Ta książka wychodzi w doskonałym momencie. Coraz głośniej mówi się o zmianie brukselskich wiatrów i o tym, że Unia Europejska (UE) nie ma już ochoty być regulacyjnym imperium, które pod względem zaawansowania technologicznego co prawda wlecze się w ślimaczym tempie za amerykańskimi i chińskimi korporacjami, ale za to zapewnia wysoki poziom ochrony praw podstawowych swoich obywateli. Kai Zenner, jeden z najgłośniejszych brukselskich proinnowacyjnych głosów w sprawach cyfrowych, wraz z grupą bliskich sobie badaczy, wprost nazwał ostatnio UE „cyfrową kolonią”, która w stosunku do korzystania z technologicznych udogodnień odgrywa wyłącznie rolę biernego konsumenta. Z kolei Komisja Europejska, wstrząśnięta raportem Draghiego, który w podobnym tonie wytykał unijnym firmom brak konkurencyjności, ogłosiła właśnie kompleksowy pakiet deregulacyjny. Na jednym z celowników znalazło się RODO, jeszcze do zeszłego roku traktowane jako nietykalny złoty standard ochrony danych osobowych. W Warszawie podobne działania „upraszczające” zapowiedzieli również Donald Tusk pod rękę z naszym rodzimym innowatorem, Rafałem Brzoską.
Słowo klucz: innowacja
Chociaż obydwie inicjatywy mają na celu wspieranie (bliżej nieokreślonej, za to zawsze domyślnie pozytywnej) innowacyjności małych i średnich przedsiębiorstw, to najbardziej sprecyzowane pomysły na konkretne zmiany w prawie mają już ci najwięksi gracze. Przedstawiciele wielkich amerykańskich korporacji technologicznych, jak wykazuje Czubkowska, kiedy trzeba, potrafią sprytnie i skutecznie podszywać się pod niewinnych lokalnych przedsiębiorców. W rozmowach z politykami i dziennikarzami snują opowieści o ochronie małych zakładów fryzjerskich, które przetrwały dzięki reklamom behawioralnym; opowiadają o przejrzystości polityk prywatności i przekazywaniu ludziom prawa do decydowania o sobie; powtarzają szumne hasła o wolności słowa, neutralności sieci i dbaniu o wspólnotę poprzez partnerstwa publiczno-prywatne. Ari Waldman w świetnej książce „Industry Unbound” nazwał to zjawisko „przechwytywaniem dyskursu”. Z uwagi między innymi na to, że technologie cyfrowe są wciąż nowym zjawiskiem, dużym firmom bardzo łatwo jest wykorzystać niewiedzę innych osób dla własnej korzyści. I tak, prawo do ochrony danych zredukowane jest tylko do kwestii cyberbezpieczeństwa, a wolność słowa nagle zyskuje bardzo szerokie rozumienie (świetnie wyjaśnia to Czubkowska w rozdziale o amerykańskiej sekcji 230). A także, a może przede wszystkim, regulacja jest zjawiskiem jednoznacznie negatywnym i ma sens tylko drogą sektorowych, wewnętrznych systemów certyfikacji i zaleceń. Politykom takie niuanse wydają się nie przeszkadzać. Nie tak dawno, bo kilka tygodni temu, zgodnie z relacją Magdaleny Bigaj, minister Michał Gramatyka strofował pozarządowe uczestniczki spotkania w sprawie między innymi uzależnienia dzieci od mediów społecznościowych i dziękował platformom internetowym „za świetną współpracę na rzecz bezpieczeństwa dzieci”. Czubkowska w „Bógtechach” cytuje i Mateusza Morawieckiego – który marzył o „microinternationals” na kampusie Google’a – i Donalda Tuska, który w amerykańskim gigancie widział „wspólnika ambitnego projektu, jakim jest deregulacja gospodarki oraz administracji europejskiej i polskiej”. Niezależnie od przynależności partyjnej rządzący wierzą i powtarzają te same utarte komunały: że innowacja to wartość sama w sobie; że każde przetwarzanie danych jest z definicji nowoczesne i potrzebne; że regulacja przeszkadza w rozwoju. Wszystkie te mity już dawno zostały obalone. Gdyby każda innowacja była dobra, to nie zakazalibyśmy klonowania; rozumienie przetwarzania danych (dziś głównie w postaci trenowania dużych modeli językowych) jako domyślnie innowacyjnego to pomieszanie celów ze środkami. Silnie trzyma się za to mit ostatni, cieszący się największą popularnością.
