Uwaga do Czytelników: tekst zawiera spoilery

 

Drugi film Celine Song jest anonsowany jako odważna dekonstrukcja komedii romantycznej. Według mnie jest jednak dekonstrukcją pozorną, filmem banalnym i przewidywalnym.

Jego bohaterką jest trzydziestokilkuletnia Lucy (Dakota Johnson, znana m.in. z „Pięćdziesięciu twarzy Greya”), pracująca w Adore, ekskluzywnej agencji pośrednictwa matrymonialnego na Manhattanie. Jej zajęcie polega na łączeniu w pary klientów i klientki firmy, dobieraniu ich pod kątem wzajemnych oczekiwań oraz szans na zawarcie małżeństwa. Dopasowywanie to przypomina rozwiązywanie równania matematycznego: każdy/każda z nich przedstawia bowiem określoną wartość na rynku matrymonialnym, i to w oparciu o mierzalne i przeliczalne kryteria, takie jak wiek, dochód, wygląd (wyrażany wskaźnikiem BMI – nie może przekraczać 20!). Brany pod uwagę jest też wzrost – z filmu dowiedziałem się, że Amerykanie dla jego zwiększenia gotowi są na bardzo kosztowny zabieg, którego podstawową częścią jest połamanie kości nóg. Czy to już jakaś fiksacja? 

Materiały prasowe dystrybutora United International Pictures

Jako zawodowa swatka Lucy odnosi znaczne sukcesy – właśnie udało jej doprowadzić do zawarcia dziewiątego małżeństwa. Ale zgodnie z porzekadłem „szewc bez butów chodzi” sama jest singielką. Wcześniejsze doświadczenia uczuciowe oraz charakter pracy sprawiły, że ma sceptyczny i bardzo pragmatyczny stosunek do miłości; małżeństwo postrzega jako transakcję czysto biznesową. Jeśli kiedykolwiek uda się wyjść za mąż, to wybranek jej serca (?) musi być „ekstremalnie, absurdalnie bogaty”. Szanse na to uważa jednak za niewielkie (moim zdaniem nie doszacowuje się – w końcu gra ją Dakota Johnson) i przewiduje, że „umrze w samotności”.

Książe z Bajki i Ubogi Artysta

I oto na przyjęciu weselnym owej dziewiątej szczęśliwie skojarzonej przez siebie pary poznaje brata pana młodego, Harry’ego (Pedro Pascal), mężczyznę, który w zawodowym żargonie pracownic Adore określany jest jako „jednorożec”. A więc po prostu wcielony ideał: piękny, niezwykle zamożny (finansista pracujący w rodzinnej firmie, a więc zarówno „stare”, jak i „nowe” pieniądze), właściciel wartego 12 milionów dolarów apartamentu w Tribece, poważny, emanujący spokojną pewnością siebie, taktowny – i przy wszystkich tych atutach wciąż do wzięcia! Aż niesamowite! Lucy jako wytrawna profesjonalistka natychmiast chciałaby uczynić z niego klienta agencji, on ma jednak zupełnie inne plany z nią związane, o bardziej osobistym charakterze…

Lucy początkowo nie może w to uwierzyć: ma niewysokie mniemanie o sobie, a Harry, jak sama mówi, „mógłby mieć każdą kobietę w Nowym Jorku”. Ten jednak się nie zniechęca, wytrwale ją adoruje, zabiera do nastrojowo oświetlonych restauracji i tak dalej. Zaczyna się romans.

