„Podczas gdy wasze zdolności przekształciły suche pustynie w żyzne pola uprawne – powiedział saudyjskiemu następcy tronu i jego dworowi podczas niedawnej wizyty w Rijadzie prezydent USA Donald Trump – przywódcom Iranu udało się przekształcić zielone pola uprawne w suche pustynie”. Książę Mohammad bin Salman i reszta dostojników oklaskiwali Trumpa z entuzjazmem, podczas gdy oficjalne reakcje władz irańskich były zaprawione żółcią.

„Gdyby irańska mocarstwowość regionalna nie istniała – zauważył kwaśno Ali Akbar Velayati, doradca ajatollaha Chameneiego do spraw polityki zagranicznej – to USA i inne mocarstwa światowe nie nalegałyby tak na negocjowanie i zawarcie z nami porozumienia”.

Irańska mocarstwowość – atom i rakiety

Ale kontrast między bogactwem i dynamiką Arabii Saudyjskiej a permanentnym kryzysem gospodarki irańskiej rzucał się w oczy. Podczas gdy Saudyjczycy podpisywali z USA umowy inwestycyjne wartości setek miliardów dolarów, telewizja w Teheranie podawała codzienny harmonogram wyłączeń prądu dla miast i ich dzielnic – i to w kraju, który posiada 10 procent światowych zasobów ropy. Zgoda, Arabia ma ich 16 procent, ale to nie wyjaśnia takiej gigantycznej różnicy w rozwoju. Zwłaszcza że do rewolucji islamskiej w 1979 roku to Iran był modelem dla regionu, a oba kraje miały, dzięki kryzysowi naftowemu lat siedemdziesiątych, ogromne zasoby finansowe do dyspozycji.

Iran je w znacznym stopniu roztrwonił poprzez ideologiczną kontrolę gospodarki w kraju, budowę mocarstwowości i eksport rewolucji poza granicami. Arabia postawiła na swobodę działania firm naftowych, z których czerpała ogromne profity. Zarazem jednak, podczas gdy w Iranie istnieje ograniczona forma demokracji, w Arabii król rządzi niemal niepodzielnie.

Irańska mocarstwowość opiera się głównie na programie atomowym i rakietowym. Te czynniki sprawiły, że kraj jest objęty miażdżącymi sankcjami, i wepchnęły Arabię Saudyjską, z którą Iran kilkakrotnie był na krawędzi wojny, w bliski sojusz z USA, a pośrednio z Izraelem. Eksport rewolucji sprawił wprawdzie, że – jak z dumą ogłoszono z trybuny irańskiego parlamentu – „Teheran zhołdował cztery stolice arabskie”: Damaszek, Bejrut, Bagdad i Saanę, ale ceną za to był dalszy wzrost wrogości sunnitów.

Iran ginie – gospodarczo i politycznie

Na bezwarunkową lojalność miejscowych szyitów Teheran nie może liczyć nawet w Iraku, gdzie są większością, zaś sojusz z jemeńskimi Huti wynika bardziej z walki ze wspólnym saudyjskim wrogiem niż z ideologicznej czy religijnej bliskości. Ale kontrola nad Libanem i Syrią była istotnie mocarstwowym triumfem, dopóki nie rozbiło jej izraelskie zwycięstwo nad libańskim Hezbollahem. W ślad za tym poszedł odwrót szyickich bojówek z Syrii, co przyczyniło się walnie do upadku dyktatury Assada. Osłabiony Hezbollah musi się teraz zmierzyć z wrogością większości Libańczyków, którzy ponosili cenę wojny z Izraelem, w którą Hezbollah wciągnął kraj.

Słowem, budowana przez lata ogromnym kosztem mocarstwowość legła w gruzach. Ubiegłoroczne ataki rakietowe na Izrael zostały skutecznie odparte, podczas gdy Jerozolima w atakach odwetowych skutecznie ugodziła w wybrane cele strategiczne w Iranie.

Dziś Iran ginie gospodarczo i politycznie w cieniu Arabii, a ostatnią kartą przetargową, jaką dysponuje, jest program atomowy. Trump oferuje zniesienie sankcji za uniemożliwienie jego wojskowego wykorzystania. Otwarłoby to Teheranowi drogę do odbudowy gospodarki, lecz oznaczałoby definitywne pożegnanie z nadziejami na bliskowschodnie przywództwo. Takie rozwiązanie popiera Arabia, która nie obawia się już osłabionego Iranu. Dla Izraela jakiekolwiek porozumienia z krajem, który deklaruje jego zniszczenie jako cel, są niegodne zaufania. Teheran musi albo sam wyrzec się programu atomowego, albo zostać do tego zmuszony siłą.

Trump nie zadał decydującego ciosu

Jeszcze pół roku temu wydawało się, że Jerozolima będzie mogła wreszcie złamać przeciwnika. Hezbollah został pokonany, irańskie ataki zwycięsko odparte, Hamas w Gazie był bliski klęski, a do władzy w USA dochodził Trump. Ten sam, który podczas swej pierwszej kadencji zerwał, zawarte przez Baracka Obamę, porozumienie z Teheranem ograniczające irański program atomowy. Brak w nim było gwarancji, że irańska bomba nie powstanie. Jerozolima uważała to porozumienie za kapitulację i liczyła na powrót konfrontacyjnej polityki wobec Iranu. Teheran poniósł ogromne straty militarne i wizerunkowe, a wewnętrznie targany był protestami wywołanymi kryzysem gospodarczym. Trudno o lepszy moment do zadania decydującego ciosu.

