Nawet jeśli byłeś naocznym świadkiem kradzieży, nie ryzykuj publicznego nazwania jej sprawcy złodziejem, możesz bowiem zostać przez niego oskarżony o oszczerstwo i pozwany o zadośćuczynienie. Choćby napaść czy rozbój zostały utrwalone przez monitoring, lepiej nie określać ich uczestników bandytami, bo ci mogą uznać to za naruszenie ich dobrego imienia i zażądać odszkodowania. Chociaż przebieg tragicznego wypadku drogowego został nagrany i był wielokrotnie odtwarzany w mediach, winowajca może uznać, że ci, którzy obwinili go za jego spowodowanie, dopuścili się nadużycia i powinni mu to zrekompensować.

Tak interpretowana zasada domniemania niewinności nie tylko skazywała na prawne restrykcje właścicieli sklepów, którzy wywieszali fotografie okradających ich złodziei, uwiecznionych przez monitoring na gorącym uczynku. Nie pozwalała i nie pozwala na ujawnianie oszustów, malwersantów, defraudantów, których ofiarami padali zbyt ufni lub naiwni ludzie. Nazwij oszustem tego, kto cię oszukał, lub złodziejem tego, kto cię okradł, a możesz mieć problemy z prawem, których oni często unikną.

Kto jest katem, a kto ofiarą?

Problem dotyczy nie tylko osób prywatnych i relacji cywilno-prawnych, lecz także – czy przede wszystkim – osób publicznych i relacji o charakterze politycznym. Przez osiem lat dokonywana była w Polsce zinstytucjonalizowana grabież publicznych zasobów. Na jaw wychodzą coraz liczniejsze przypadki gigantycznych malwersacji, opiewających na setki milionów, a w skrajnych przypadkach miliardy złotych. Ujawniane są kolejne oszustwa i wyłudzenia dokonywane przez funkcjonariuszy rządzącego w minionych latach obozu politycznego. Ale mało który z obserwatorów i komentatorów zaryzykuje nazwanie któregokolwiek ze sprawców tych nadużyć i przekrętów mianem, na jakie zasługują. Wszak żaden jeszcze nie usłyszał wyroku, nawet ten przebywający ongiś w brytyjskim więzieniu, czy ów deportowany z Dominikany. Mianem przestępców wolno więc określać jedynie tych dwóch uwolnionych od kary przez prezydenta. A i tego nie można być pewnym, bo okazał im swoją łaskę, zanim zapadł prawomocny wyrok.

Państwowa Komisja Wyborcza długo głowiła się nad zakwalifikowaniem przypadków nadużyć popełnianych przez funkcjonariuszy Prawa i Sprawiedliwości przed i w trakcie ubiegłorocznej kampanii wyborczej. Chociaż wszyscy mogli owe nadużycia zobaczyć w licznych relacjach z pikników, pokazów, festynów i innych imprez propagandowo-agitacyjnych organizowanych przez partyjnych kandydatów za publiczne pieniądze. Malwersanci, którzy kierowali wielomilionowe fundusze do politycznych przyjaciół i ideologicznych pobratymców, obnaszają ostentacyjnie swoją niewinność i przedstawiają się jako ofiary politycznych represji.

Mamy więc całe zastępy niewinnych w świetle prawa malwersantów, oszustów, defraudantów i zwykłych złodziei z poprzedniej ekipy rządzącej i jej zaplecza. O żadnym z nich nie wolno tego powiedzieć po nazwisku, bo można zostać przez niego pozwanym do sądu. Tam z kolei trafić można na neosędziego i samemu zostać uznanym za przestępcę. Tak, jak stało się z członkami obecnego rządu, uznanego przez neo-KRS za nielegalny; ministrem Bodnarem, którego decyzje pseudosędziowie z Sądu Najwyższego uznali za podejmowane z pogwałceniem prawa; albo członkami sejmowych komisji śledczych, przez Trybunał Niekonstytucyjny uznanymi za działających bezprawnie. Ciekawe, do kogo trafi pozew byłego nadzorcy Funduszu Sprawiedliwości, na którym ciążą przedstawione przez prokuraturę zarzuty o nielegalne rozporządzenie setkami milionów złotych. Czy obwiniany przez niego o naruszenie dóbr osobistych Donald Tusk, może liczyć na sprawiedliwość?

Zagrożenie cenzurą

Problem przynajmniej częściowo złagodziłoby przyspieszenie procedur sądowych. Gdyby sądy szybko orzekały winę jawnych oszustów, złodziei przyłapanych na gorącym uczynku, drogowych piratów utrwalonych na kamerkach czy bandytów uchwyconych przez uliczny monitoring, spadłoby ryzyko, że zanim zostaną uznani za przestępców, karę poniesie ten, który ich tak nazwał i został przez nich za to pozwany.

W procedurach parlamentarnych wypracowano eufemistyczne sformułowania, które zamiast nazwania kogoś kłamcą obdarzają go mianem oszczędnie gospodarującego prawdą. Ale czy określenie „beztrosko traktujący przepisy drogowe” jest właściwym eufemizmem dla kierowcy, który z szaloną prędkością staranował inny samochód i doprowadził do śmierci kilkorga jadących nim osób? „Niefrasobliwie obchodzący się z publicznymi zasobami” to adekwatne określenie na osobę rozdającą bezprawnie setki milionów z instytucji publicznych swoim partyjnym towarzyszom lub ideologicznym pobratymcom?

Sąd Najwyższy uznał, że wolno nazywać ONR organizacją faszystowską. Oddalił tym samym pozew jednego z działaczy narodowych radykałów przeciw społecznikowi, który faszystami nazywał organizatorów „Marszu Żołnierzy Wyklętych” w Elblągu. Czyli określenie „faszysta” jest dopuszczalne wobec kogoś, kto mówi jak faszysta, zachowuje się jak faszysta i posługuje się faszystowskimi symbolami. Czy zatem określenia „oszust”, „złodziej”, „malwersant” lub „drogowy zabójca” są zbyt dosadne wobec tych, którzy na oczach świadków lub monitoringu dopuścili się zarzucanych im czynów? Potrzebne są chyba nie tyle regulacje prawne, co sądowe obyczaje chroniące osoby publicznie nazywające przestępców przestępcami. Inaczej grozi nam niebezpieczna odmiana cenzury.