Ale oczywiście musi się pojawić komplikacja. Na tymże przyjęciu weselnym jako kelner pracuje John (Chris Evans), były chłopak Lucy i ze spojrzenia, jakim go obrzuca oraz radości, z jaką go wita, widać jasno, że dawne uczucie bynajmniej jeszcze nie wygasło. John jest dokładnym przeciwieństwem Harry’ego (oprócz tego, że obydwaj są bardzo przystojni, każdy na swój sposób), skontrastowanym z nim do karykaturalnych rozmiarów. Marzy o tym, aby zostać aktorem teatralnym (kelner-niedoszły aktor to postać stereotypowa, ale to stereotyp mocno zakorzeniony w rzeczywistości), mimo jednak, że dobija już do czterdziestki, wciąż zatrudnia się dorywczo w firmie cateringowej. Nie ma prawie oszczędności. Mieszka w niewiarygodnie ciasnym mieszkanku, które dzieli z dwoma niechlujnymi i dość nieznośnymi współlokatorami. Z niezgrabnie wmontowanej, jakby wciśniętej na siłę retrospekcji dowiadujemy się, że Lucy zostawiła go przed laty właśnie z powodu jego ubóstwa, a ściślej mówiąc – dlatego, że uprzytomniwszy sobie, iż ubóstwo Johna jej przeszkadza, przestała siebie samą lubić (brzmi to skomplikowanie, ale sam mechanizm psychologiczny jest bardzo prawdziwy). Obecnie John powoli przymierza się do wymarzonego debiutu w offowym teatrze, planuje zaprosić Lucy na premierę i w ten sposób, niejako bocznymi drzwiami, ponownie pojawia się w jej życiu.

Materiały prasowe dystrybutora United International Pictures

Główne pytanie filmu brzmi: kogo wybierze Lucy? Księcia z Bajki czy Ubogiego Artystę? 

Trójkąt miłosny i mężczyzna z przeszłości 

Rewelacyjny debiut Song, „Poprzednie życie” [2023], był piękną, nastrojową, słodko melancholijną opowieścią o emigrantce z Korei (via Kanada), której spokojne życie w Nowym Jorku u boku męża-Amerykanina, zostało zakłócone przybyciem jej szkolnej miłości, jeszcze z Seulu. Wizyta wywołała zamęt w jej sercu, wzbudzając zarówno tęsknotę za dawnym uczuciem, jak i za dawną sobą z ojczystego kraju. Był to film zupełnie inny (i daleko lepszy) od „Materialistów”, w obydwu jednak pojawiały się uderzająco podobne motywy, świadczące o tematycznej konsekwencji ich twórczyni. W obydwu mamy bowiem do czynienia z klasycznym trójkątem miłosnym, w obydwu też przyczyną uczuciowego zamieszania jest mężczyzna, z którym bohaterka była związana w przeszłości. 

Oba filmy różnią się gatunkowo. „Poprzednie życie” było dramatem psychologicznym (niesłusznie nazywanym „melodramatem”), z wyraźnymi odniesieniami społecznymi: emigrancki status bohaterki i różnice etniczno-kulturowe dzielące ją z mężem miały tu istotne znaczenie. „Materialistów” trudniej jest gatunkowo zaklasyfikować: w zależności od nastroju można go nazwać filmem obyczajowym, satyrą obyczajową czy nietypową komedią romantyczną, wprawdzie uciekającą jak najdalej od gatunkowych konwencji, ale w swoim twardym rdzeniu nią pozostającą. 

W porównaniu z tradycyjnym czy modelowym romcomem rzucają się w oczy zwłaszcza dwie różnice. Po pierwsze – w wyborze bohaterki. Twórcy komedii romantycznych (przyrządzanych według recepty: on + ona + przeszkody na drodze ku wspólnemu szczęściu) zwykle dbają o to, aby widz sympatyzował z ich bohaterami. Powinno mu zależeć, aby, mówiąc kolokwialnie, „udało się im”, a kibicowanie tego rodzaju wymaga jak najprzychylniejszego do nich stosunku. W „Materialistach” wysiłku o pozyskanie sympatii widza wobec Lucy specjalnie nie widać. Jej wyrachowanie, przejawiające się we wstępnej deklaracji, że wyjdzie wyłącznie za milionera, nie buduje wobec niej ciepłych uczuć. 

W pewnym momencie dowiadujemy się też, że kiedyś, niejako „w poprzednim życiu”, Lucy miała do życia zupełnie inny, idealistyczny stosunek i, podobnie jak John, próbowała sił w aktorstwie. Koniec końców zrezygnowała z niego, jednak aktorski trening pomaga jej w obecnej pracy, pozwalając skutecznie manipulować klientkami. W roli sprzedawczyni jest bardzo sugestywna, niezależnie od tego, czy wygłasza frazesy o „miłości aż po grób”, czy zachwala rzekome zalety ewentualnego kandydata/kandydatki do małżeństwa – choć my, widzowie, wiemy, że wcale nie jest o nich przekonana. W jej zawód, jak w przypadku każdego dilera wpisana jest pewna nieszczerość, ponieważ jednak dotyczy nie samochodów, a tak delikatnej materii jak ludzkie uczucia, tym również nie zapunktowuje u publiczności. Generalnie nie jest to osoba, którą można łatwo polubić. W tradycyjnej komedii romantycznej nie byłaby główną bohaterką, ale jej rywalką, tą „złą”, która zagraża „dobrej” odebraniem ukochanego.

