Krzysztof Katkowski: Kim właściwie był John Barker, któremu poświęciłeś książkę?
Sam Knight: Brytyjskim psychiatrą, lekarzem pracującym w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Pod wieloma względami był klasycznym intelektualistą brytyjskim z połowy wieku. Studiował na Uniwersytecie w Cambridge, potem na St. George’s Medical School – bardzo tradycyjne wykształcenie, bardzo klasyczne kształcenie. Ale jednocześnie był otwarty na zjawiska nadprzyrodzone, na przykład na okultyzm. To połączenie może teraz wydawać się nietypowe, ale wtedy nie było tak szokujące. Nie był to główny nurt – raczej margines – ale nie było to też jakoś szalenie ekscentryczne.
Kiedy Barker był studentem, brał udział w wyprawach, których celem było poszukiwanie duchów. Jego ojciec służył w wojsku w czasie pierwszej wojny światowej i mówił, że przeżył tam doświadczenia nadprzyrodzone, co – nawiasem mówiąc – nie było aż tak rzadkie. Wielu żołnierzy, którzy walczyli w czasie tej wojny, zgłaszało podobne rzeczy.
Barker był więc lekarzem i naukowcem, który pochodził z czasów, gdy granica między faktem a zjawiskiem nadprzyrodzonym nie była jeszcze tak sztywna.
Ambitny facet. Zawsze się spieszył. Ostry w obyciu…
Bardzo często takie postaci – szczególnie w nauce czy dziennikarstwie – są sprowadzane do anegdot. Pojawiają się w opowieściach jako ciekawostki na pięknej osi postępu ludzkiego. A potem znikają.
Jednak powinniśmy taktować takich ludzi poważnie, bo odnosili w swoich czasach sukcesy i próbowali pokazać nam coś prawdziwego o świecie.
Czy Barker ucieleśniał oświeceniowy impuls systematyzowania tego, co nieznane – choćby snów – narzucając logikę i strukturę tam, gdzie intuicja mogłaby wystarczyć? I czy pisanie o nim było dla ciebie w pewnym sensie także sposobem zbadania granic tego impulsu? A może refleksją nad własnym?
Dla mnie chodzi o tę stronę nauki, o której rzadko się mówi. Nauka posuwa się naprzód także dzięki porażkom – przez eksperymenty, które często prowadzą donikąd. Jedna ścieżka zostaje porzucona, a wiedza zmienia kierunek. Barker próbował podążać swoją ścieżką i to nie zadziałało.
Być może dlatego, że jestem dziennikarzem i humanistą, mam duży szacunek dla lekarzy czy naukowców, czyli ludzi, którzy powinni pracować w ramach rygorystycznego, racjonalnego systemu. A Barker był dla mnie „bardzo ludzkim” naukowcem. Miał swoje idee, za którymi gonił z desperacją. Chciał, żeby były prawdziwe, bez względu na dowody, które temu przeczyły. Myślę, że się z tym utożsamiłem. Niestety wszystko, co robił naukowo, okazywało się błędne.
Jego podstawowe przekonanie było takie, że umysł ma bezpośredni wpływ na ciało. I z czasem ta idea zyskała na wiarygodności. Dziś akceptujemy, że emocje, myśli czy stres wpływają na zdrowie fizyczne w mierzalny sposób. Więc kiedy pytał: „Jeśli powiem ci, że umrzesz, czy to zwiększa szansę, że umrzesz?” – brzmiało to jak czary.
I nadal tak to brzmi…
Rozmawiałem z neurologami z Harvardu, którzy badają, jak myśli wpływają na produkcję hormonów i inne mechanizmy w organizmie. Okazało się, że podstawowy kierunek, w którym podążał Barker, wcale nie był tak szalony.
