Przez ostatnią dekadę Donald Trump był najbardziej znanym i wpływowym człowiekiem na kuli ziemskiej. Miał jednak na swoim koncie zbyt wiele porażek, by można było twierdzić, że zdominował całą polityczną erę. To się właśnie zmieniło.

Trump zostanie teraz zapamiętany jako 45. i 47. prezydent Stanów Zjednoczonych. Jest prawdopodobne, że zdobędzie pełną kontrolę nad Kongresem. Wygra również w głosowaniu powszechnym – ostatnim republikaninem, który tego dokonał był George W. Bush w 2004 roku. Wszystko to pozwoli Trumpowi narzucić swoją wolę narodowi w znacznie większym stopniu niż podczas jego pierwszej kadencji.

Jak do tego doszło

W 2016 roku sukces Trumpa niektórym wydawał się aberracją. Jego przeciwnicy mogli twierdzić, że to zwycięstwo było jakimś dziwnym historycznym przypadkiem. Mogli to przypisać obcej ingerencji, rosyjskim hakerom. Niektórzy politolodzy z przekonaniem twierdzili, że Trump reprezentował pyrrusowe zwycięstwo słabnącego elektoratu – ostatni desperacki zryw starego białego człowieka.

Ale aberracje zwykle nie zdarzają się dwa razy, a rok 2024 pokazuje skalę błędów w powyższych interpretacjach. Niektórzy polityczni eksperci mogą ulec pokusie, aby przez kolejne miesiące powtarzać swoje odgrzewane hity o tym, że Trump jest tak zwanym „mandżurskim kandydatem” – zależnym od obcych wpływów, niesamodzielnym i dyspozycyjnym. Uwierzy w to już tylko garstka zagorzałych fanów tej tezy. 

Najciekawsze jest to, że Trump ewidentnie wprowadził w życie radę, którą Reince Priebus [wieloletni lider Partii Republikańskiej – przyp. red.] dał republikanom po ich drugiej z rzędu porażce z Barackiem Obamą – zabiegajcie o głosy mniejszości. Najlepiej tych, które tradycyjnie stanowiły elektorat demokratów. Druga wygrana Trumpa nie jest zasługą zaawansowanych wiekiem białych mężczyzn, ale jego sukcesu w zbudowaniu zróżnicowanej etnicznie koalicji. Świadczy o tym jego miażdżące zwycięstwo na Florydzie, stanie, w którym Latynosi stali się „większościową mniejszością”.

Jak mogło do tego dojść? Nadszedł czas, aby spojrzeć w lustro.

Populizm wraca z impetem

Od około dekady ostrzegam świat przed zagrożeniem ze strony autorytarnych populistów, takich jak Donald Trump. I nadal uważam, że ci politycy – od Hugo Cháveza w Wenezueli przez Viktora Orbána na Węgrzech, Narendrę Modiego w Indiach, po Claudię Sheinbaum w Meksyku – stanowią poważne zagrożenie dla demokracji. 

Amerykańskie instytucje są silne, jednak Trump ma znacznie więcej doświadczenia niż na początku swojej pierwszej kadencji. Jest też ośmielony zdecydowanym zwycięstwem, można się więc spodziewać, że przetestuje granice amerykańskiej demokracji. W ciągu najbliższych czterech lat będziemy świadkami starcia niepowstrzymanej siły z nieporuszonym obiektem.

Trzeba powiedzieć wprost, że slogan: „stawką tych wyborów jest demokracja”, po prostu nie działa. Nie tylko dlatego, że ludzie bardziej przejmują się stanem swojego portfela na przykład z powodu inflacji lub że urzędnicy mają ostatnio złą passę. Chodzi o to, że wyborcy nie ufają demokratom. Według jednego badania exit poll w Pensylwanii, trzech na czterech wyborców w tym stanie uważa, że demokracja w Stanach Zjednoczonych jest zagrożona. Większość z nich zagłosowała na Trumpa. 

Wskazuje to na fundamentalny problem minionej dekady, z którym elitarny dyskurs wciąż nie w pełni się zmierzył: zaufanie obywateli do instytucji głównego nurtu zostało całkowicie zniszczone. Korporacje, wojsko, uniwersytety i sądy – wszystkie te instytucje w przeszłości stanowiły autorytet dla obywateli. Teraz zaufanie do nich zniknęło i nie należy się spodziewać, że w najbliższym czasie wróci.

Wciąż, pomimo apokaliptycznego opisu obecnego stanu Ameryki dokonanego przez Trumpa, jest to jedno z najbardziej zamożnych i odnoszących sukcesy społeczeństw w historii ludzkości. I choć ideologiczne ekscesy w ciągu ostatnich lat znacznie osłabiły amerykańskie instytucje, to dalej są one zdolne do imponującej pracy. Na każdy dosyć zabawny artykuł o rasizmie w społeczności dziewiarskiej [sic!], który publikuje „New York Times”, przypada kilka rozsądnych raportów o ważnych wydarzeniach na świecie.

Jednak musimy przyznać, że ta rana jest w znacznym stopniu efektem naszych działań. Niewielka grupa skrajnych aktywistów z obsesją na punkcie tożsamościowej wizji świata – wizji, która udaje lewicową, ale pod wieloma względami przypomina plemienny światopogląd charakteryzujący w przeszłości prawicę – zyskała w ostatnich latach ogromne wpływy. I nawet instytucjonalni insiderzy, którzy byli w stanie utrzymać te wpływy na dystans, rzadko byli skłonni otwarcie im się przeciwstawiać.

