Po niedzielnych wyborach większość wyborców nie będzie miała prezydenta, którego chciała. Ten prosty fakt powinien być podstawą dyskusji nad drugą turą wyborów. Zamiast tego ciągle powraca temat wyników sprzed tygodnia.

Lewica patrzy na wyniki swoich kandydatów, które były niższe niż w przedwyborczych sondażach, i dochodzi do wniosku, że dużą część odpowiedzialności za brak znaczącego postępu wyborczego ponosi wroga liberalna elita.

Liberałowie patrzą na spadek poparcia dla Rafała Trzaskowskiego z 38 procent w kwietniu do 31 procent w połowie maja i wnioskują, że walka jest zacięta, dlatego że lewica uparcie nie chce zaprzestać głosować na swoich kandydatów.

A umiarkowani konserwatyści patrzą na to, jak bardzo osłabła pozycja Szymona Hołowni od czasów świetności „Sejmflixa” i zastanawiają się, czy ktokolwiek, lewica czy liberałowie, w ogóle ich jeszcze zauważa.

Zrozumiała frustracja

Sporą winę za ten stan rzeczy ponoszą liberałowie. Rutynowe odwoływanie się do frazesów o „Razem/Osobno” i ponure przepowiednie, że lewica będzie winna porażki, jeśli nie wykona poleceń swoich mądrzejszych kolegów, wywołują zrozumiałą irytację i frustrację.

Listy otwarte wzywające „rozsądnych” Polaków do podjęcia „odpowiedzialnych decyzji” brzmią protekcjonalnie, zwłaszcza gdy ich autorami są osoby, których domniemany autorytet moralny wygasł wraz z ich hegemonią polityczną prawie ćwierć wieku temu. Wielu z tych wyborców, którzy po raz kolejny są adresatami apelu o ocalenie polskiej demokracji przed nią samą w kolejnych „najważniejszych wyborach od 1989 roku”, ma uzasadnione obawy, że zostaną zignorowani i zbagatelizowani, gdy tylko wygrana już będzie w kieszeni.

Jako liberał – a przede wszystkim liberalno-demokratyczny pluralista – bardzo bym chciał, aby zwyciężył kandydat, który nie będzie stwarzał dalszych przeszkód dla przywrócenia liberalnej demokracji w Polsce. Jednocześnie w pełni rozumiem, dlaczego wielu wyborców lewicowych nie ma ochoty słuchać wykładów o zaletach pluralizmu od tych, którzy te zalety dostrzegają tylko wtedy, gdy do nich dociera, że PO znów nie zdobędzie samodzielnej większości.

Osłabienie duopolu

Warto jednak powtórzyć, że w dwuturowych wyborach prezydenckich w demokracji wielopartyjnej o wyniku wyborów decydują zazwyczaj wyborcy, którzy głosują na „mniejsze zło”.

Polski system polityczny przechodzi powolną, ale znaczącą fragmentację duopolu PiS–PO na szczeblu parlamentarnym, a spektakularne wyniki Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga wśród młodszych wyborców świadczą o zmieniającej się rzeczywistości, z którą zarówno PiS, jak i PO będą musiały się pogodzić.

Jeśli w ciągu ostatnich dwóch dekad dwie główne partie przedstawiały się na zmianę jako bardziej atrakcyjny wybór dla zrażonych do aktualnych rządzących, to obecnie obie partie narażone są na równie silną niechęć ze strony wyborców antyestablishmentowych.

Konsekwencje działań i zaniechań

Chociaż ta fragmentacja jest bardzo widoczna, to ani nie zmienia ona faktu, że druga tura wyborów przebiega według zupełnie innej logiki niż pierwsza, ani nie zwalnia nikogo – elit politycznych i wyborców – od rozważenia konsekwencji własnych decyzji w nadchodzącym tygodniu, zarówno w perspektywie krótko, jak i długoterminowej.

