„Nie lubię publicznych zwierzeń, lepiej nie karmić przeciwników. Ale w Stanach uczą polityków innego stylu bycia, zachęcają do tego, żeby mówić o sobie. W 2019 r. byłem na szkoleniu MBA, które zorganizował dla merów Mike Bloomberg, dokładnie Fundacja Bloomberga i Uniwersytet Harvarda. Ciekawe zajęcia prowadził tam profesor Marshall Ganz, który mówił o tym, że jeżeli chce się wyborców do czegoś przekonać, to trzeba mówić przez pryzmat własnych doświadczeń. Chodzi o zarzucanie kotwicy, opowiedzenie ludziom skąd się wziąłem, i wytłumaczenie, że to, do czego ich namawiam, oparte jest na wartościach, które wyznaję, i dlaczego to może być ważne także dla nich. W polskiej polityce to nie do zaakceptowania” [1] – tłumaczy Donacie Subbotko Rafał Trzaskowski w wywiadzie-rzece pt. „Rafał”. Słowa te okazały się prorocze, bo książka, wydana jako preludium kampanii wyborczej, rzeczywiście stała się pokarmem dla przeciwników. Krzysztof Stanowski, twórca Kanału Zero, uznał ją nawet za jeden z największych błędów kampanii wyborczej kandydata KO. Ale żarty z „Rafała” robiono sobie nawet po liberalnej stronie mocy. Przykładem jest Krzysztof Varga, piszący w „Newsweeku”, że czytając książkę Trzaskowskiego, „nabawił się potwornych kompleksów, bo jak się nie nabawić, czytając o kimś, kto jest tak doskonały, niepowtarzalny, bezbłędny”. Czy to znaczy, że jej wydanie było błędem?

Nic bardziej mylnego. Parafrazując słowa samego Trzaskowskiego – „karmienie przeciwnika” nie jest zapewne zajęciem przyjemnym. Ale jeszcze gorsze jest pozwolenie, by ów przeciwnik wszedł na nasze terytorium i sam poszukał sobie pożywienia. Lepiej już podsunąć mu coś na talerzu i obserwować, jak je.

Czas na manipulację

Zacznę od dosyć osobliwego wyznania – lubię czytać wywiady rzeki z politykami. To takie moje guilty pleasure. W domowej biblioteczce mam zresztą całkiem sporo podobnych pozycji, w tym kilka kompletnie zapomnianych, na przykład: „Czas na Akcję” (rozmowa Macieja Łętowskiego i Piotra Zaremby z Marianem Krzaklewskim), „Alfabet Rokity” czy „Marcinkiewicz. Kulisy władzy”. Na ich tle „Rafał” wypada zupełnie przyzwoicie, a już na pewno nie zasługuje na hejt, który tę książkę spotkał. Całkiem sporo w niej anegdot z życia bohatera i jego rodziny (trzeba przyznać – niezwykłej, bo należącej do artystycznej bohemy PRL-u), trochę ciekawych kulisów polityki ostatnich lat, choć – rzecz jasna – trudno od takiej formy literackiej oczekiwać szczególnego pazura czy kontrowersji. Pewnie, że gdy w trakcie debaty prezydenckiej Krzysztof Stanowski teatralnym głosem czytał jej fragmenty, sugerując, że kandydat Platformy to narcyz i mitoman, można się było momentami z zażenowaniem uśmiechnąć. Problem w tym, że przekaz, jaki dotarł do opinii publicznej na temat książki, jest mocno zmanipulowany. Dla przykładu – wbrew sugestiom szefa Kanału Zero – na jej kartach nie ma bynajmniej opisu walki Trzaskowskiego z rekinami. Nie ma też historii, że w 1989 roku Trzaskowskiemu miał zagrać prywatny koncert Stevie Wonder. W rzeczywistości prezydent Warszawy opowiada jedynie, że kiedyś podczas nurkowania miał okazję obserwować pływające rekiny, a innym razem owinął się wokół niego wąż morski. „Najadłem się strachu” – przyznaje Trzaskowski i to wszystko w temacie. Także spotkanie ze Stevie’em Wonderem w warszawskiej kawiarni Niespodzianka przy okazji kampanii wyborczej 1989 roku opisane jest jako przypadkowe – po prostu obaj znaleźli się w tym samym czasie i miejscu, czyli w siedzibie sztabu „Solidarności”. Niby podobnie jak w pełnych szyderstw relacjach przeciwników, a jednak zupełnie inaczej. 

