Steven Soderbergh („Sex, kłamstwa i kasety video”, „Traffic”, „Erin Brockovich”) kilkanaście lat temu zapowiedział przejście na artystyczną emeryturę. Jak to na ogół bywa z takimi deklaracjami, swojego postanowienia – na szczęście! – nie dotrzymał. Przeciwnie, od tego czasu jego wydajność jeszcze wzrosła: zrealizował dwanaście filmów i cztery mini-seriale telewizyjne. Były to, jak uprzednio, utwory bardzo zróżnicowane gatunkowo, jakby ich twórca chciał udowodnić, że potrafi się równie biegle poruszać w każdej konwencji: thrillery, dramaty psychologiczne, tragikomedie, film biograficzny, a ostatnio horror („Obecność”). Teraz przyszła kolej na film szpiegowski. 

„Szpiedzy” to jego autorskie dzieło – jest tu nie tylko reżyserem, lecz także, kryjąc się pod różnymi pseudonimami, autorem zdjęć i montażystą. Nie jest to wyjątkowa sytuacja – uważa, że usprawnia to proces powstawania filmów, poza tym lubi mieć nad nimi jak największą kontrolę. Producenci się temu nie sprzeciwiają i chętnie z nim współpracują – kręci szybko i tanio. Zwykle największą część budżetu pochłaniają honoraria aktorskich gwiazd, choć niekiedy i one godzą się wystąpić u zaprzyjaźnionego reżysera za symbolicznego dolara. 

Jak widać, zdarza mu się przy produkcji filmów pełnić rozmaite role, jednak głównym jego zajęciem i najważniejszym powołaniem pozostaje reżyseria. W tej dziedzinie jest rzeczywiście mistrzem. Jego filmy są tak płynnie opowiadane, że stwarzają wrażenie, jakby wyreżyserowały się same, bez udziału człowieka – a w każdym razie, że powstały bez żadnego wysiłku. Ale każdy, kto kiedykolwiek zajmował się jakąkolwiek twórczością, wie, ile trzeba się namęczyć, aby taki pozór łatwości osiągnąć. 

Czarna torba Kathryn

Amerykański reżyser akcję swojego ostatniego filmu umieścił nie w swoim rodzinnym kraju, lecz w Anglii. Nieprzypadkowo – to prawdziwa „ojczyzna szpiegów”. Stąd wywodzi się przecież najpopularniejszy na świecie agent, James Bond. A także najsłynniejszy autor powieści tego gatunku, John le Carré. Ale również autorka kryminałów, Agatha Christie, której film zawdzięcza więcej, niż można przypuszczać. 

Jego treścią jest śledztwo, poszukiwanie źródła niebezpiecznego przecieku (mógłby nosić podtytuł „Polowanie na «kreta»”), a głównym bohaterem George (Michael Fassbender), pracownik brytyjskiej agencji NCSC zajmującej się bezpieczeństwem cybernetycznym kraju. Pewnego wieczoru George dowiaduje się, że wśród jego najbliższych współpracowników jest zdrajca, który nielegalnie wszedł w posiadanie groźnego oprogramowania (wirusa?) „Severus”. Na krótkiej liście podejrzanych znajduje się również zatrudniona w agencji żona George’a, Kathryn (Cate Blanchett).

George jest wstrząśnięty: jego małżeństwo z Kathryn było dotychczas oparte na wzajemnym zaufaniu i lojalności (ważny urzędnik z agencji, który informuje go o „krecie”, nabija się z jego nieuleczalnej monogamii). Oboje nigdy nie mieli powodu sobie nie wierzyć, choć nie o wszystkim mówili. Gdy z jakichś powodów nie chcieli odpowiedzieć na pytanie współmałżonka, wygłaszali formułę-zaklęcie „czarna torba” (od tego slangowego wyrażenia wziął się zresztą oryginalny tytuł filmu, „Black Bag”). Co jednak zawiera „czarna torba” Kathryn?

Szok George’a jest tym większy, że podejrzenie to uderza w samo centrum jego systemu wartości. Tym bowiem, czego nienawidzi najbardziej, jest kłamstwo – z tego powodu zadenuncjował kiedyś własnego zdradzającego matkę ojca. Nieprzypadkowo jego główną specjalnością zawodową jest przeprowadzanie badań na wariografie. Ale na sięgnięcie po ten instrument przyjdzie jeszcze czas.