Druga różnica między „Materialistami” a komedią romantyczną dotyczy tonacji. We wzorcowym filmie tego gatunku jest ona mieszana, komediowo-sentymentalna; autorzy starają się zarówno rozbawiać, jak i wzruszać, i niekiedy trudną równowagę tych dwóch składników udaje się osiągnąć. „Materialistom” sentymentalizm trudno zarzucić, to utwór, podobnie jak jego bohaterka, chłodny i obserwacyjny. Ale jeszcze mniej w nim humoru: jest całkiem serio i niemal kompletnie niezabawny. Można się uśmiechnąć jedynie w tych momentach, gdy Song robi szybki montaż wypowiedzi swoich klientek/klientów definiujących swoje nadzieje i oczekiwania. Są one niekiedy komicznie detaliczne, a często tak wygórowane i nierealistyczne, że aż śmieszne. Song dyskretnie pokpiwa sobie z nich i ich absurdalnie zawyżonej samooceny, zwłaszcza wtedy, gdy w tych wypowiedziach pojawiają się tony rasistowskie, na które jako azjatycka emigrantka w pierwszym pokoleniu wydaje się szczególnie wyczulona. 

Gospodarka matrymonialna 

Przedmiotem satyrycznego ataku reżyserki jest cały system nowojorskiej gospodarki matrymonialnej, w której kwestie tak intymne jak miłość są omawiane językiem obrotu towarowego, skomplikowana ludzka istota zostaje sprowadzana do zestawu kilku mierzalnych cech, a wybór uczuciowy traktowany jest jak inwestycja kapitałowa. Obraz ten, choć prawem satyry przerysowany, wydaje się prawdziwy: tak to dzisiaj funkcjonuje. Widać, że Song, która po przyjeździe do NYC była przez pewien czas swatką, porządnie zgłębiła ten temat. To w swoim satyrycznym aspekcie „Materialiści” wydają się najciekawsi i najbardziej oryginalni.

Natomiast główny konflikt filmu bynajmniej oryginalny nie jest, przeciwnie – jest stary jak świat. Już w dziewiętnastowiecznych powieściach Jane Austen pojawiał się dylemat: wyjść za kandydata dobrze sytuowanego, podsuwanego przez rodzinę, czy też pójść za głosem serca i wybrać tego, kogo się naprawdę kocha, mimo jego materialnego ubóstwa. Wiele komedii romantycznych też z tego schematu korzysta: można tu wręcz mówić o swoistym „subgatunku”. 

W dodatku obaj kręcący się w okolicach Lucy mężczyźni są mniej żywymi ludźmi, a bardziej symbolicznymi reprezentantami dwóch postaw czy życiowych sytuacji – przeciwstawnymi elementami pewnej intelektualnej konstrukcji. W gruncie rzeczy niewiele o nich wiemy – zwłaszcza o Harrym. Lucy wprawdzie dużo z nim rozmawia, ale na ogół na tematy „wsobne”, to znaczy dotyczące ich wzajemnej relacji czy statusu (w filmie nie ma postaci „najlepszej przyjaciółki” czy „przyjaciela geja”, z którymi w tradycyjnym romcomie tego rodzaju rozważania się prowadzi). Nie dywagują zatem o sprawach, o których ludzie zwykle rozmawiają, gdy chcą się bliżej poznać: swoich zainteresowaniach, wierzeniach, zamiłowaniach, podróżach, książkach, filmach. 

