Dotychczasowe debaty telewizyjne przypominały mecze piłkarskie – powiedzmy, że mecz filozofów ze skeczu „Monty Pythona” – bo było na nich miejsce dla kilkunastu uczestników. Jutrzejsza debata będzie wyglądać bardziej jak mecz bokserski. Tyle że Karol Nawrocki i Rafał Trzaskowski nie będą walczyć na ciosy, a na miny.
Bokserski pojedynek
Dla Trzaskowskiego dobre jest to, że nie będzie atakowany z wielu stron, tylko z jednej. Tak łatwiej bronić się i samemu atakować. Po drugie, nie będzie musiał konkurować z charyzmą, zdolnościami scenicznymi, urokiem czy argumentacją Magdaleny Biejat, Adriana Zandberga, Joanny Senyszyn czy Szymona Hołowni. Może budować przewagę na własnych warunkach i jest w stanie to zrobić.
Trzaskowski, chociaż to nie on jest bokserem, ma naturalną zdolność do wchodzenia w zwarcia i wygrywania ich, kiedy go coś rozgniewa. Można tu wspomnieć na przykład jego ton i słowa, kiedy podczas poprzedniej kampanii prezydenckiej odpowiedział na zaczepkę mężczyzny z Podlasia podającego się za Amerykanina: „Musi się pan przyłożyć do nauki angielskiego”. Jego sztywność i szorstkość w sytuacjach publicznych potrafią z kolei robić wrażenie władcze, a przecież chce być prezydentem dumnego kraju. Jednocześnie umie być grzeczny, sympatyczny, ujmujący, porywać publiczność oraz sprawiać wrażenie kompetentnego. W debacie jeden na jeden to są atuty.
Nawrocki nie mówi tak swobodnie, nie ma takiego uroku, umie jednak być „swojakiem”, kimś na kształt lidera strajku czy grupy walczących o swoje oszukanych klientów. Taka cecha jest ważna, jednak łatwiej ją wyeksponować w gronie kilkunastu uczestników i rozejrzeć się dookoła, szukając poparcia, niż w debacie jeden na jeden. Nawrocki nie ma też refleksu, który jest potrzebny w sytuacji, kiedy uwaga nie przenosi się na innych uczestników i brakuje czasu do namysłu. Jego mocną stroną jest natomiast spokój, raczej trudno go wyprowadzić z równowagi.
Trochę inaczej ma się sprawa z rozkładem słabych i mocnych stron przed drugim wielkim pojedynkiem, czyli Marszem Polaków (KO) i Marszem Patriotów (PiS), które mają przejść przez Warszawę w niedzielę.
Policzmy flagi
Marsz Trzaskowskiego pójdzie szeroką, wielopasmową ulicą Marszałkowską na długości prawie trzech kilometrów. W dodatku przy jego trasie długo będą po bokach szerokie przestrzenie, na których naturalnie może rozlewać się tłum. Może więc optycznie wydawać się długi, ale łatwo będzie sfilmować puste miejsca, luz między ludźmi.
Marsz Nawrockiego ma iść wąskim Traktem Królewskim na długości prawie dwóch kilometrów – trasa jest więc krótsza i tłum będzie bardziej zbity, robiąc wrażenie morza głów i flag. Ludzie nie będą też rozchodzić się na boki, bo na zabudowanym ściśle Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie nie ma, jak tego zrobić. W bitwie na zdjęcia tłumów na marszu ma więc więcej atutów kandydat PiS-u. Będzie on też przechodził koło Pałacu Prezydenckiego i z całą pewnością zostanie sfilmowany i sfotografowany na jego tle – swoim docelowym miejscu. Duet – on i pałac – stanie się więc bardziej naturalny.
Z drugiej strony – należy liczyć się z tym, że policja i ratusz tym razem będą podawać zbliżone szacunki na temat frekwencji na obu marszach. Ludziom Nawrockiego trudniej będzie więc przebić się z informacją o rekordowej liczbie uczestników na jego marszu, jeśli nie będą ich podawać oficjalne źródła. Nie chodzi o to, że policja i ratusz mają kłamać, tylko o to, że podczas marszów z czasów, gdy policja była obsadzana przez PiS, trudno było oszacować liczbę uczestników różnych demonstracji w Warszawie, bo policja podawała skrajnie inne dane niż ratusz.
A frekwencja to podstawowa moc obu marszów. Będzie to próba sił, miara poparcia dla kandydatów, ich zdolności do mobilizacji zwolenników.
Druga moc to przekaz. Na reklamach marszu Trzaskowskiego widać już, że organizatorzy chcą obudzić emocję z Marszu Miliona Serc przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku. Wtedy siłą spajającą ludzi był nie tylko bunt przeciwko władzy, ale i tęsknota za spokojem, tym zdewaluowanym już dziś uśmiechem. Po drugie, o „uśmiechniętej Polsce” mówił wciąż z trybun i platform nie tylko Donald Tusk, ale i Włodzimierz Czarzasty, i Robert Biedroń, a Szymon Hołownia pozdrawiał uczestników ze swojego wiecu w innym mieście. Marsz odniósł więc sukces z powodu wspólnoty w dążeniu do odsunięcia PiS-u od władzy – PiS, co do którego było wiadomo, że szkodzi Polsce.
Dziś już tak się tego nie pamięta, na świeżo obywatele mają natomiast niespełnione obietnice i zawiedzione nadzieje po półtora roku sprawowania władzy przez koalicję. A PiS jest w opozycji – na demonstracjach zawsze łatwiej jest wzbudzić emocję protestu niż poparcia. Wprawdzie teraz KO może zachęcać do protestu wobec groźby przejęcia władzy przez PiS, jednak o tę jedność, która była w roku 2023 będzie trudniej.
Kto jeszcze za mną?
Wyniki wyborów pokazały, że polaryzacja nie przebiega już tak, jak wtedy. Stary duopol nadal wprawdzie jest mocniejszy niż inne podziały, jednak tamte też stały się mocne. Ponad 20 procent poparcia dla skrajnej prawicy nie musi wprawdzie wcale oznaczać, że Polska staje się krajem rasistów czy zwolenników polexitu. Jednak pokazuje, że dotychczasowe elity idą w odstawkę, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Dla nich PiS nie jest takim złem, które zmuszałoby do głosowania na KO – i odwrotnie.
I to z kolei jest problem obu kandydatów, którzy weszli w fazę pojedynku jeden na jednego. Zdefiniowanie nowego podziału pomogłoby im zbudować ostatnie dni kampanii. Tak, żeby dostać poparcie tych, którzy nie chcą się mobilizować dla żadnej ze stron. I to będzie większym wyzwaniem na najbliższe dni niż debaty i marsze.