Jego projektem było też Biuro Przeczuć – pomysł, żeby zbierać sny i przeczucia od szerokiego grona ludzi, a potem używać komputerów do wyszukiwania wzorców. To dokładnie to, co dzisiaj robią algorytmy mediów społecznościowych.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że zajmowanie się światem nadprzyrodzonym to wstyd dla nauki, ale jeśli się temu przyjrzeć dokładniej, myślenie Barkera wcale nie było aż tak bardzo odbiegające od tego, gdzie znajdujemy się dziś.
Dlaczego więc napisałeś tę książkę?
Po pierwsze, chciałem napisać książkę historyczną. Naprawdę starałem się osadzić narrację w tym konkretnym okresie – wydarzenia w książce dzieją się niemal wyłącznie między 1966 a 1968 rokiem. To ważny moment w historii Wielkiej Brytanii, ale też w historii zdrowia psychicznego w tym kraju.
To właśnie wtedy zaczęto likwidować szpitale psychiatryczne rodem z epoki wiktoriańskiej, czyli miejsca, gdzie ludzie byli tak naprawdę więzieni. Były to instytucje, w których pacjenci nie byli leczeni, ale izolowani od społeczeństwa, często na czas nieokreślony. I nagle, w latach sześćdziesiątych XX wieku nastąpiła zmiana – pojawiła się nowa ambicja, by zburzyć te mury, otworzyć drzwi i przywrócić pacjentów do życia w społeczności.
Barker był mocno zaangażowany w tę transformację. Pracował w szpitalu, gdzie było około tysiąca osób – wiele starszych lub zmagających się z różnymi chorobami psychicznymi – i starał się wykonywać codzienną pracę polegającą na wspólnym wychodzeniu poza mury szpitalne, co pomagało tym ludziom poczuć się na nowo częścią społeczeństwa. A jednocześnie prowadził te dziwaczne eksperymenty z zakresu okultyzmu.
Dlatego chciałem osadzić tę historię właśnie w tym czasie – nie jako osobliwą anegdotę o dziwnym lekarzu, ale jako część szerszego kontekstu historycznego. Opowieści o nadprzyrodzonym są zwykle przedstawiane na jeden z dwóch sposobów: albo po to, by czytelnik uwierzył w przepowiednie, albo by się z nich pośmiał. Za tym zazwyczaj stoi jakiś cel.
Obsesja Barkera na punkcie kontroli to coś, co chyba zna każdy z nas – zwłaszcza gdy przyszłość wydaje się niepewna. Choć jego teorie się nie sprawdziły, to patrząc na tę postać, łatwo się w niej przejrzeć i zobaczyć, jak bardzo chcemy wierzyć, że mamy nad wszystkim kontrolę, nawet nad tym, co nieznane.
Chciałem pisać głównie o pewnym epizodzie historycznym – o konkretnym czasie i grupie ludzi, którzy naprawdę wierzyli, że potrafią zobaczyć przyszłość. Jak to było czuć tę wiarę? I do czego to prowadziło? W książce opisałem, jak na Wyspach Zachodnich Szkocji w XVII wieku ludzie uważali, że doświadczanie wizji odległych miejsc czy przyszłości jest czymś zupełnie normalnym. Zacząłem postrzegać Biuro Przeczuć jako coś w rodzaju takiej wyspy – kulturowej enklawy, gdzie te wierzenia miały sens i były traktowane poważnie. Chciałem o tym pisać prosto, bez sensacji. Często, gdy ktoś pisze o nadprzyrodzonym, tworzy złowieszczą atmosferę albo pokazuje „dziwolągów”.
Brzmi trochę jak nowa religia czy raczej sekta…
Tak, ale religia też jest sposobem myślenia o tym, co nadprzyrodzone i traktujemy ją poważnie. Modlitwa to przecież zupełnie normalna ludzka aktywność. Myślę, że proroctwo też jest taką aktywnością – czymś, co ludzie robili w różnych kulturach i epokach. Dlatego starałem się podejść do tego poważnie, bez wyśmiewania czy przesady, po prostu obserwując. To oczywiście trudne we współczesnym kontekście. Gdy ktoś pisze o Abrahamie czy Jezusie, traktuje się to jako część historii. Ale kiedy mówimy o proroku z XX wieku, nagle wszystko jest przedstawiane zupełnie inaczej.