Rozbrajanie min

Nie zmienia to faktu, że jeśli o książce Trzaskowskiego było głośno, to głównie w kontekście negatywnym. Ani pobyt na Oksfordzie, ani studia u profesora Bronisława Geremka w Natolinie, ani tym bardziej kulisy negocjacji w sprawie wsparcia finansowego dla Polski przy okazji wejścia w życie pakietu klimatycznego w 2014 roku z oczywistych względów nie rozgrzały do czerwoności elektoratu. Czy warto było więc wydawać prawie pięćsetstronicowy wywiad rzekę po to, by w zamian dostać kilka szyderczych uwag od politycznych przeciwników? Paradoksalnie odpowiedź brzmi: tak. W dobie mediów społecznościowych dla kandydata na prezydenta to właśnie brak biografii jest najgorszy, o czym boleśnie przekonał się Karol Nawrocki. Ale o tym później.

Nie wiemy, jak wyglądałaby kampania Trzaskowskiego bez „Rafała”. Jedno jest jednak pewne – w trakcie tej wyjątkowo brutalnej batalii prezydenckiej kandydatowi KO nie wybuchła w rękach żadna biograficzna bomba. Dlaczego? Bo sam wszystkie skutecznie rozbroił. Przykład? Kwestia domniemanej współpracy matki Rafała Trzaskowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Sprawa nie jest nowa, pisała o niej już siedem lat temu „Gazeta Polska”, przedstawiając ją w sposób – delikatnie mówiąc – mocno jednostronny. Wtedy w swoich mediach społecznościowych Trzaskowski próbował zamienić doniesienia w żart, co jednak teraz mogłoby nie wystarczyć. Tym razem odrobił lekcję. Przed kampanią zapoznał się ze wszystkimi dotyczącymi matki materiałami dostępnymi w IPN, to samo zrobiła też Subbotko. W efekcie na czterech stronach książki kontakty Teresy Trzaskowskiej z bezpieką zinterpretowane są w możliwie życzliwy dla niej sposób, z pokazaniem tego, co w jakiś sposób je wyjaśnia i usprawiedliwia. Przy okazji Trzaskowski sprawdził też materiały bezpieki dotyczące ojca, który w młodości – z powodu działalności antykomunistycznej – trafił do więzienia.

Swoją drogą kiedyś, przy okazji zbierania materiałów do zupełnie innej publikacji, dość przypadkowo natrafiłem na te dokumenty. Stawiają one ojca prezydenta Warszawy w niemal bohaterskim świetle i nie mam wątpliwości, że gdyby dotyczyły na przykład kogoś z rodziny Karola Nawrockiego, prawicowy sztab chwaliłby się nimi na lewo i prawo. Tą heroiczną historią Trzaskowski jednak specjalnie nie zagrał, wspomniał ją jedynie w kilku zdaniach, pokazując, że zaglądanie do życiorysów przodków nie jest priorytetem. Przy okazji opisywania w książce rodzinnych historii zdetonował też potencjalne „wyciągnięcie” mu przez antysemitów żydowskich korzeni Mariana Ferstera – pierwszego męża matki. Możemy się na to słusznie zżymać, ale podobne historie są używane w niemal każdej kampanii wyborczej, o czym w przeszłości przekonały się żony Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy. Trzaskowski wyprzedził więc potencjalny atak, nikt go więc nie mógł nim zaskoczyć. „To byli porządni ludzie. Jakże mógłbym się ich wstydzić? Tylko że to nie jest moja rodzina, ale rodzina mojego przyrodniego brata Piotra” [2] – wyjaśnia prezydent stolicy. 