Bond przed emeryturą

Kathryn na szczęście nie jest jedyną podejrzaną w tej sprawie. Oprócz niej w grę wchodzi czworo pracowników agencji, będących ze sobą w uczuciowych związkach. To pijak i kobieciarz Freddie (Tom Burke) i młodsza od niego kochanka, ekspertka od monitoringu, Clarisa (Marisa Abela); ambitny agent James (Rege-Jean Page), który właśnie ubiegł Freddy’ego w służbowym awansie, oraz sypiająca z Jamesem agencyjna psycholożka/psychoterapeutka, dr Zoe (Naomie Harris).

George zaprasza ich wszystkich na wspólną kolację, gdzie serwuje im własnoręcznie przyrządzony posiłek, do którego dodaje serum prawdy (wino – choć jak wiadomo in vino veritas – może okazać się niewystarczające). Nie porusza jednak najbardziej interesującego go tematu, koncentruje się wyłącznie na sprawach osobistych: manipulując przebiegiem rozmowy i stosując drobne prowokacje, wydobywa od gości intymne wyznania, z których wynika, że ich życie seksualne – jest hmm… dość chaotyczne. Towarzyskie spotkanie zamienia się coś w rodzaju grupowej sesji terapeutycznej; momentami przypomina się znana przed laty sztuka Edwarda Albee’ego „Kto się boi Virginii Woolf?”.

„Pranie brudów” przy stole stanowi jednak zaledwie preludium do właściwego śledztwa. Prowadzący je George znajduje się pod stałą presją bardzo wymagającego i zrzędliwego szefa agencji, Arthura (Pierce Brosnan). Obsadzając w tej roli wielokrotnego odtwórcę postaci Bonda, twórcy filmu wydają się żartobliwie mrugać okiem do widza: popatrzcie, jak by się zachowywał słynny 007, gdyby na starość wycofano go z pracy terenowej i posadzono w biurze na wysokim stanowisku. Inną aluzją do słynnej serii jest obecność w obsadzie Naomie Harris, grającej Moneypenny w dwóch ostatnich odcinkach. 

Artur nie musi jednak ponaglać George’a – ma on wystarczającą motywację. W końcu stawką w tym śledztwie jest oczyszczenie z podejrzeń żony i uratowanie własnego małżeństwa. Jest o co walczyć. Gdyby Kathryn okazała się winna, oznaczałoby to całkowitą katastrofę: zdrada kraju zraniłaby George’a może nawet bardziej, niż gdyby poszła do łóżka z innym mężczyzną, nie mówiąc o oczywistych konsekwencjach, jak wysłanie żony do więzienia. Albo postawiłoby go to w sytuacji bolesnego konfliktu lojalności – między kochaną kobietą a krajem, któremu z oddaniem służy, oraz własnymi głęboko zinternalizowanymi zasadami. Z jednej strony więc życzymy mu, aby dochodzenie zakończyło się sukcesem i udało mu się złapać „kreta”, a z drugiej – aby nie okazała się nim Kathryn. Czy możliwe jest jednoczesne spełnienie obydwu życzeń? Czarna torba.

Czy szpiedzy mogą kochać? 

W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję, odchodzącą od głównego nurtu rozważań. Najciekawszy w filmie wydawał mi się obraz środowiska zawodowych agentów, a zwłaszcza ich niełatwego i rzadko udanego życia osobistego. Przede wszystkim nie bardzo mogą umawiać się z kimkolwiek spoza branży – nie wolno im się przyznać, czym się zajmują, a przecież pytanie: „Co robisz?”, jest jednym z pierwszych, jakie się zadaje potencjalnemu partnerowi. Są więc niejako skazani na siebie, muszą kisić się we własnym sosie. Są też ludźmi o podwójnej tożsamości, co uczy dwulicowości. No i mają swoje nawyki zawodowe przenoszone na życie prywatne – są profesjonalnie podejrzliwi, a ponieważ ciągle oszukują, wszędzie wietrzą oszustwo. Niebezpodstawnie skądinąd, gdyż związane z pracą stresy rozładowują przy pomocy alkoholu i seksu – niekoniecznie z wybranką/wybrankiem serca. 

Na tym tle trwały, długoletni związek George’a i Kathryn jest swoistym fenomenem, czymś absolutnie wyjątkowym – a więc tym bardziej wartym ocalenia. Udało im się wypracować odpowiednią proporcję zaufania i ostrożności, dyskretnej kontroli i poszanowania niezależności. Są przy tym raczej powściągliwi w okazywaniu uczuć, w ich relacjach jest pewien chłód, ale wciąż łączy ich silna namiętność, wzajemny pociąg fizyczny, potrafią być bardzo „gorący”. Ich związek jest jedną z nielicznych udanych prób połączenia wody z ogniem. Można? Można. 