Regulacja czy deregulacja
W wersji europejskiej ten dogmat brzmi następująco: nie ma u nas wielkich korporacji technologicznych, bo ich powstawanie zablokowały surowe regulacje. Zbyt wcześnie i zbyt restrykcyjnie, zbyt stanowczo i zbyt drobiazgowo, Europa postanowiła chronić obywateli zamiast wspierać przedsiębiorców. Gdyby nie to RODO, to Facebook byłby europejski, a zamiast z ChataGPT wszyscy korzystaliby z Mistrala.
To wygodne uproszczenie, ale nie do końca prawdziwe. Wydaje się raczej, że słuszność ma Anu Bradford, zresztą jedna z rozmówczyń Czubkowskiej, która dowodzi, że problem jest bardziej złożony. UE to wciąż dwadzieścia siedem oddzielnych gospodarek z różnymi kulturami biznesowymi, systemami prawnymi i językami. Rzadko też się przypomina, z jaką łatwością amerykańskie koncerny technologiczne wykupywały obiecujące europejskie startupy i jak niewielki opór stawiały temu unijne instytucje odpowiedzialne za politykę konkurencji. Przepadły Skype, Nokia czy DeepMind. Nie tylko regulacja była barierą, czasem wręcz przeciwnie – jej brak.
Koronnymi przykładami innowatorów, głównie w zakresie wykorzystywania luk prawnych, są Uber i Airbnb. Jak przypomina Czubkowska, jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu wchodziły do Europy jako dynamiczne, młode startupy wieszczące nadejście gospodarki współdzielenia, w której każdy może sobie dorobić, podwożąc sąsiada do pracy czy goszcząc turystę w wolnym pokoju. Uber szybko stał się dla pasażerów (przynajmniej na jakiś czas) tańszą alternatywą dla taksówek, a dla wielu migrantów – najprostszym sposobem na zarobek, bez znajomości języka i bez formalności. Problem w tym, że działał poza systemem, z pominięciem zasad, które obowiązują licencjonowanych taksówkarzy. Podobny mechanizm zadziałał w przypadku Airbnb. Prywatnych właścicieli na Airbnb szybko zastąpiły fundusze i firmy skupujące mieszkania – ku zmorze hotelarzy, którzy mogą prowadzić ośrodki wyłącznie zgodnie z określonymi wymogami, i ku utrapieniu mieszkańców najbardziej atrakcyjnych turystycznie dzielnic. Dziś, jak relacjonuje Czubkowska, Airbnb skutecznie zdeformowało miejską tkankę, co w wielu miastach doprowadziło do podwyższenia czynszów do poziomów niemożliwych do opłacenia przez zwykłych mieszkańców. Jeżeli chodzi o „gospodarkę fuch”, to prawo działa, ale bardzo powoli. Dopiero niedawno holenderskie sądy potwierdziły, że stosunek prawny między kierowcami a Uberem to zatrudnienie na podstawie prawa pracy i że kierowcy mają prawo do informacji, dlaczego ich konta zostały zdezaktywowane przez algorytm (czyli – dlaczego zostali zwolnieni).
Jednak kluczowe jest nie tylko to, że firmy technologiczne zmieniają nam miasta, ale fakt, w jaki sposób zależna staje się od nich cała infrastruktura. Czubkowska świetnie ilustruje ten problem na przykładzie chmury i tego, jak ważne dla osiągnięcia cyfrowej suwerenności jest przede wszystkim podejmowanie decyzji o tym, gdzie trafiają dane i gdzie są przechowywane. Zbyt duży wpływ technologicznych baronów na państwową infrastrukturę może się bardzo źle skończyć, jak pokazała historia Elona Muska i użycie Starlinka w Ukrainie. Amerykański miliarder stał się w istocie bardzo ważnym graczem w konflikcie, bo to od jego „widzimisię” zależało włączenie i wyłączenie usługi. Ten, kto ma dziś dostęp do danych, ma władzę.