Na przykład, jest pewna niespójność w tym, co mówi Adrian Zandberg. A mówi, iż nie jest właścicielem głosów swoich zwolenników i to oni mają zdecydować, na kogo głosować w drugiej turze. To oczywiste, że nie jest właścicielem niczyich głosów. Natomiast zaledwie parę tygodni temu, podobnie jak każdy inny kandydat, miał bardzo jasny pogląd na temat tego, na kogo powinni głosować ludzie. W przeciwnym razie nie startowałby w wyborach. Irytacja liberałów niechęcią Zandberga do nawiązania wzajemnie korzystnych relacji z głównym nurtem polskiej sceny politycznej może wydawać się dziwna. Jednak uzasadnione jest pytanie, którego z kandydatów drugiej tury uważa on za mniejsze zło i dlaczego. Uzasadniona jest również ocena jego odpowiedzi i wynikających z niej konsekwencji. Politycy nie tylko podążają za wyborcami, lecz także im przewodzą.

Co ważniejsze jednak, zwycięstwo Karola Nawrockiego nie byłoby porażką tylko dla liberałów. Lewica ma pełne prawo wskazywać na wybory w 2023 roku jako zwycięstwo, w którym odegrała znaczącą rolę, nie tylko poprzez zmobilizowanie osób głosujących na partie lewicowe oraz ich wyborców, którzy zagłosowali taktycznie na inne ugrupowania. Ma również pełne prawo wyrażać niezadowolenie z braku postępów w realizacji swoich postulatów od tego czasu.

Jednak nie ma sensu przypisywać sobie zasług za wynik wyborów, zajmując jednocześnie ambiwalentne stanowisko w sprawie wyniku głosowania w najbliższą niedzielę. W sytuacji, gdy potencjalny prezydent Nawrocki nie będzie bardziej pojednawczy, ugodowy i konstruktywny niż prezydent Duda, a jego prezydentura stanowiłaby nie tylko okazję do całkowitego udaremnienia lewicowych celów politycznych, lecz także impuls do dalszej współpracy formacji radykalnej prawicy, wynik wyborów ma fundamentalne znaczenie również dla interesów lewicy.

Trzaskowski to koniec wymówek

Wyborcy lewicowi, wraz z liberałami i umiarkowanymi konserwatystami, powinny w niedzielę zagłosować na Trzaskowskiego nie pomimo zwycięstwa, do którego przyczyniła się w 2023 roku, ale dzięki niemu. Zniesienie odruchowego korzystania z prawa weta i zapewnienie, że Polska nie będzie musiała znosić kolejnych pięciu lat illiberalnej prezydentury – a być może kolejnej dekady regresu demokratycznego – to ważne cele same w sobie.

Ale przede wszystkim prezydentura Trzaskowskiego jednoznacznie eliminuje ostatnią wymówkę dla bezczynności. Dla niedotrzymania obietnic złożonych w 2023 roku. Ostatnią wymówkę dla bezrefleksyjnego niezrozumienia, że Polska się zmienia, a że reagowanie na te zmiany wymaga spełnienia nadziei, jakie wzbudziło zwycięstwo w 2023 roku, zarówno wśród liberałów, jak i lewicy. I ostatnią wymówkę dla proszenia o dalsze odkładanie na bok swoich przekonań i preferencji politycznych w imię wyższej konieczności.

Ostatnie ostrzeżenie

Dotyczy to zarówno wyborców lewicowych sfrustrowanych brakiem działań w zakresie preferowanych przez nich polityk, jak i liberałów sfrustrowanych powolnymi postępami w zakresie praworządności.

Donald Tusk nawiązał do tej rzeczywistości, przepraszając podczas niedzielnego marszu za opieszałość swojego rządu w realizacji celów. Prośba o dostarczenie narzędzi niezbędnych do wykonania zadania ma sens. Powinien on jednak poważnie potraktować uzasadniony sceptycyzm tych wyborców, do których skierował swoje przeprosiny. Jeśli Rafał Trzaskowski wygra wybory prezydenckie, a liberałowie nie dotrzymają obietnic złożonych w 2023 roku, z pewnością przegrają następne wybory z koalicją PiS-u i Konfederacji. I będzie to zasłużona porażka.