Na zadane zaraz po wyborach pytanie o ponowne przeliczenie głosów można odpowiedzieć innym. Czy teraz po każdych wyborach strona niezadowolona z wyniku będzie żądać ponownego liczenia? Bo taką właśnie drogę otwiera nieuzasadniona nadzieja, że wynik obecnych wyborów zostanie zweryfikowany przez powtórzenie tej procedury.
W komisjach wyborczych zdarzają się pomyłki – i to jest wpisane w sposób, w jaki one funkcjonują. Owszem, system jest zaprojektowany tak, żeby zminimalizować błędy i nadużycia, ale w komisjach pracują ludzie, a nie roboty, i dążą oni do tego, żeby ułatwić sobie pracę. Dzielą na przykład wszystkie karty do głosowania między członków komisji i każdy przelicza swoją kupkę. Nie powinno się tak robić, albo chociaż powinno się po sobie sprawdzać – wtedy nie byłoby ryzyka, że ktoś dopisze krzyżyk albo poda złe wyniki – ale nikt nie chce siedzieć w komisji do rana. Przy takim systemie pracy zniekształcenia pojawiają się nawet nie dlatego, że ktoś fałszował wyniki, tylko zwyczajnie się pomylił, a inni tego nie zauważyli.
Komisje pracują tak po każdych wyborach. Dlaczego więc właśnie te mielibyśmy traktować wyjątkowo? No chyba że przeliczymy wszystko od 1989 roku?
Można było w ten sposób argumentować przeciw ponownemu liczeniu głosów, aż do momentu, kiedy okazało się, że spośród 10 komisji, sprawdzonych przez prokuraturę, w 7 wygrał Rafał Trzaskowski, a nie Karol Nawrocki, jak wynikało z protokołów.
Głos bez znaczenia?
Od tej pory powstała wątpliwość – co, jeśli takich komisji jest na tyle dużo, że korekta ich protokołów zmieniłaby wynik wyborów? Padł argument, że Polacy powinni wierzyć w siłę swojego głosu, a dopuszczenie możliwości, że pomyłek było więcej, ale zostało to zlekceważone, to droga do zrujnowania wiary w sens udziału w wyborach. Po co w ogóle to robić, skoro mój głos może zostać przypisany innemu kandydatowi i nikt z tym nic nie zrobi.
Pojawił się też argument wielkogabarytowy, że to nie były żadne pomyłki, tylko fałszerstwa i że trzeba namierzyć następne, a winnych ukarać. Studząc emocje, można próbować liczyć – w ilu komisjach musiałoby dojść do takich „fałszerstw”, żeby zapewnić Nawrockiemu stanowisko prezydenta wbrew woli wyborców. Mniej więcej w 200, gdyby w każdej z nich sfałszowano po 1000 głosów – albo gdyby fałszowano mniej więcej po 7 głosów w każdej komisji w ogóle. Czy organizacja takich fałszerstw byłaby możliwa? Przecież ryzyko przecieku jest ogromne, bo w namawianiu się na to musiałoby uczestniczyć co najmniej kilkaset osób – albo kilka tysięcy. Wystarczy, że jedna poinformuje prokuraturę lub media i to już na pewno byłaby ta afera, która zaszkodziłaby PiS-owi.
Jednak ci, którzy chcą ponownego liczenia głosów, argumentują, że nawet jeśli na fałszerstwa umówiło się kilkadziesiąt osób i nie zmienią one wyniku, winnych trzeba przykładnie ukarać, bo obywatele zniechęcą się do instytucji wyborów.
Emocje poszybowały tak wysoko, że nawet jeśli ktoś je studził, to widział, że zwykłe rzeczowe argumenty tu nie wystarczą. Mnóstwo ludzi uwierzyło w to, że przy wyborach doszło do jakiegoś przekrętu. Wielu z nich uważa za zdrajców – albo przynajmniej za głupców – tych, którzy mówią, że prezydentem jest Karol Nawrocki.
W tej sytuacji można się zgodzić, że ponowne przeliczenie głosów byłoby działaniem proobywatelskim i propatriotycznym, bo zminimalizowałoby ryzyko, że obywatele przestaną wierzyć w sens udziału w wyborach. Także dlatego, że kolejne liczenie zminimalizowałoby wątpliwości, kto wygrał wybory. W przeciwnym wypadku w Polsce, w której mamy instytucje sądowe podzielone między dwie strony polaryzacji, pojawi się jeszcze prezydent „prawdziwy” i „neoprezydent”.
Rzeczywiście łatwe?
Czy jednak ponowne liczenie jest rzeczywiście takie łatwe, jak mówią entuzjaści tego rozwiązania? Czy to rzeczywiście tylko kwestia niewygórowanej kwoty 10 milionów złotych, jak to wyliczył Roman Giertych, za które można kupić społeczny spokój i zaufanie do instytucji wyborów?
Okazuje się, że to tylko pozornie łatwe rozwiązanie. Bo przecież worków z głosami, po sporządzeniu protokołów przez komisje wyborcze, nie wieźli do depozytu wspólnie członkowie tych komisji, lecz uczyniły to pojedyncze osoby. Nie było przy tym mężów zaufania, bo to, co najważniejsze, czyli oficjalne dokumenty, na podstawie których Państwowa Komisja Wyborcza podała wyniki, zostały sporządzone komisyjnie. Bezpieczeństwem worków już nikt się nie przejmował, tak jak czyniono to z protokołem. A to one miałyby teraz zawierać kluczowy dowód, kto ile dostał głosów.
Tak jak prezydent Andrzej Duda stworzył nowy precedens, na podstawie którego formalność, jaką jest na przykład ceremonia zaprzysiężenia, stała się ważniejsza od decyzji uprawnionej instytucji w tej sprawie, tak teraz zawartość worków miałyby być wiarygodniejsza od protokołów komisji.
Niektórzy wręcz mówią, że ten, kto nazywa Karola Nawrockiego prezydentem, jest zdrajcą. Punktują dziennikarzy za to, że opowiedzieli się za powtórnym liczeniem, albo dyskredytują za to, że są temu przeciwni. Stwierdzenie, że dzieje się to głównie w mediach społecznościowych, nie oznacza, że mówi się o wycinku rzeczywistości. Media społecznościowe decydują o naszych emocjach, nawet jeśli sami nie jesteśmy w nich aktywni.
Kto na tym straci? Nie Nawrocki
Powstała sytuacja bez dobrego wyjścia. To zamieszanie, które może zrobić tylko źle. A zaczęło się od tego, co prawdopodobnie ma miejsce przy każdych wyborach – pomyłek w liczeniu głosów. Tylko że wcześniej – i to też nie jest dobre – ludzie nie zdawali sobie z tego tak sprawy.
Wzniecenie podejrzliwości co do uczciwości wyborów było łatwe, bo wielu wyborcom Rafała Trzaskowskiego trudno pogodzić się z faktem, że wygrał z nim ktoś taki jak Karol Nawrocki – obciążony aferami, obyczajowo i kulturowo im obcy. Nadzieja na to, że wcale nie wygrał, może przynosić im ulgę.
Jednak konsekwencje wzniecenia tej podejrzliwości zostaną z nami na długo. Jeżeli zniechęcą do wyborów tych, którzy czują się teraz oszukani, okaże się, że będą one na rękę nie tym, którzy chcieli osłabić pozycję prezydenta wystawionego przez PiS.