Wybór Lucy 

Związek z Harrym rozwija się jednak pomyślnie, w pewnym momencie jednak – uwaga, spoiler! – Lucy postanawia się z nim rozstać. Powód jej decyzji jest mało przekonujący. Otóż, jedną z jej klientek na randce z wytypowanym przez Lucy mężczyzną spotyka traumatyczne przeżycie, co wywołuje u naszej swatki kryzys na tle zawodowym: zaczyna dostrzegać manipulatorski charakter swojej profesji, wyzywa się od „oszustek”. Ale pomijając już, że wydaje się tu osobą „nad-odpowiedzialną” (naprawdę trudno ją winić za całe wydarzenie), to między uświadomieniem sobie kilku niemiłych prawd na temat swojej pracy, a rewolucją we własnym życiu osobistym, nie ma aż tak prostego przełożenia. Jej decyzja wydaje się zbyt raptowna, arbitralna i psychologicznie naciągana. 

Pozwoliłem sobie na spoiler, ale rozgrzeszam się tym, że od początku jest raczej oczywiste, którego z dwóch mężczyzn wybierze Lucy. Gdyby był nim Harry, Lucy pokazałaby, że przedkłada gruby portfel nad autentyczne uczucie, co byłoby rozwiązaniem śmiałym i wręcz prowokacyjnym, ale nie dziwię się, że Song się na taki ruch nie zdecydowała. Nie tylko dlatego, że taka pochwała graniczącego z cynizmem pragmatyzmu nie współgrałaby z wciąż jednak „romantycznymi” oczekiwaniami widowni. Także i dlatego, że byłoby to sprzeczne z główną ideą filmu; świadczyłoby o tym, że Lucy wciąż przynależy do świata, który reżyserka krytykuje i poddaje satyrycznej obróbce. W pewnym momencie każe się jej więc radykalnie zmienić – zakwestionować dotychczasowe podejście do uczuciowych związków, odrzucić sceptycyzm i uznać, że istnieje coś takiego jak miłość – tajemnicza, autonomiczna i irracjonalna siła, której nie da się wywieść z arkusza kalkulacyjnego. Jak mówi ojciec panny młodej na ślubie, gdzie Lucy przypadkowo trafia nad Johna, „miłość to ostatnia religia w tym kraju” – i Song zdaje się być gorliwą wyznawczynią tej religii. „Materialiści” finalnie okazują się filmem znacznie bardziej romantycznym niż wielu przedstawicieli tego gatunku mającego w swojej nazwie to słowo. 

Morał z całej tej historii jest taki, że za mąż należy wychodzić z miłości, a nie po to, by żyć w luksusie. Całkowicie się z tym zgadzam, choć nie rozumiem, dlaczego nie można zakochać się w bogaczu. Wydaje mi się też, że jak na film o nieskrywanych intelektualnych ambicjach, taka konkluzja jest więcej niż skromna. I mam również wątpliwości, czy John jest taką wspaniałą alternatywą. Jest on tu przedstawiany jako człowiek o artystycznej pasji graniczącej z obsesją – jednocześnie ma być „uroczym nieudacznikiem”, któremu wszystko się wybacza. Razem nie bardzo to wychodzi. John ma za mało tak zwanego rozbrajającego wdzięku, właściwie nie jest nawet sympatyczny, a jego występ w „brechtowskiej” sztuce, której fragment tu oglądamy, raczej nie wskazuje, by był jakimś wybitnym, a niedocenianym talentem. Czy nie byłoby najlepiej, gdyby Lucy dała sobie po prostu spokój z obydwoma tymi facetami?

Materiały prasowe dystrybutora United International Pictures

Jednak wbrew temu wszystkiemu, co napisałem powyżej, nie uważam filmu za całkiem nieudany. Gwiazdorski tercet gra równo; może nie porywająco, ale wiarygodnie (może tylko Pascal wydaje się nieco usztywniony, jakby nie czuł się najlepiej w skórze milionera z Wall Street). Znajdziemy w nim sporo trafnych obserwacji obyczajowych, a dialogi brzmią potoczyście i naturalnie (przydaje się długi dramatopisarski staż reżyserki). Zdjęcia Shabiera Kirchnera, pracującego z Song także przy „Poprzednim życiu”, świetnie oddają zwodniczą przystępność Nowego Jorku i jego niebezpieczny blask. Przyjemna jest też ścieżka dźwiękowa z indie rockowymi utworami. Ale „Materialiści” generalnie przynoszą rozczarowanie i to nie tylko dlatego, że „Poprzednie życie” podniosło tak wysoko poprzeczkę oczekiwań. 

Film:

„Materialiści” [Materialists], reż. Celine Song, USA/Finlandia 2025.