W roku 1986 jako student historii i języka polskiego na Uniwersytecie w Toronto otrzymałem stypendium, by po raz pierwszy pojechać do Polski. Nosiło ono nazwę „Language Training Grant” i finansowane było przez International Research and Exchanges Board (IREX) – organizację częściowo finansowaną przez Departament Stanu USA.
Celem grantu było to, by badacz, jeszcze zanim na dobre rozpocznie zbieranie materiałów do swojego projektu, miał szansę dobrze poznać język (w tym wypadku polski) oraz rozpoznać na miejscu pole swoich dociekań. A więc spędziłem rok we Wrocławiu. Chodziłem na zajęcia językowe u profesora Jana Miodka i na wykłady piątego roku historii w Instytucie przy ulicy Szewskiej. Przeglądałem wówczas w bibliotece wszystko, co dotyczyło Wrocławia i Polski w latach 1945–1949 – czyli okresu, który ostatecznie stał się tematem mojej pracy doktorskiej. Pod koniec roku jeden z kolegów zapytał mnie: „Patryku, a co Ty tu właściwie porabiasz?”.
Interes rządu, to nie zawsze interes nauki
Otóż mogłem odpowiedzieć, że spełniam cele amerykańskiego soft power. Nic bardziej konkretnego, w rozumieniu bezpośredniego interesu rządu, nie robiłem – nie zbierałem przecież informacji dla amerykańskich zimnowojennych urzędników. Zresztą moje podanie o stypendium zawierało skróconą wersję tego, co później zawarłem w książce „Przebudowa Polski” [2015, wyd. oryg. 1997], czyli klasową interpretację komunistycznej rewolucji powojennej. Ten zakres badań nie był zgodny z linią ideologiczną rządu Ronalda Reagana. Stypendium to stanowiło ze strony rządu USA skromny wkład w przyszłość wiedzy międzynarodowej oraz budowanie kadr profesorskich.
Wkład ten w moim przypadku przyniósł pożądane efekty. Przez następne niemal czterdzieści lat pisałem i uczyłem o historii Polski i Europy Wschodniej lub kierowałem instytucjami, które wspierają podobne badania. Dostałem również wiele analogicznych grantów na swoje prace badawcze – i każde z tych stypendiów było choć częściowo finansowane przez Departament Stanu, Departament Edukacji lub Departament Obrony. Rząd w zamian dostawał niewiele. Kilka razy co prawda prowadziłem wykłady dla oficerów wojsk amerykańskich przygotowujących się do udziału w ćwiczeniach nad Bałtykiem – ale bynajmniej nie to było przecież celem moich programów badawczych.
Amerykańska nauka odwracana plecami do świata
Przez ostatnie sześćdziesiąt lat setki naukowców amerykańskich – historyków, teatrologów, poetów, politologów, antropologów, literaturoznawców – rozpoczęło w ten sposób swoje badania w Polsce, a tysiące innych ruszyło w świat. A teraz cała ta infrastruktura prysła – w ciągu ledwie czterech miesięcy. Donald Trump i jego ministrowie postanowili odwrócić się od świata i anulowali niemal wszystkie programy badawcze orientowane międzynarodowo. Zamknęli uznawane ośrodki naukowe, między innymi Woodrow Wilson International Center for Scholars. Jest więc niemal pewne, że w ciągu najbliższych lat młodzi naukowcy nie będą mieli takich możliwości rozwoju, jakie miałem ja.
Dlaczego to jest ważne? Moment, gdy cały system edukacji międzynarodowej w Stanach Zjednoczonych jest rujnowany, wymaga refleksji. Co uzyskaliśmy w minionej epoce, a co mamy teraz do stracenia?
Ten system został zbudowany nie tak dawno. Jeszcze sześćdziesiąt lat temu uniwersytety amerykańskie, pomimo swoich niewątpliwych walorów i osiągnieć, były raczej prowincjonalne. We wcześniejszych powieściach tak zwanych uniwersyteckich, napisanych przez Mary McCarthy lub Vladimira Nabokova, wiedza o szerszym świecie była raczej domeną zabłąkanego, osobliwego emigranta, nieco izolowanego w swoim środowisku. Dziś, nasze stowarzyszenia naukowe liczą tysiące badaczy – ekspertów od wszystkich krajów i kultur świata. Wiedza się zdemokratyzowała, wyszła poza zasięg ludzi pochodzących z danego kraju. W swojej karierze poznałem setki studentów, którzy zaciekawili się historią Polski, Węgier, Rosji itd.
Amerykanie tracą
Myślę na przykład o Davidzie, który jako student na Uniwersytecie Teksaskim w El Paso przypadkowo wybrał zajęcia o polityce Europy Wschodniej. Podczas nich zafascynował się wojnami jugosłowiańskimi lat dziewięćdziesiątych (o których wcześniej nic nie słyszał). Udało mu się otrzymać prestiżowe stypendium dla studentów ze środowisk mniejszościowych. Przyjechał na Indiana University na podyplomowe studia historyczne.
Podczas swojej pierwszej podróży po krajach byłej Jugosławii zaczął porównywać rolę gender w relacjach interetnicznych w Bośni z tymi, jakie zachodzą w jego meksykańsko-amerykańskim środowisku w El Paso. Właśnie tego rodzaju punkty widzenia są nam wszystkim potrzebne – nie dlatego, że taka czy inna tematyka lub perspektywa jest akurat słuszna, ale dlatego, że samo szukanie wiedzy o świecie czyni społeczeństwo bardziej otwartym.
Bez takiego wsparcia, jakie dostaliśmy David lub ja, ciekawość o na przykład Polsce nie zniknie. Ale z uniwersyteckich programów nauczania zniknie język polski, razem z innymi mniej popularnymi językami. Badania w Polsce i innych krajach będą dostępne tylko dla tych, którzy już znają ten kraj i język.
Czy to spowoduje, że stracimy nowe, kreatywne spojrzenia na Polskę? Czy Polska na tym straci, jeśli Amerykanie spotkają na studiach tylko utarte schematy o świecie, a nie te, które dają do myślenia i budzą chęć do dalszych badań? Nie wiem, ale jest pewne, że na zawężeniu horyzontów i odwróceniu od świata tracą przede wszystkim Amerykanie.