Zapadł mi w pamięć fragment, w którym John Barker zgłasza się do redakcji poczytnego „Evening Standard”. Dla mnie to książka nie tylko o psychiatrii, ale właśnie o roli mediów. Nie byłoby fenomenu, o którym napisałeś książkę, gdyby nie dziennikarz pracujący w tej gazecie – Peter Fairley.
Fairley w latach sześćdziesiątych XX wieku był w Wielkiej Brytanii postacią dość znaną. Kiedy transmitowano lądowanie na Księżycu, można było je oglądać na dwóch głównych kanałach: BBC i ITN. Peter Fairley był prezenterem ITN, a jego relacja uchodziła za lepszą – bardziej rozbudowaną i kompletną. To była mocniejsza transmisja. Fairley stał się więc twarzą tego wydarzenia i wiele osób w Wielkiej Brytanii rozpoznałoby go na ulicy. Był znany jako popularyzator nauki. I myślę, że pod wieloma względami – podobnie jak Barker – był uzależniony od uwagi publiczności. To był niesamowity czas, by być dziennikarzem naukowym: wyścig kosmiczny, wyprawy na Florydę, a nawet do Bajkonuru w Kazachstanie, skąd Fairley relacjonował radziecki program kosmiczny. Niewielu zachodnich dziennikarzy miało do tego dostęp.
Fairley zaczynał od pracy w prasie, ale coraz częściej pojawiał się w telewizji. Miał więc bardzo efektowne życie. I myślę, że nie tyle miał słabość – bo może to złe słowo – co wykazywał wyraźną otwartość na duchowość i idee, które dla wielu wydawały się niemożliwe. Miał piękną ideę – nie do końca swoją, ale ją podzielał – że istnieje punkt w przestrzeni między Ziemią a Księżycem, gdzie pola grawitacyjne obu ciał się równoważą. Jeśli zostawiłbyś tam myśl – po prostu ją „puścił” – kosmonauta mógłby ją potem „odebrać” i znów się z nią zetknąć, wracając w to miejsce. Coś jak myśl unosząca się w przestrzeni.
Fairley napisał też ciekawe wspomnienia „The Whiff of News”. Opisuje tam „zapach historii”, czyli moment intuicji, że coś jest warte uwagi i pogoń, która następuje potem. Książka jest naprawdę świetna: Fairley latający po świecie, pijący wino podczas lunchu, relacjonujący działania NASA… całkowicie inna rzeczywistość niż moja. Kiedy pracowałem w „The Times” mieliśmy w redakcji aspirujących powieściopisarzy, umysły śledcze, żartownisiów, perfekcjonistów – wszyscy byli dziennikarzami, ale też zupełnie różnymi ludźmi.

A jakim rodzajem gazety był w czasach Barkera „Evening Standard”?
To była modna gazeta. I być może taki spekulatywny, marginalny sposób myślenia był wtedy bardziej kulturowo akceptowalny. Redaktor naczelny – Charles Wintour – popierał projekt Biura Przeczuć. Zdecydował się go sponsorować, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie.
„Evening Standard” zajmował się wtedy tematami takimi jak „dziwny lekarz” i jego projekt, który mógł być uznany za sensacyjny, ale jednocześnie był on prezentowany z klasą. Później tytuł naprawdę podupadł. Był to praktycznie brukowiec. A brytyjskie brukowce mają fatalną reputację, nawet za granicą.
Myślę jednak, że „Evening Standard” – aż do zamknięcia w zeszłym roku – był w Wielkiej Brytanii postrzegany jako „wysokiej klasy tabloid”. W języku angielskim mamy rozróżnienie między „broadsheet” a „tabloid”. Pierwotnie chodziło o format: duży kontra mały. Z czasem „tabloid” zaczął także oznaczać styl, ton, jakość. Ale „Evening Standard” nigdy nie był taki jak na przykład „The Sun”, „Daily Mirror” czy „News of the World”.
W latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy Fairley pisał o Biurze Przeczuć, gazeta była naprawdę solidna. Wielu dziennikarzy z tamtego zespołu zostało później redaktorami naczelnymi poważnych pism, takich jak: „The Times” czy „The Scotsman”. Charles Wintour to zaś ojciec Anny Wintour, a jego syn był szefem działu dyplomatycznego w „The Guardian”. To nie była byle jaka redakcja.
Co się zatem stało? Dlaczego „Evening Standard” stracił swój status?
Powody są praktyczne. Nie wiem, jak jest w Polsce, ale w Wielkiej Brytanii „Evening Standard” zawsze był gazetą lokalną, czyli londyńską. Był utrzymywany przez reklamy i nawyki londyńskich dojeżdżających – ludzi czytających w pociągu. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat ten model się załamał. Najpierw właściciele przestali pobierać opłaty i zaczęli rozdawać gazetę za darmo, a więc stała się ona całkowicie zależna od reklam. I przez jakiś czas to działało. Do niedawna miała prawie milion czytelników. Ale potem reklama przeniosła się do internetu, przyszła pandemia – ludzie przestali dojeżdżać do pracy. Nawyk czytania w podróży zniknął.
Dostęp do wi-fi w metrze i pociągach również się poprawił. Zamiast gazety ludzie korzystają z telefonów. Bez względu na jakość treści, model biznesowy przestał działać. W 2009 lub 2010 roku gazeta została kupiona przez Lebiediewów – rosyjskich oligarchów, ale raczej drugiego sortu. Nie inwestowali oni wiele w rozwój tego tytułu. A Jewgienij Lebiediew coraz bardziej skupiał się na celebrytach, teatrze, imprezach. Wykorzystywał gazetę jako narzędzie do budowania własnego statusu. I cóż, dla większości londyńczyków to nie było zbyt interesujące.
Mamy więc Barkera, lekarza zmierzającego ku zjawiskom nadprzyrodzonym…
…i Fairleya – redaktora naukowego otwartego na nietypowe, może nadprzyrodzone możliwości. To był moment, gdy komunikacja naukowa była rozległa – eksperymentalna, nawet trochę utopijna.
Czyli Barker nie istniałby bez Fairleya?
Takie stwierdzenie byłoby zbyt dużym uproszczeniem. Myślę, że lata sześćdziesiąte XX wieku były czasem, gdy prasa była odważniejsza wobec takich pytań – niekoniecznie była rzetelna, ale ciekawsza. W gazetach było miejsce na ekscentryczność, spekulacje, na „ludzką stronę nauki”. Taki styl miał to do siebie, że podejmowano ryzyko – dziennikarz nie zawsze miał rację, ale traktował „dziwaczność” jako coś wartego zbadania.
Jeśli chodzi o Fairleya – Barker po prostu do niego przyszedł i był dla niego idealnym tematem. Lekarz z dużego szpitala, z medycznymi kwalifikacjami i instytucjonalną wiarygodnością, który przedstawiał radykalne teorie, ale wciąż pozostające w granicach rozsądku.
Dużo się zmieniło w mediach od tamtego czasu.
Wtedy gazety, podobnie jak dziś, miały swobodę balansowania między powagą a spekulacją. Dziś trudno ocenić, ile z tego było dla Fairleya intelektualną zabawą, a ile prawdziwą wiarą, ale wyraźnie traktował to na tyle poważnie, by promować te idee.
Wydaje mi się, że obecnie jest więcej niepokoju o wiarygodność – o to, by być postrzeganym jako autorytet, zwłaszcza w internecie. Dlatego wszelkie „dziwaczności” są wypychane na margines albo niemal od razu się za nie przeprasza. I wydaje mi się, że jednak coś na tym tracimy.