Inną sprawnie rozbrojoną w książce „Rafał” potencjalną „miną” jest informacja, że Trzaskowski nie obronił magisterium z filologii angielskiej. „Do dzisiaj mnie to męczy, bo to mój jedyny niedokończony projekt” [3] – kaja się w swojej książce. Braku wykształcenia oczywiście nikt rozsądny mu nie zarzuci. Prezydent stolicy ukończył bowiem stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim i europeistykę w Kolegium Europejskim w Natolinie, później obronił doktorat, był też na stypendium w Oksfordzie i w Paryżu. Ale kto wie, czy w gorączce kampanii nie przyszłoby komuś do głowy wyciągnięcie mu nieobronionego magistra, co – jak pamiętamy – przed dwudziestu laty jednemu z ówczesnych kandydatów na prezydenta mocno zaszkodziło.

Takie niewygodne fakty ma w swym życiorysie każdy. Teoretycznie nie mają one zbyt dużego potencjału, ale w dobie mediów społecznościowych nie ma tematów nieszkodliwych. W tej sytuacji rolą autoryzowanej biografii politycznej czy wywiadu rzeki nie jest opowiedzenie ludziom fascynującej historii życia kandydata, lecz utrudnienie życia specjalistom od czarnego PR-u w sztabie przeciwnika. A także szukającym kampanijnych newsów dziennikarzom. Po co bowiem ma ktoś grzebać w czymś, co na światło dziennie wyciągnął już sam zainteresowany?

Bez kanonicznej wersji

Znaczenie wywiadu rzeki z Trzaskowskim można w pełni docenić, zestawiając ją z książką „Polska silna historią” Karola Nawrockiego, która ukazała się w samym środku kampanii wyborczej. Zapewne większość czytelniczek i czytelników tego artykułu w ogóle o niej nie słyszało. To nie przypadek. Jest bowiem napisana naprędce, zresztą chyba tylko po to, żeby było na czym umieścić okładkę ze zdjęciem i nazwiskiem autora. Na pierwszy rzut oka ma wszystko, co powinna mieć pozycja wydana przez kandydata na prezydenta. A więc zdjęcia rodzinne, na których kilkuletni Karol siedzi w bryczce, fotografie z rodzicami, żoną i kibicami Lechii. Duża część książki to jednak niskiej jakości wywody historyczne, rozważania o drugiej wojnie światowej i reparacjach, dekomunizacji miejsc pamięci, a także… zbiór przemówień Nawrockiego jako szefa IPN. Z jakiegoś powodu ani sztab, ani sam zainteresowany nie wykorzystali więc okazji do tego, by zdetonować życiorysowe bomby, których – jak się okazało w trakcie kampanii – jest całe mnóstwo. Gdyby chociażby wcześniej stworzono kanoniczną wersję historii przejęcia przez Nawrockiego kawalerki pana Jerzego albo udziału w kibicowskich ustawkach, nie trzeba byłoby gasić kampanijnych pożarów. O tym jednak najwyraźniej nie pomyślano.

Kto napisze biografię

A przecież nie od dziś wiadomo, że gdy kandydat na prezydenta sam nie napisze swojej biografii, zrobią to za niego przeciwnicy. Przekonaliśmy się o tym już trzydzieści pięć lat temu podczas pierwszej demokratycznej kampanii III Rzeczypospolitej. Teoretycznie nie jestem aż tak stary, żeby to pamiętać, a mimo to pamiętam doskonale. Miałem wtedy trzynaście lat i po prostu zachłysnąłem się polityką. Kampanię prezydencką 1990 roku śledziłem z taką uwagą, że dziś mógłbym ją odtworzyć niemal tak precyzyjnie, jak robi to profesor Antoni Dudek. To właśnie wtedy po raz pierwszy w demokratycznej Polsce przeciwko kandydatowi na prezydenta wyciągnięto haki biograficzne, których dziś nie powstydziłaby się profesjonalna farma trolli. 