Był to jeden z najpoważniejszych błędów w kampanii demokratów. Kandydując w prawyborach Demokratów w 2019 roku, Harris zaangażowała się w szereg tożsamościowych przedsięwzięć, które okazały się niepopularne. Teraz, wyczuwając, że polityczne wiatry się zmieniły, nie zabiegała już o poparcie zwolenników idei wstrzymania finansowania policji lub dekryminalizacji nielegalnego przekraczania granicy. Nie miała też odwagi, by wyraźnie nazwać ideologiczne podstawy tych stanowisk lub zapewnić miliony wyborców, że będzie skłonna stanąć w obronie zdrowego rozsądku, nawet gdyby wiązało się to z politycznym ryzykiem.

Odklejeni politycy

Donald Trump jest daleko poza amerykańskim głównym nurtem kulturowym. Wierzę w to, mimo jego niesłychanie charyzmatycznego występu po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów. Problem polega jednak na tym, że Kamala Harris, Partia Demokratyczna i szerszy świat instytucji establishmentowych, z którymi są powszechnie kojarzeni, również znajdują się daleko poza amerykańskim głównym nurtem kulturowym. 

Harris w swojej kampanii wyborczej miała wiele okazji, by to zmienić. Mogła poprosić swoich zwolenników, by sami nie dzielili się ze względu na rasę i płeć. Mogła bronić prawa kobiet do wyboru, nie godząc się na późne aborcje, i bronić wartości szczepionek, jednocześnie przyznając, że niektóre działania władz w czasach pandemii były przesadne. Mogła przedstawić swoje argumenty milionom wyborców. Ale tego nie zrobiła.

Nie wiem, czy niepowodzenie Harris w łagodzeniu rażących słabości politycznych Demokratów wynikało ze strachu i niezdecydowania, czy też z ideologicznych przekonań i zniekształconego postrzegania rzeczywistości. Wiem jednak, że cena, którą ona –  i reszta świata – płaci za tę porażkę, nosi imię Donalda J. Trumpa.

Drżyjcie narody

Trump, odkąd wszedł do polityki, stał na czele populistycznej międzynarodówki. Dlatego jego powrót z politycznego niebytu do Białego Domu, nawet po kompromitacji w związku odmową zaakceptowania wyniku wyborów w 2020 roku, powinien służyć jako ostrzeżenie dla umiarkowanych sił w innych częściach świata.

Brazylijczykom udało się niedawno obalić Jaira Bolsonaro. Polacy w zeszłym roku pokonali Prawo i Sprawiedliwość. Kuszące byłoby stwierdzenie, że to zamyka rozdział tych sił politycznych. Ale od peronistów w Argentynie po fujimorystów w Peru, populiści wielokrotnie udowodnili, że są znacznie bardziej skuteczni w odzyskiwaniu władzy, niż się spodziewano.

Tym ważniejsze jest, aby obywatele innych krajów oparli się pokusie osądzania. Już teraz widzę, zwłaszcza w Europie, tendencję do obwiniania Amerykanów za reelekcję Trumpa za pomocą wszelkich możliwych stereotypów na ich temat. Prawdopodobnie jeszcze setki komentatorów na całym kontynencie napiszą, że Trump wygrał, bo większość Amerykanów to rasiści, seksiści i bigoci. 

Każdy populista uosabia pewne szczególne cechy swojego specyficznego kontekstu narodowego. Dlatego też każdy kraj jest podatny na tę formę politycznego przekazu. Francuskim i niemieckim elitom udało się ochronić instytucje swoich państw przed ideologicznym zawłaszczeniem, które przyczyniło się do kryzysu zaufania do amerykańskiego establishmentu. 

Ale w tych krajach również panuje populistyczny trend. I prędzej czy później wyborcy, którzy głęboko nie ufają swoim własnym instytucjom, prawdopodobnie zagłosują na własnego antyestablishmentowego torreadora.

Trump spróbuje podważyć amerykańską demokrację 

Jeszcze do niedawna można było mieć nadzieję, że Trump zostanie zapamiętany jako historyczna wpadka. Outsider, który w jakiś sposób zdołał przekształcić kilka kampanii wyborczych w rywalizację o swoje pomysły i osobowość, zanim ostatecznie opuści scenę polityczną w niesławie. Dziś wydaje się, że ugruntował on swoją pozycję jako przywódca ruchu politycznego, który trwale zmieni politykę Stanów Zjednoczonych – i być może większości demokratycznego świata.

Trump prawie na pewno zaatakuje niektóre z konstytucyjnych kontroli swojej władzy w ciągu najbliższych czterech lat. Może też przehandlować kluczowych amerykańskich sojuszników w Europie Środkowej i na Dalekim Wschodzie. Demokraci powinni bezwzględnie przeciwstawiać się takim działaniom.

Ochrona systemu kontroli i równowagi pozwoliła Ameryce przetrwać poprzednie okresy głębokiej polaryzacji partyjnej. Dlatego teraz musi pozostać szczególnym priorytetem. A jeśli Trump przesadzi, czego nie można wykluczyć, może szybko stracić poparcie tych wahających się wyborców, którzy zapewnili mu zwycięstwo.

Demokraci nie powinni jednak wracać do metod oporu z lat 2016–2020. To, co muszą zrobić, żeby era Trumpa potrwała piętnaście, a nie trzydzieści czy nawet pięćdziesiąt lat, jest znacznie trudniejsze. Muszą zbudować koalicję polityczną, która będzie wystarczająco szeroka, by zdobyć trwałą i znaczną większość przeciwko Trumpowi oraz podobnym mu politykom. Do tego konieczne jest rozliczenie się z błędami, przez które stracili oni zaufanie większości Amerykanów.