Nauczyciele pracujący w szkolnictwie podstawowym i średnim często mają problemy. Zarabiają mało. Są skonfliktowani z koleżeństwem i ze zwierzchnikami. Nie znajdują zrozumienia u rodziców swoich wychowanków. Niektórzy uczniowie buntują się przeciw nim albo nie rozumieją po polsku (bywa też, że udają, że nie rozumieją). Warunki lokalowe i infrastruktura dydaktyczna pozostawiają wiele do życzenia. Od nauczycieli oczekuje się całkowitego oddania swojej pracy oraz bezinteresownego podejmowania dodatkowych aktywności mających z nią związek. Przytłacza ich szkolna biurokracja. Ich pozycja i prestiż społeczny są na ogół niewysokie, a już na pewno niewspółmierne do odpowiedzialności, jaką ponoszą dla rozwoju i bezpieczeństwa swoich podopiecznych. Ci z nich, którzy decydują się na wejście do życia publicznego, narażeni są na jeszcze silniejsze krytyki i szykany.
Trudna ciągłość
Brzmi znajomo i aktualnie? Zapewne tak, ale te spostrzeżenia można wyprowadzić również po lekturze obszernej monografii Piotra Gołdyna „Życie codzienne nauczycieli w II Rzeczypospolitej”, wydanej przez PIW w ramach reaktywowanej niedawno serii „Życie codzienne”. W tej prawie pięćsetstronicowej książce autor zgromadził i zaprezentował, w podziale na poszczególne pola problemowe, setki relacji, świadectw, zapisów wspomnieniowych i pamiętnikarskich oraz źródeł dokumentalnych dotyczących zawodu i praktyki nauczycielskiej na ziemiach polskich w okresie międzywojennym. Rzecz jest efektem rzetelnej pracy na dużym zasobie archiwaliów i przynosi wiele słabo znanych faktów – nie ulegając zarazem tak dzisiaj silnej modzie na atencyjną atrakcyjność narracji odautorskiej. Po lekturze tej książki pozostaje wrażenie osobliwej symetryczności. Sto lat temu warunki życia, zarówno osobistego, jak i społecznego, były bardzo odmienne od dzisiejszych. Uczniowie nie wlepiali oczu w smartfony, a ich rodzice nie mieli wglądu do elektronicznych dzienników lekcyjnych. A jednak kłopoty życia belferskiego były nierzadko zdumiewająco podobne do tych, z jakimi mają do czynienia osoby wykonujące zawód nauczyciela w naszych czasach.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego niemal w każdej epoce (bo podobne pod wieloma względami świadectwa mamy nawet z zamierzchłej przeszłości) nauczyciel szkolny jest postacią społecznie zaniedbaną, często lekceważoną i niemal zawsze marnie wynagradzaną za swoją nielekką przecież robotę?
Można to pytanie zadać w inny sposób. Dlaczego liczne osoby niemające do zaoferowania niczego poza własną hałaśliwą obecnością, cieszą się masowym uznaniem i zarabiają na czynionym przez siebie zgiełku duże albo bardzo duże pieniądze, podczas gdy ludzie pracujący ciężko u podstaw systemu społecznego – jak nauczyciele w szkołach powszechnych – spotykają się często z politowaniem, a ich praca jest powszechnie niedoceniana?
Upadek autorytetów
Da się odnaleźć sporo przyczyn takiego stanu rzeczy. Do ważniejszych z nich należy odczuwana przez większość ludzi tęsknota za niecodziennością, niezwykłością, za czymś, co odmieni monotonię życia powszedniego. Krzykliwi celebryci dostarczają namiastki tej niecodzienności. To nic, że namiastka jest pozorna i ulotna – ważne, że jej kreatorzy pozwalają swoim wielbicielom oderwać się chociaż na kilka chwil od kieratu ustawicznych obowiązków. Szkoła znajduje się na przeciwległym biegunie tej (bieda)niezwykłości. Co może być zwyczajniejsze od przymusu spędzania kilku godzin dziennie w ławkach, nad podręcznikami i zeszytami, na wtłaczaniu do głów niepotrzebnych i nieciekawych porcyjek wiedzy, przekazywanych w dodatku w sposób przeważnie niezbyt interesujący. Przymus edukacji jest tak samo nieprzyjemny jak każdy inny przymus, a w dodatku dotyczy on dzieci – istot wyjątkowo mało podatnych na jakiekolwiek przymusy, jeszcze nie w pełni świadomych, że życie społeczne na nich w sporej mierze polega. Szkolna męka dzieci przenosi się na ich rodziców, jeśli tylko okazują oni zainteresowanie losem swoich potomków – a widząc ją, przypominają sobie jednocześnie własne szkolne czasy. Krąg się zamyka. Nauczyciel tkwi w jego centrum jako uosobienie rygoru, nudy, obowiązku i przykrości. Cóż z tego, że z nich wyłania się, przynajmniej w teorii, zdolność młodych ludzi do życia w zbiorowości? Mało który z nich doceni ten trening, zwłaszcza że teoria zdecydowanie przeważa nad praktyką.
Teoria a praktyka
Bo nie tylko z braku niezwykłości i atrakcji bierze się niechęć do szkoły i nauczycieli. Problem tkwi również w tym, że odkąd istnieje powszechny obowiązek szkolny, nie istnieje dobry model jego praktycznej realizacji. Dzieciom podaje się kawałki utekstowionej wiedzy podręcznikowej pozbawionej widocznych związków z realnością – albo próbuje się serwować im tę wiedzę w przystępniejszy dla nich sposób, co sprowadza się z kolei często do prezentowania luźno ze sobą połączonych pokazów wizualnych czy zabaw edukacyjnych. Już starożytni Grecy (przepraszam za tę wyświechtaną frazę) rozumieli, że wychowanie małych ludzi tak, aby umieli sprawnie żyć jako ludzie dorośli, jest zadaniem niemal niewykonalnym – dlatego nigdy nie zdefiniowali precyzyjnie swojej „paidei”. A przecież ich świat w porównaniu z naszym był dziecinnie prosty w obsłudze.
Nie ma co się łudzić, że istnieje obecnie skuteczny model nauczania szkolnego, skuteczny w tym sensie, że praca nauczycieli przynosi zysk w postaci nabycia przez ich uczniów realnych umiejętności życiowych i to jeszcze przy minimalnym nakładzie przykrości po obu stronach. Najlepszym, co można osiągnąć, jest wyczulenie młodych na pułapki – groźny bełkot mediów społecznościowych, erozję więzi społecznych, zanik tradycji kulturowej we wszystkich jej wymiarach, uwiąd rozumienia przekazów bardziej złożonych niż kilkuzdaniowy post na X-ie, nieprzewidywalność rozwoju sytuacji politycznej, narastające chaotyczne skomplikowanie mechanizmów ekonomicznych i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Tylko jak ma na to wyczulać nauczyciel albo nauczycielka, skoro sami ledwo nadążają za sytuacją, pokonując trudności życiowe?
Książka:
Piotr Gołdyn, „Życie codzienne nauczycieli w II Rzeczypospolitej”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024.