Sprawa została przez naszą zbiorową pamięć w znacznej mierze wyparta, bo – szczerze mówiąc – historii polskiej demokracji nie przynosi specjalnej chluby. Wywleczone kandydatowi plamy w życiorysie okazały się bowiem w znacznej mierze zmanipulowane. Po drugie, „ofiarą” był Stan Tymiński, za którym nikt dziś raczej nie tęskni. 

Skądinąd warto przypomnieć, że polityczna przygoda Tymińskiego w III Rzeczypospolitej zaczęła się właśnie od książki. W 1990 roku po prawie trzydziestu latach nieobecności, przyjechał do Polski teoretycznie po to, by promować napisane przez siebie „Święte psy”. To rzekomo przy okazji rozmów na temat ich wydania zaproponowano mu start w wyborach. „Święte psy” rozeszły się w nakładzie ponad trzystu tysięcy egzemplarzy. Oprócz wątpliwej jakości recept politycznych („Najbardziej skuteczną bronią dla Polski jest dziś inteligentna rakieta średniego zasięgu wyposażona w głowicę jądrową wielkości megatony” [4]) zawierała zaskakujące wątki autobiograficzne („W moich podróżach po dżungli znalazłem się pewnego razu na granicy śmierci głodowej, musiałem więc nauczyć się jeść żywe mrówki i gąsienice. Były tłuste, miały smak masła. Każda gąsienica dawała wystarczającą ilość kalorii, aby móc iść dalej przez następne dwie godziny” [5]). Generalnie nie rozbrajała jednak żadnych biograficznych min autora, a nawet mogła je podsycać, podsuwając przeciwnikom tropy. Z których zresztą skorzystano. Gdy po pierwszej turze wyborów okazało się, że nikomu nieznany Tymiński przeszedł do drugiej tury, eliminując z niej Tadeusza Mazowieckiego, przerażenie tym faktem było dość powszechne. TVP, jedyna wówczas telewizja, wyemitowała wtedy film dokumentalny, w którym oskarżono konkurenta Lecha Wałęsy o przemoc domową, bicie żony i głodzenie dzieci. Podano też zmyśloną informację, że Tymiński wielokrotnie jeździł do Libii (w domyśle do Muammara Kaddafiego). Media informowały też, że leczył się psychiatrycznie, a przebywając w dżungli, zażywał narkotyki. Rok później socjolog Jacek Raciborski zebrał w artykule naukowym odnoszące się do życiorysu Tymińskiego określenia, które stosowała ówczesna prasa: „agenciak KGB”, „agent dawnego PRL-owskiego aparatu bezpieczeństwa”, „Dyzma z Peru”, „przestępca z dżungli”, „psychiczny robot sterowany z kosmosu”, „esbek”.

Choć po jakimś czasie Telewizja przegrała z Tymińskim proces o zniesławienie, nie miało to już większego znaczenia. Biznesmen z Kanady w drugiej turze wyborów dostał o ponad sto tysięcy głosów mniej niż w pierwszej, co było fenomenem na skalę światową. 

Do historii Tymińskiego wracam, bo już na początku naszej demokracji pokazała ona, że do kampanii prezydenckiej trzeba starannie przygotować nie tylko kandydata, ale i jego życiorys. Dziś, w dobie mediów społecznościowych, ważniejsze od opowiedzenia historii jego życia staje się umiejętne zarządzanie jego biografią i to, w jakiej formie i w jakim kontekście jej elementy ujrzą światło dzienne. Bo to, że ujrzą, jest więcej niż pewne.

Przypisy:

[1] R. Trzaskowski, D. Subbotko, „Rafał”, Znak Literanova, Kraków 2025, s. 7.

[2] Tamże, s. 24.

[3] Tamże, s. 79.

[4] S. Tymiński, „Święte psy”, wyd. Officina, Warszawa 1990, s.202.

[5] Tamże, s 221.

Książki:

Rafał Trzaskowski, Donata Subbotko, „Rafał”, Znak Literanova, Kraków 2025.

Karol Nawrocki, „Polska silna historią”, Transatlantic Foundation, Warszawa 2025.