Prywatne czy publiczne
Prywatyzacja naszej internetowej przestrzeni to zresztą problem, który rozrasta się coraz bardziej. Chociaż oligopole to nie nowe zjawisko i świat radził już sobie z big oil, big tobacco i big pharmą, to jednak żadne z tych przemysłowych imperiów nie wchodziło aż tak bardzo w strefę swobód obywatelskich. Od warunków użytkowania Facebooka zależy, co można na nim opublikować; to algorytm – a także czyściciele treści – decydują o „legalności” zdjęcia czy posta. To algorytm TikToka promuje konkretne treści, a inne wycisza, przez co jego użytkownicy posługują się dziwaczną nowomową unikającą „traumatyzujących” słów. X pod wodzą Muska promuje treści zgodne z jego aktualną agendą polityczną. Unijne regulacje, takie jak Akt o usługach cyfrowych (DSA), mają wymóc na wielkich platformach i wyszukiwarkach więcej legitymizacji. Jak to będzie wyglądało w praktyce, dopiero się okaże.
W „Bógtechach” Czubkowska z dużą sprawnością splata perspektywy: globalną, europejską i lokalną. Sięga po najważniejsze badania i raporty z ostatnich lat, by następnie osadzić je w polskich realiach – nie jako dodatek, ale jako pełnoprawną część większej opowieści. I to właśnie tam, gdzie schodzi na poziom krajowy, jej analiza nabiera największej siły. Pokazuje, jak wielkie procesy – pozornie odległe i abstrakcyjne – materializują się w naszym kraju: w decyzjach polityków, w języku debaty publicznej, w codziennym doświadczeniu użytkowników i pracowników. Niewesoła jest to wizja. Bo jeśli – jak głosi Zenner – Unia Europejska stała się „cyfrową kolonią”, to czym w tym układzie jest Polska? Peryferią peryferii, gdzie pracownicy Amazona mają mniej praw niż ich niemieccy odpowiednicy, a gminy ścigają się o przyjęcie drenujących środowisko centrów danych? Rynkiem testowym, którego dane służą do trenowania algorytmów, ale który nie ma wpływu na to, jak te algorytmy działają?
Katarzyna Szymielewicz, prezeska Panoptykonu, w rozmowie z Czubkowską opowiada o rozczarowaniu i wypaleniu. W świecie, w którym politycy i korporacje technologiczne mówią jednym głosem, to na barki organizacji społecznych spadła odpowiedzialność za ochronę obywateli. Czasem się to udaje – jak w sprawach przed Trybunałem Sprawiedliwości UE, gdzie większość kluczowych orzeczeń dotyczących prywatności i ochrony danych osobowych, takich jak IAB, Schrems czy Schufa, to efekty strategicznych pozwów wnoszonych przez aktywistów. Tam sędziowie często jeszcze podzielają obywatelską perspektywę. Ale równie często się nie udaje. Bo za każdym wygranym procesem stoją lata pracy, ograniczone zasoby, zmęczenie ludzi, którzy od dekady próbują utrzymać otwarte drzwi tam, gdzie inni już dawno je zamknęli.
Ten obraz boleśnie obala mit o cyfrowej autonomii jednostki. To złudzenie, że w tym świecie, zgodnie ze starą definicją prawa do prywatności jako prawa do determinacji informacji na swój temat, możemy świadomie wyrażać zgodę i zarządzać danymi. W rzeczywistości funkcjonujemy w środowisku zaprojektowanym nie dla naszych potrzeb, ale dla maksymalizacji zysków. I dlatego potrzebujemy nie tylko niezależnych NGO-sów, ale i sprawnych polityków, którzy będą nadal bronić nas przed staniem się cyfrową biomasą. I którzy dostrzegą w korporacjach technologicznych nie tylko nośniki abstrakcyjnego postępu i nowej formy cywilizacji, lecz także po prostu zwykłe firmy działające przede wszystkim dla zysku.
Książka:
Sylwia Czubkowska, „Bógtechy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”, Znak Literanova, Kraków 2025.