Zawrót głowy od wariografu

Wróćmy jednak do samego dochodzenia. Jest ono oczywiście wspomagane nowoczesną techniką inwigilacyjną, ale podstawową metodą pozostaje rozmowa. Mamy tu więc wiele „dwójkowych” scen wypełnionych konwersacjami, których właściwy cel jest znany wyłącznie naszemu bohaterowi. „Szpiedzy” są bardzo „gadanym” filmem – znajdziemy tu tylko jedną sytuację rodem z kina akcji – co nie znaczy jednak, że monotonnym. Dialogi są pomysłowo skonstruowane, migotliwie dwuznaczne, czasem dowcipne, z kwestiami, które tyleż odsłaniają, co maskują. I – ostrzegam! – są one bardzo szybkie, przypominające mecz ping ponga, co sprawia, że niekiedy trudno za nimi nadążyć. 

Sam scenariusz jest również bardzo dobrze napisany, zwarty, skupiony na temacie i wolny od dygresji, dzięki czemu cały film trwa niewiele ponad 90 minut. Scenarzysta David Koepp jest fachowcem naprawdę dużej klasy, nie dziwi więc, że hollywoodzcy producenci tak często go angażują (w swoim imponującym dorobku ma „Mission: Impossible”, „Jurassic Park”, „Życie Carlita”, „Spider-mana”, „Azyl”, „Wojnę światów” i wiele innych). Z Soderberghiem połączył siły po raz trzeci (wcześniej było „Kimi” i „Obecność”) i efekt tej współpracy jest więcej niż zadawalający.

Najlepszy moment w filmie następuje pod jego koniec, gdy George może wreszcie się dorwać do swojej ulubionej zabawki, czyli wariografu, by poddać podejrzanych badaniu. Pytania, jakie im zadaje, są na przemian a) bardzo proste, b) kompletnie absurdalne oraz c) właściwe, dotyczące sprawy. Ale rzecz nie w ich „tematycznej”, przyprawiającej o zawrót głowy przeplatance, ale w szybkim i błyskotliwym montażu Soderbergha. Cała czwórka była w rzeczywistości odpytywana po kolei i naturalnie osobno, zaś scena jest zmiksowana tak, jakby przesłuchiwano ich wspólnie, zadając po jednym pytaniu, tak, że widz nigdy nie wie, do kogo jest właściwie adresowane. A od czasu do czasu na ekranie pojawia się igła wariografu kreśląca w ślad za ich odpowiedziami niespokojną, zygzakowatą linię. Cała ta sekwencja jest rewelacyjnie zrealizowana i już dla niej samej warto „Szpiegów” obejrzeć.

Gdybym film miał określić jednym słowem, powiedziałbym, że jest elegancki. Eleganckie, nieskazitelnie logiczne, niczym w klasycznych angielskich kryminałach, jest rozwiązanie zagadki. Ale jeszcze bardziej dotyczy to estetyki filmu. Wnętrza, w których się rozgrywa, są zawsze odpowiednio oświetlone – czy będą to zimne i aseptyczne, typowo biurowe pomieszczenia agencji, czy ocieplone blaskiem świec luksusowe mieszkanie George’a i Kathryn (pracownikom agencji wywiadowczych musi się w Anglii dobrze powodzić!). Oni sami olśniewają gwiazdorską urodą i, oczywiście, noszą szykowne, nienagannie skrojone ubrania. Gdy George podczas przygotowywania kolacji poplami sobie mankiet koszuli, to choć plamy nie są większe niż główka zapałki, natychmiast ją zmieni. Nie muszę też chyba dodawać, że szykowane przez niego danie wygląda apetycznie jak w telewizyjnych programach kulinarnych.

Państwo jako szwarccharakter

Ale żeby nie przechwalić: choć stawka w całej grze jest wysoka, film ma raczej umiarkowane napięcie – właśnie dlatego, że jest to wyłącznie gra, coś najzupełniej umownego. Bardziej przypomina on zabawę w film szpiegowski niż „prawdziwy” film szpiegowski, tak jak, powiedzmy „Na noże” [2019] był bardziej zabawą w kryminał niż autentycznym, „mięsistym” kryminałem. Wspomniana elegancja też nie zawsze jest zaletą – czasem właśnie nadmierna gładkość niektórym filmom nie służy. Może w tym gatunku faktura powinna być bardziej surowa i szorstka, skażona – czy choćby przybrudzona – rzeczywistością? Tak jak, przykładowo, w  „Szpiegu” [2011] Tomasa Alfredsona według Johna le Carré?