Trump tymczasem, miast postawić Iranowi ultimatum, zaczął z nim negocjować. Efektem może być jedynie jakaś forma porozumienia Obamy. Z punktu widzenia Izraela byłaby to właściwie ponowna kapitulacja. Waszyngton nie przejmuje się izraelskimi obawami i nawet nie uprzedził Jerozolimy, że wznawia negocjacje z Teheranem. Izraelczycy mogą je co najwyżej obserwować z boku, tak jak Irańczycy wizytę Trumpa na Półwyspie Arabskim czy Europejczycy rozmowy Moskwy i Waszyngtonu w sprawie zakończenia wojny w Ukrainie.

W ten sposób dowiedzieli się też, że Waszyngton, nie konsultując się z Jerozolimą, bezpośrednio wynegocjował z Hamasem zwolnienie z Gazy zakładnika z podwójnym, izraelskim i amerykańskim obywatelstwem. Że Trump polecił zakończyć bombardowanie pozycji Hutich w Jemenie w zamian za obietnicę, że nie będą atakowali na Morzu Czerwonym amerykańskich statków – i to mimo celnego uderzenia jemeńskiej rakiety w okolice lotniska w Tel Awiwie, które wypłoszyło z Izraela międzynarodowe linie lotnicze. Że Trump postanowił, za radą arcywroga Izraela, tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, znieść sankcje wobec nowego reżimu rewolucyjnego w Syrii. Mimo że Izrael uważa jego przywódcę Ahmeda al-Szarę, byłego szefa al-Kaidy w Syrii, który za udział w islamskim terroryzmie odsiedział pięć lat w więzieniu amerykańskim w Iraku, za groźnego islamistę.

Katarski Air Force One

Słowem, Trump jasno pokazał, że nie interesują go życzenia oraz interesy Izraela, a kierować się będzie własnymi – które uważa za tożsame z amerykańskimi. No bo czym w końcu Jerozolima mogłaby przebić katarski prezent – luksusowego jumbo jeta wartości 400 milionów dolarów? Bezpłatnym dożywotnim biletem miesięcznym na jerozolimski szybki tramwaj miejski?

Arabska podróż Trumpa pokazała, że nowy lokator Białego Domu jest zainteresowany jedynie tym, co za swoje działania może dostać, szybko i wymiernie. Zubożony i osłabiony Iran może tylko straszyć atomem – i tę groźbę Trump musi wyeliminować, dlatego z Teheranem rozmawia. W pozostałych wymiarach Iran stał się nieważny, więc rozmawiać nie ma o czym. Izrael nie ma takich pieniędzy, by inwestować w USA, przeciwnie – sam potrzebuje amerykańskiej pomocy. Nie ma nic do zaoferowania, więc nie ma o czym z nim rozmawiać.

Iran i Izrael połączone wspólnotą nieważności dla USA

Może natomiast, jak Iran bombą, psuć amerykańskie interesy, ekonomiczne i polityczne, niekończącą się wojną w Gazie. Za jej zakończenie może coś dostać, na przykład poprawę stosunków z Saudami. Dopóki wojna trwa, traktowany będzie ozięble. Trump nie tylko do Izraela nie pojechał, choć był w pobliżu, ale nawet o nim w swych mowach nie wspominał – a to przecież w końcu Izraelczycy, a nie Saudyjczycy sprawili, że pustynia rozkwitła. Minione zasługi się jednak nie liczą, minione przewiny zresztą też niekoniecznie: Trump chwalił al-Szarę, choć ten walczył z Amerykanami z bronią w ręku, bo jeśli ustabilizuje Syrię, to USA będą mogły robić tam interesy. Obawy Izraela przed islamistycznym sąsiadem, obawy syryjskich mniejszości przed prześladowaniami, obawy nawet sunnickich Syryjczyków, że zamieniają dyktaturę na dyktaturę, są może i zrozumiałe – ale to nie są obawy Trumpa. A zresztą Arabia Saudyjska pokazuje, że dyktatura może być niesamowicie opłacalna.

A kto nie umie robić interesów, skazuje się na pozycję widza. Jak Izrael i Iran, nieoczekiwanie połączone wspólną nieważnością dla Trumpa ich politycznych aspiracji i dążeń. Oba kraje uważają, że przyszłość Bliskiego Wschodu wykuwa się na polach bitew w Gazie i na niebie nad ich krajami, gdzie spotykają się rakiety i antyrakiety. Trump uważa, że decyduje się ona w Rijadzie i Dosze, gdzie podpisywane są miliardowe kontrakty.

Jeśli wojny – to handlowe; jeśli wartości – to przeliczalne na dolary. Nieważne, kto ma rację. Ważne, że to inni muszą zabiegać o względy Trumpa, a nie odwrotnie. A więc to jego będzie na wierzchu.

This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.