Podobnie jak w „Balladzie ptaków i węży” [1], w której Suzanne Collins przedstawia młodość prezydenta Snowa i źródła jego późniejszych motywacji – we „Wschodzie słońca w dniu Dożynek” amerykańska autorka odkrywa tajemniczą przeszłość Haymitcha, zwycięzcy Głodowych Igrzysk pochodzącego z Dystryktu Dwunastego, późniejszego mentora Katniss Everdeen (głównej bohaterki sagi „Igrzyska śmierci”). W pierwszej części cyklu Haymitch jest opisany jako brzuchaty mężczyzna w średnim wieku cierpiący na chorobę alkoholową. Choć jego postać nabiera barw w kolejnych tomach i Katniss nawiązuje z nim szczególną więź, ostatecznie nie dowiadujemy się o Haymitchu zbyt wiele. Tę białą plamę historii Collins wypełnia w swojej najnowszej książce, napisanej zapewne na kanwie sukcesu „Ballady” (również jej świetnej filmowej odsłony). I choć można by spodziewać się redundancji i stosowania tych samych prequelowskich chwytów (i słusznie), autorka ponownie zaskakuje fabularną świeżością.

Buntownicy z Dwunastki – na bis

Przypomnijmy: główny cykl Collins „Igrzyska śmierci” opowiada historię Katniss Everdeen, nastolatki zamieszkującej dystopijny świat, kraj Panem, a konkretniej – jego Dwunasty Dystrykt, charakteryzujący się przede wszystkim… skrajną biedą. Co roku Katniss i wszystkie inne dzieci w wieku od 12 do 18 lat biorą udział w Dożynkach, podczas których losowani są trybuci – dwoje przedstawicieli danego dystryktu, którzy wezmą udział w Głodowych Igrzyskach, rozgrywkach organizowanych przez Kapitol, główny ośrodek Panem, rządzony przez bezwzględnego prezydenta Snowa. We „Wschodzie…” również mamy do czynienia z Igrzyskami, jednak ich głównym bohaterem jest Haymitch i jego przyjaciele. Doskonale wiemy, jak zakończą się dla nich rozgrywki. Co jednak nastolatek z Dwunastki musiał zrobić, żeby osiągnąć ten dramatyczny i tylko dla siebie szczęśliwy koniec – tego mamy się dopiero dowiedzieć.

Jednym z podstawowych zabiegów stosowanych w powieści przez Collins jest familiarność. Nie tylko zasady rządzące światem przedstawionym są niemal takie same, jak w cyklu głównym – w historii o Haymitchu pojawiają się również doskonale nam znane postaci. Na początku perypetii „łobuza z Dwunastki” (taki przydomek nasz bohater zyskuje już w Kapitolu), występują choćby rodzice Katniss, Burdock i Asterid, będący na początku swojej miłosnej relacji. Reżyserem transmisji z Dożynek jest Plutarch, odpowiedzialny za organizację Głodowych Igrzysk w drugim tomie głównego cyklu. Stylistką Haymitcha jest Effie Trinket, później odgrywająca rolę opiekunki trybutów z Dwunastki. Ten „recykling” postaci z jednej strony może przynosić swojego rodzaju satysfakcję ze spotkania znanych i lubianych bohaterów i bohaterek. Z drugiej jednak – nie można pozbyć się wrażenia, że ich powrót na pierwszy plan wydarzeń Panem jest ze strony Collins potraktowany nieco leniwie. Jeśli już przywraca się do życia czytelniczych idoli, można by oczekiwać nieco więcej finezji. Fani Igrzysk mogą być znudzeni, a to, jak wiemy, największy błąd ich organizatorów.

