Odpowiedzialność polityczna przed wyborcami to pojęcie, które staje się archaiczne. Za działania na szkodę państwa, interesu publicznego, społeczeństwa jako wspólnoty czy oczywistych zasad – na przykład, że nie można podsłuchiwać przeciwników politycznych – polscy współcześni urzędnicy państwowi czy posłowie nie tracą zaufania i poparcia wyborców. Jako nieśmiertelny kontrprzykład obrazujący dawny porządek, jest podawana zazwyczaj amerykańska afera Watergate, po której ujawnieniu prezydent Richard Nixon, przyciśnięty do ściany, zrezygnował z urzędu.

On dobry, oni źli

W dzisiejszej Polsce takie rzeczy się nie dzieją. Powoływane są komisje śledcze, podczas posiedzeń których przedstawiane są różne dowody, ale nikt nie odczuwa presji opinii publicznej. Powody tego stanu rzeczy zostały już przeanalizowane i jako winna została wskazana polaryzacja i utrata zaufania do mediów nagłaśniających afery.

Kiedy więc prokuratura informuje, że postawiła 26 zarzutów byłemu ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze, w tym zarzut kierowania zorganizowaną grupą przestępczą, działa ten sam mechanizm. Prokuratura od 2017 roku, kiedy Ziobro ją „zreformował”, zawsze jest „nasza” albo „ich”.

Trudno też stracić do kogoś zaufanie, jeśli jest się przekonanym, że ci drudzy, którzy informują o czynach, są niewiarygodni.

A tak przecież pewnie myślą widzowie Republiki o dziennikarzach TVN informujących o Ziobrze. A także widzowie TVN o broniących go dziennikarzach Republiki. Z portali prawicowych dowiemy się więc, że Ziobro jest patriotą, który, jak sam pisze w mediach społecznościowych, całe życie walczył z przestępcami.

Media niezwiązane z PiS-em informują o postawionych mu zarzutach i możliwych planach ucieczki na Węgry, wzorem byłego wiceministra sprawiedliwości Marcina Romanowskiego.

Jedni wierzą, że Ziobro wykorzystywał pieniądze z funduszu sprawiedliwości do partyjnych celów, inni, że jest ofiarą politycznej zemsty. W takiej sytuacji trudno spodziewać się, że w wyniku działań „reżimowej” prokuratury dotychczasowi wyborcy stracą do niego zaufanie.

Tak jak nie stracili zaufania do Michała Kamińskiego i Macieja Wąsika, którzy zostali wybrani do Parlamentu Europejskiego, mimo prawomocnego wyroku sądu. Kamiński i Wąsik dostali wyrok pozbawienia wolności i zakazu pełnienia funkcji publicznych za działania w sprawie afery gruntowej. I to byłby dopiero powód, dla którego nie mogliby zostać europosłami, a nie to, że utracili zaufanie wyborców. Nie utracili – co wiemy dzięki wyborom. A mogli w tych wyborach startować, bo zostali ułaskawieni przez prezydenta.

Sąd to nie pendolino

Ziobrę prawdopodobnie czeka to samo. Nie straci zaufania, może stracić wolność albo prawo do pełnienia funkcji publicznych. To z kolei przypomina casus Marine Le Pen, która po wyroku sądu za sprawy finansowe prawdopodobnie, jeśli sąd wyższych instancji podtrzyma werdykt, nie będzie mogła startować w najbliższych wyborach prezydenckich. Nic nie sprawiło, że straciła wiarygodność w oczach wyborców. A została tymczasowo pozbawiona prawa do startu przez sąd.

I na tym, oprócz skrajnie prawicowych poglądów, mogą kończyć się podobieństwa między nią a Ziobrą.

Bo aby Ziobro stracił bierne prawo wyborcze, potrzebny jest prawomocny wyrok. Dwa lata, które dzielą nas do wyborów, na tak zakończony proces to w polskich warunkach bardzo mało.

Zwłaszcza gdy oskarżonym jest były wiceminister, który już podczas prac komisji śledczej do spraw nielegalnego wykorzystania Pegasusa pokazał, jak potrafi przewlekać jej prace, ignorując czy torpedując wezwania na posiedzenia. A przecież trzeba się też liczyć z możliwością ułaskawienia przez prezydenta Karola Nawrockiego.

Czy więc zarzuty prokuratorskie doprowadzą do rozliczenia Ziobry? To niewykluczone – może przecież zostać skazany także później niż za dwa lata. Na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej musiałby się jednak zgodzić kolejny Sejm, głosując nad odebraniem posłowi immunitetu, co jest niepewne. Albo obywatele – nie głosując na niego w wyborach. A to, jak już ustaliliśmy, jest jeszcze bardziej niepewne.