Łącznikiem z rzeczywistością jest tu wyłącznie ów tajemniczy „Severus”. Ta podstępna technologia miałaby spowodować stopienie się reaktorów w rosyjskiej elektrowni atomowej, w efekcie gigantyczną katastrofę z wielką liczbą ofiar, a w jej następstwie upadek Putina – taka reakcja łańcuszkowa. Jednak ta zawiła sprawa pojawia się tutaj w głębokim tle, ma drugorzędne znaczenie, jest czysto pretekstowa. Sodergergha interesuje co innego – rozgrywka psychologiczna, dynamika układów międzyludzkich.

Skłania to do zadania pytania ogólniejszego: czy szerszy kontekst międzynarodowy jest w tym gatunku filmowym konieczny? Chyba nie, choć na pewno się przydaje dla zwiększenia emocjonalnego zaangażowania widza. Zwłaszcza wtedy, gdy podział racji moralnych w walce wywiadów jest oczywisty. Nieprzypadkowo wciąż powstaje tak wiele szpiegowskich filmów rozgrywających się podczas II wojny światowej – choć od jej zakończenia mija 80 lat – – gdzie ów podział jest w zasadzie zerojedynkowy, a hitlerowskie Niemcy – niekwestionowanym szwarccharakterem.

Później, w czasach zimnej wojny, Niemcy nadal pozostawały głównym „chłopcem do bicia”, ale niekiedy ich miejsce zajmował komunistyczny Związek Radziecki („Szpiedzy” [1957], „Ludzie Smileya” [1982], „Czwarty protokół” [1987], „Sokół i koka” [1985]). Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fenomen popularności w Polsce filmów Bonda (nawiasem mówiąc, trudno je nazwać szpiegowskimi, bo co to za szpieg, który na powitanie przedstawia się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem?), oglądanych w latach osiemdziesiątych z pirackich, zdartych do krwi kaset wideo. Ich powodzenie brało się z wielu przyczyn: atrakcyjnego bohatera, oryginalności pomysłów technicznych, ogólnej „spektakularności”, tak mocno kontrastującej ze zgrzebnością kina polskiego i większości tytułów w ówczesnym repertuarze. Ale i z tego, że przeciwnikiem 007 bywał ZSRR. James Bond rozgrywał poniekąd zastępczy mecz Zachód kontra sowiecka Rosja, przy którym przyjemnie było kibicować. 

Po zakończeniu zimnej wojny Rosja odeszła nieco w cień, jej polityka, poza momentami kryzysów, nie wywoływała żywszych emocji społeczeństw Zachodu i tamtejszych polityków. Przestała też szczególnie interesować autorów filmów szpiegowskich, którzy jednak nadal chętnie zajmowali się jej wcześniejszym, „socjalistycznym” wydaniem („Wydział Rosja” [1990], „Kryptonim Farewell” [2007], „Ściśle tajne” [2007], wspomniany już „Szpieg” [2011]). Do tego „rozliczeniowego” nurtu można też zaliczyć „Jacka Stronga” Władysława Pasikowskiego [2014]. W kinie wciąż trwała zimna wojna  choć w realu Rosja postsowiecka zeszła z celowników.

Zmieniła to inwazja na Ukrainę. Rosja znów jest w centrum uwagi świata – znów, choć z różnym nasileniem, jest krytykowana na Zachodzie, znów ma fatalną prasę. Ale zanim zareaguje na to kino – ten czuły sejsmograf i najsolidniejsza sondażownia – za krytyką „oficjalną” musi pójść realna zmiana nastrojów społeczeństw Zachodu, ta zaś nie postępuje tak szybko, jak sobie tu, w Polsce, wyobrażamy. 

Zresztą robienie filmu szpiegowskiego, odnoszącego się wprost do aktualnej sytuacji politycznej na wschodzie – nie tak zdawkowo i marginalnie jak u Soderbergha – mogłoby budzić pewne wątpliwości natury etycznej. W końcu wojna wciąż trwa, niszczone są miasta, giną ludzie. Film tego rodzaju mógłby więc łatwo narazić się na zarzut żerowania na prawdziwym nieszczęściu, przerabiania ludzkiego cierpienia na rozrywkę. Na razie więc na niego poczekamy.

Film:

„Szpiedzy” [Black Bag], reż. Steven Soderbergh, USA 2025.