Zakochane zwierzaki

Od początku powieści podkreślana jest rola mediów jako czynnika kształtowania kapitolskiej rzeczywistości. Podobnie jak w głównym cyklu, tak i tutaj każde ujęcie transmitowane w całym kraju jest starannie reżyserowane. Głównym zadaniem Haymitcha jest wyjście naprzeciw powszechnemu w Panem przekonaniu, że dzieci uczestniczące w Igrzyskach to nic nieznaczące osobniki, których status został przez władzę zrównany ze zwierzętami. Podobnie jak w „Balladzie”, tak i tutaj bohaterowie bardzo często są do nich porównywani. Haymitch wyznaje: „Czuję się jak dzikie zwierzę na widoku, skute i nieme, przywleczone tu ze wzgórz dla ich [mieszkańców Kapitolu] rozrywki” [s. 73]. Podczas zbiorowej dezynfekcji trybutów, bohater czuje się „[…] jak oskórowana wiewiórka, naga i wystawiona na widok publiczny” [s. 78]. Ostatecznie Haymitch nie pozostawia wątpliwości, mówiąc: „Chyba na początku chciałbym przypomnieć widzom, że jesteśmy ludźmi. To jak o nas mówią… prosiaki… bestie. Nazwali moje paznokcie pazurami. Widzieliście, jak patrzyły na nas te dzieciaki przed salą treningową. Jakby uważały nas za zwierzęta, a siebie za lepszych od nas. I jakby w zabiciu nas nie było nic złego” [s. 108–109]. W dalszej części powieści podobne porównania nie ustają, choć nieco zmieniają swój charakter. Jak jednak ostatecznie udowadnia nasz bohater, nawet najnędzniejsze zwierzę może okazać się bardzo niebezpieczne. To lekcja, którą bezwzględny prezydent Snow przyswoi dopiero wiele lat później. 

Na śmiertelnej arenie

Haymitch w powieści jest bimbrownikiem (w zasadzie – pomagierem kobiety robiącej wyśmienity samogon, przynoszący dodatkowe zyski), ale przede wszystkim romantykiem – zdawałoby się zupełnym przeciwieństwem swojej późniejszej wersji z cyklu. Głównym motywem towarzyszącym tej postaci jest jego relacja z Lenore Dove (jej imię to inspiracja wierszem „Kruk” Edgara Allana Poego), ukochaną pozostawioną w Dwunastce. Przy ich pożegnaniu Haymitch konstatuje: „Chwila, w której pękły nam serca, należy tylko do nas” [s. 46]. Aż trudno uwierzyć, że wyznaje to ta sama osoba, która w „Igrzyskach śmierci” ukazana jest przede wszystkim jako złośliwa, wycofana i raczej średnio optymistyczna. To, co go spotkało w trakcie rozgrywek, musiało być szczególnie okrutne, co doskonale podtrzymuje napięcie historii – mimo że jej finał jest doskonale znany. 

Odświeżające jest również czytanie o męskiej postaci niewstydzącej się wyrażania uczuć, szczególnie tak dużych jak miłość. Choć i tu możemy mówić o pewnego rodzaju pozorności charakteru. W zasadzie szorstkość i obojętność dojrzałego bohatera, również jego późniejszy alkoholizm, dość jasno koresponduje z jego nieszczęśliwą, uczuciową wersją z młodości, pełnej nadziei i ciepła płynącego ze zdrowych relacji z bliskimi. To wokół nich rozgrywa się bowiem tragedia nastoletniego Haymitcha. Rodzina, dziewczyna, przyjaciele – wszyscy symbolicznie wkraczają na śmiertelną arenę wraz z naszym trybutem, skazani na klęskę wobec potęgi prezydenta Snowa. Mimo że Haymitch ratuje swoje życie, później na długi czas ucieka w alkohol, wcześniej będący źródłem dodatkowego dochodu. Dopiero Katniss przywraca mu nadzieję na prawdziwie szczęśliwe zakończenie. 

***

Podobnie jak w poprzednich powieściach, tak i we „Wschodzie…” mamy do czynienia z bogactwem motywów i tropów, których odczytywanie sprawia wiele satysfakcji. Collins, choć w wielu miejscach wykorzystuje znane nam narzędzia i bywa przez to bardziej męcząca niż intrygująca, pozostawia czytelnikom powieść kompletną, a śledzenie losów Haymitcha przynosi mimo wszystko dużo radości. Jednak o ile w przypadku „Ballady” znajomość „Igrzysk śmierci” być może nie była warunkiem koniecznym do zdekodowania wielu sensów, tak „Wschód…” należy już czytać w konkretnym kontekście – inaczej pozbawiamy się połowy zabawy. A paradoksalnie o to chodzi autorce – paradoksalnie, bo sama historia jest o szkodliwości odczuwania przyjemności ze śledzenia czyjegoś cierpienia. Czy zatem, czerpiąc radość z lektury, dołączamy do widzów Kapitolu? Czy może stajemy jednak po stronie tlącej się rewolucji? Wybór pozostaje w rękach czytelników. 

Przypis:

[1] Recenzja w nrze 608 „KL”.

Książka:

Suzanne Collins, „Wschód słońca w dniu Dożynek”, przeł. Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina (Must Read), Poznań 2025.

Proponowany wiek odbiorcy: 12+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.