztą sam Czuchnowski, wcześniej dawca „skalpu”: „Tak, dałem się wkręcić. Gdybym sam dostał ten materiał, wszystko bym zweryfikował. […] A na kanale X podałem dalej”.

I w tym kontekście, choć najwyraźniej niezamierzenie, Stanowskiemu udało się oświetlić naprawdę ważny problem – media społecznościowe są pełne fejków, dezinformacji, które mogą mieć ogromny wpływ na rzeczywiste i poważne wydarzenia, na przykład na wybory w Stanach Zjednoczonych. W mediach społecznościowych rozchodzą się na przykład dezinformacje, deep fake’i na temat Kamali Harris, kandydatki demokratów, a ludzie w to wierzą. Proces jest tym bardziej niebezpieczny, im szybciej rozwija się technologia, autorytarne tworzenie algorytmów przez platformy społecznościowe – i że towarzyszy mu słabnące zaufanie do mediów tradycyjnych.

Kiedy odbiorcy mediów społecznościowych wolą wierzyć w spiskowe teorie na temat wyborów, pandemii, wojny, to dalsza gra na osłabianie wiarygodności mediów tradycyjnych jest, delikatnie mówiąc, nieetyczna. Zwłaszcza jeśli robią to wpływowe osobowości, na przykład Elon Musk, wprost wspierający Donalda Trumpa, czy nieco skromniejsze, polskie, ale o dużych zasięgach – jak Stanowski.

Media tradycyjne oczywiście też notują poważne kompromitacje, wtopy, manipulacje, a nawet kłamstwa. Jednak prawdopodobieństwo, że za sprawą fałszywych filmików wpłyną na wybory w Ameryce czy w Polsce, jest znacznie mniejsze niż w mediach społecznościowych. Bo nawet jeśli to robiły – bo przecież TVP w 2020 roku kreowała pozytywny wizerunek Andrzeja Dudy i negatywny jego rywala, Rafała Trzaskowskiego – to poważne media opisywały ten proces i próbowały demaskować.

Media tworzone przez zespoły redakcyjne generują mniejsze niebezpieczeństwo kolportowania fałszu niż popularne kanały medialnych osobowości, które weryfikują i kontrolują się samodzielnie. Media tradycyjne w końcu podlegają prawu prasowemu. Mogłoby się wydawać, że tego nie trzeba tłumaczyć. Jeśli jednak ktoś lubi, jak ludzie myślą, że wszystko zamienia w złoto, to prawdopodobnie takimi drobiazgami może się nie przejmować.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Kanał Zero na YouTubie.